Inny ?wiat

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Inny ?wiat, Herling-Grudzinski Gustaw-- . Жанр: Современная проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Inny ?wiat
Название: Inny ?wiat
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 386
Читать онлайн

Inny ?wiat читать книгу онлайн

Inny ?wiat - читать бесплатно онлайн , автор Herling-Grudzinski Gustaw

Wydane po raz pierwszy w 1953 roku w Londynie i wznawiane wielokrotnie wspomnienia Gustawa Herlinga – Grudzi?skiego z sowieckiego ?agru w Jercewie pod Archagielskiem ukazuj? si? w serii Lekcja Literatury poprzedzone niezwykle interesuj?c? rozmow?, jak? z autorem ksi??ki przeprowadzi? znakomity znawca jego tw?rczo?ci, W?odzimierz Bolecki. Ksi??ka Gustawa Herlinga – Grudzi?skiego obok nieprzeci?tnych walor?w literackich jest przede wszystkim – co podkre?la w rozmowie Autor – dokumentaln? relacj? ofiary, kronikarza i badacza instytucji i mechanizm?w sowieckiego "innego ?wiata" zbudowanego na utopijnej, zbrodniczej ideologii lewicowo – totalitarnej.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 ... 57 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

W brygadzie tymczasem popsuło się wszystko od owej pamiętnej chwili nocnych łowów. Kowal chodził do pracy półprzytomny i senny, jego pałąkowate nogi uginały się pod ciężarem worków, omijał często kolejki w wagonach i parę razy spadł nawet z kładki na szyny. Chińczyk Wang wspomniał kiedyś w czasie przerwy w małej stróżówce, że trzeba by „jednego konia zmienić w zaprzęgu”, ale siódemka „urków” zgromiła go rozjuszonym spojrzeniem. Zauważyliśmy jednak, że i oni milkną i uśmiechają się pogardliwie, ilekroć Kowal zbliża się do nich na papierosa. Trzymał się więc na boku, jadał sam z osobnego kociołka, a po kolacji naciągał moje oficerskie buty, wdziewał odświętną rubaszkę ukraińską i kładł się z papierosem na pryczy, nasłuchując, czy nie odezwie się na drodze do kuchni bulgotanie wody, kolebiącej się w ostatniej dziennej beczce.

Któregoś wieczoru, gdy Marusia, która nie odzywała się do nikogo w naszym baraku, siedziała jak zwykle obok Kowala otoczywszy go w pasie splecionymi ramionami, jeden z „urków” trącił ją lekko w plecy i przemówił do niej parę słów. Dziewczyna rozplotła wolno dłonie, odwróciła głowę i przeszyła go nienawistnym spojrzeniem; nagle poderwała się całym tułowiem do przodu i z błyskiem śmiertelnie ranionego zwierzęcia w oczach splunęła mu prosto w twarz. Oślepiony „urka” cofnął się do tym, obtarł lewym rękawem twarz i rozczapierzywszy dwa palce prawej ręki, odwinął się do ciosu. W tej chwili Kowal runął na niego z pryczy jak jastrząb. Szamotali się chwilę, a gdy ich rozłączono. Kowalowi przyglądało się spode łba siedem wrogich par oczu. Odwrócił się do wtulonej w kąt Marusi, obciągnął na sobie podartą rubaszkę i głosem, od którego cierpła skóra, wycedził przez zaciśnięte zęby: „Kładź się, suko, i rozbieraj, bo uduszę”. Po czym do towarzyszy: „Bieritie, bratcy”.

Pierwszy poszedł opluty „urka”. Marusia brała ich teraz w siebie bez sprzeciwu, rozchylając łagodnie uda, kładąc dłonie na kołyszących się zadach i nie broniąc się nawet, gdy nieprzytomnie rozbieganymi rękami miętosili jej piersi. Jej oczy, rozwarte szeroko w zwieszonej z pryczy głowie, wpatrywały się tylko uporczywie w siedzącego przy stole Kowala, a jej blade wargi szeptały cicho: „Prosti, Timosza, prosti”. Kowal nie ruszył się z miejsca, gdy wychodząc z baraku, spojrzała nań raz jeszcze wzrokiem przepełnionym bezgraniczną i podeptaną miłością. W powietrzu unosił się jeszcze długo po jej wyjściu ostry zapach potu, spermy i chwoi.

Po trzech dniach Marusia odeszła od nas na własną prośbę z etapem więźniów do Ostrownoje, a wśród ośmiu „urków” w brygadzie zapanowało na powrót braterstwo broni, nie zakłócone już do końca mojego pobytu w obozie żadnym szczątkowym uczuciem ludzkim.

Praca

Dzień po dniu

O wpół do szóstej nad ranem drzwi baraku otwierały się z trzaskiem i wśród ciszy przerywanej tylko ostatnimi westchnieniami snu rozlegał się głośny okrzyk: „Podjom!” W chwilę potem „razwodczik” – więzień odpowiedzialny za wymarsz brygad do pracy – przechodził szybkim krokiem wzdłuż prycz, szarpiąc śpiących za nogi. Więźniowie poruszali się ciężko na pryczach, odrzucali sennym ruchem ręki buszłaty okrywające głowy, podnosili się tak wolno, jak gdyby ich ciała skrępowane były niewidzialnymi pętami, i jęcząc z bólu, opadali z powrotem na legowiska. Wzdłuż prycz przechodził teraz wolno „dniewalny”, szepcząc monotonnym głosem: „Riebiata, na rabotu”. Do niego należało postawić barak na nogi przed otwarciem kuchni. Robił to jednak w przeciwieństwie do „razwodczika” łagodniej i grzeczniej, jak człowiek, który sam nie pracując, wypycha innych do pracy, i któremu najniższy status sługi niewolników nie pozwala na opryskliwość, tak zwyczajną w ustach ludzi wolnych i ich obozowych wysłanników.

Te parę minut, które mieszkańcy każdego baraku spędzali po pobudce leżąc bez ruchu na pryczach, było swoistą formą porannej modlitwy więźniów. Zaczynała się ona nieodmiennie od przekleństw, a kończyła prawie zawsze sakramentalnym zwrotem: „Ech, nadojeła żyzń”. Powtarzany codziennie na wszystkich pryczach – dolatujący z boków, z dołu i z góry – stał się on dla mnie w końcu czymś w rodzaju przeraźliwej skargi, w której mieściło się wszystko, co więzień umiał i mógł powiedzieć o swojej śmierci za życia. W innych krajach i w innych warunkach miejsce tego krótkiego okrzyku rozpaczy zajmuje prawdziwa modlitwa lub skreślenie jednego dnia wyroku;

jest rzeczą aż nazbyt zrozumiałą, że człowiek pozbawiony wszystkiego z wyjątkiem nadziei zaczyna dzień od zwrócenia ku niej swych pierwszych myśli i próśb. Ale jakże mogli to czynić ludzie, którym odebrano nawet nadzieję? Ani jeden z więźniów sowieckich nie mógł wiedzieć na pewno, kiedy mu się skończy wyrok, gdyż pamiętał z własnego doświadczenia tysiące wypadków, w których przedłużono go na następne dziesięć lat jednym pociągnięciem pióra Osobogo Sowieszczanija NKWD w Moskwie. Tylko ludzie, którzy siedzieli kiedykolwiek w więzieniu, będą w stanie zrozumieć całe okrucieństwo faktu, że w ciągu półtorarocznego pobytu w obozie słyszałem zaledwie parę razy więźniów obliczających na głos ilość lat, miesięcy, tygodni, dni i godzin, które pozostały im jeszcze do ukończenia wyroku. Była to jak gdyby cicha umowa, zmierzająca do nieprowokowania losu. Im mniej mówiło się o wyrokach, im mniej pokładało się nadziei w odzyskaniu wolności, tym prawdopodobniejsze wydawało się, że „tym razem” wszystko pójdzie dobrze. Rozdmuchiwanie nadziei miało w sobie straszliwe niebezpieczeństwo zawodu. W owym milczeniu więc, podobnym do tabu, jakie wśród szczepów murzyńskich otacza imiona mściwych bożków, pokora sąsiadowała z cichym i wytrwałym przygotowaniem na najgorsze. Więzień nie uzbrojony w nie przeciwko losowi przyjmował zaskoczenie jak śmiertelny cios. W lipcu 1941 roku, w dwa tygodnie po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej, sam byłem świadkiem, jak stary kolejarz z Kijowa, Ponomarenko, który przesiedział okrągłe dziesięć lat we wszystkich możliwych obozach sowieckich i jedyny wśród nas mówił o nadchodzącym zwolnieniu z pewnością siebie wykluczającą jakiekolwiek obawy, został w dniu ukończenia wyroku wezwany za zonę, aby usłyszeć, że przedłużono mu go „biezsroczno”.

Kiedyśmy wrócili z pracy, już nie żył, umarł w baraku na atak serca. Dimka opowiadał nam później, że wrócił z Trzeciego Oddziału blady i postarzały o swoje dziesięć przesiedzianych na próżno lat i bez słowa położył się na pryczy. Na wszystkie pytania odpowiadał „żyzń propaszczaja” i – on, stary bolszewik! – to modlił się bezgłośnie zmartwiałymi wargami, to bił siwą głową o deski pryczy. Umarł między czwartą a piątą po południu, kiedy Dimka wyszedł jak zwykle po chwoję i wrzątek. Można się jedynie domyślać, co działo się w jego sercu, ale to pewne, że oprócz rozpaczy, bólu i bezsilnego gniewu – zakradło się doń także uczucie żalu za lekkomyślne zawierzenie nadziei. Na chwilę przed śmiercią musiał jeszcze, spoglądając wstecz na swoje zmarnowane życie, czynić sobie gorzkie wyrzuty, że podrażnił los bezmyślną ufnością. W baraku więcej się słyszało po tym wypadku słów potępienia niż współczucia. Cierpiał – to prawda – ale czy nie był sobie sam winien? Czy nie igrał z ogniem, mówiąc codziennie swobodnie o zbliżającym się dniu zwolnienia? Czy nie uroczył wolności zamiast zawierzyć pokornie wyrokom przeznaczenia? Nie był przecież niedoświadczonym nowicjuszem, na własne oczy widział w roku 1936, jak ludzie przecinali sobie żyły u rąk, gdy o czwartej po południu mieli wyjść na wolność, a o dwunastej przyszło z Moskwy rozporządzenie znoszące system odliczania dwóch dni wyroku za każdy dzień stachanowskiej pracy! Sam to opowiadał, śmiejąc się, że zdrowy rozsądek kazał mu zawsze pracować tylko tyle, ile trzeba było, aby dzień policzono za dzień. A teraz?… A teraz nie policzono mu 3.650 dni wytrwałej, uczciwej pracy. Czyż nie była to słuszna kara za zlekceważenie praw życia obozowego?

I wszystko potoczyło się po dawnemu, miejsce Ponomarenki zajął nowy więzień, miejsce zaufania do prawa stary zabobon, a miejsce codziennego różańca wyrokowego „ech, żyzń nadojeła” – jedyne słowa, jakimi wolno było w obozie określać beznadziejność, nie prowokując nadziei.

Kwadrans przed szóstą na pryczach leżeli już tylko ci więźniowie, którzy poprzedniego dnia otrzymali zwolnienie od lekarza, a reszta zaczynała się ubierać. Przygarbione postacie pochylały się nad gołymi nogami, próbując ze szmat, sznurków, kawałków drutu, dziurawych walonek i skrawków opon samochodowych skleić możliwie ciepłe i trwałe obucie na jedenastogodzinny dzień pracy. Jedynie brygady doborowe (do których zaliczała się i nasza), zatrudnione przy pracach związanych bezpośrednio z planem produkcyjnym obozu, otrzymywały nowe ubrania i miały prawo wymieniać je po zniszczeniu. Około trzech czwartych więźniów jednak wychodziło do pracy w łapciach, często z odsłoniętymi częściami nóg, ramion i piersi. Nie było więc rzeczą dziwną, że wielu z nich nie miało odwagi rozbierać się na noc, aby nie ryzykować rozsypania się z trudem posztukowanej odzieży. Dla nich pobudka była tylko znakiem danym w poczekalni dworca kolejowego. Otrząsali się ze snu, zwlekali się z prycz, zwilżali w rogu baraku oczy i usta i szli na kuchnię. Wychodzili do pracy ze skrytą nadzieją, że tym razem odmrożenie odsłoniętych części ciała będzie dość wyraźne, aby im wyjednać choć parę dni zwolnienia.

W zonie było jeszcze zupełnie ciemno. Dopiero przed samym apelem porannym niebo zaróżowiło się lekko na skraju horyzontu, roztapiając się po chwili w zimnobłękitnym odblasku śniegu. Teraz zaś trudno było rozpoznać twarze idących nawet na odległość wyciągniętej ręki. Szli wszyscy w kierunku kuchni, potrącając się wzajemnie i dzwoniąc blaszankami. W pobliżu studni i dokoła małego baraku, w którym gotowano wrzątek, słychać było dźwięk wiader, skrzypienie zamarzniętego śniegu i ciche szepty popów, wymieniających spokojnie swe poranne grzeczności. Ciemny pułap nieba zamykał nas od góry, a niewidoczne druty odgradzały nas od dalekiego świata, który w blasku zapalonych przed chwilą lampek zaczynał się krzątać wokół swoich spraw.

1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 ... 57 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название