Biala Gardenia
Biala Gardenia читать книгу онлайн
Akcja Bia?ej gardenii rozpoczyna si? pod koniec II wojny ?wiatowej w wiosce na granicy chi?sko-rosyjskiej. Ksi??ka opisuje histori? matki i c?rki, rozdzielonych wojenn? zawieruch?. W Harbinie, schronieniu dla rodzin, kt?re uciek?y z Rosji po upadku caratu, Alina Koz?owa musi podj?? rozdzieraj?c? serce decyzj?, dotycz?c? ?ycia lub ?mierci swojego jedynego dziecka, c?rki Ani. Bia?a gardenia to ksi??ka o zderzeniu kultur r??nych kontynent?w. Jej bohater?w spotkamy zar?wno w nocnych klubach Szanghaju, jak i w surowej Rosji radzieckiej lat sze??dziesi?tych XX wieku, w najtrudniejszym okresie zimnej wojny, na samotnej wyspie Pacyfiku i w powojennej Australii. Matka i c?rka musz? si? przygotowa? na wiele po?wi?ce?, ale czy cena przetrwania nie jest zbyt wysoka? I, przede wszystkim, czy jeszcze si? kiedy? odnajd?? Mnogo?? przyg?d przeplatanych licznymi faktami historycznymi owocuje znakomit? opowie?ci? o t?sknocie i wybaczaniu.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Kapitan Connor powiedział, że Ameryka może przyjąć babcię, jeśli wyzdrowieje. Nie ma jednak gwarancji. Australijski konsulat z kolei obiecał ją przyjąć pod warunkiem, że będę dla nich pracowała przez dwa lata – powtarzała.
Wszędzie chodziłyśmy razem. Czy miałam stracić także Irinę i Ruselinę?
Pewnej nocy, gdy Irina rzucała się na łóżku, wyszłam na spacer po plaży. Nie mogłam znieść myśli o rozstaniu z przyjaciółkami. Skoro Francja okazała się na tyle humanitarna, by przyjmować chorych i starych, nie wątpiłam, że zapewni Ruselinie jak najlepszą opiekę.
Wciąż jednak porównywałam to, co działo się z nimi, z tym, co spotkało mnie i moją matkę. W wieku ośmiu lat Irina straciła rodziców, teraz miała zostać zupełnie sama. Nie mogłam nic poradzić na chorobę Ruseliny, ale zapewne byłam w stanie podarować jej spokój duszy. Usiadłam na ciepłym piasku i popatrzyłam w gwiazdy. Krzyż Południa świecił jasno na niebie. Borys i Olga oddali swoje życie za mnie, a Ruselina powiedziała, że w zamian za to powinnam okazywać odwagę. Ukryłam twarz w dłoniach z nadzieją, że jestem człowiekiem wartym takiego poświęcenia.
– Mamo – wyszeptałam, myśląc o oszałamiającym Nowym Jorku i życiu, które zamierzałam tam prowadzić. – Mamo, mam nadzieję, że potrafię poświęcić się dla kogoś innego.
Następnego popołudnia rozwieszałam pranie, kiedy podeszła do mnie Irina. Odzyskała już rumieńce i była spokojna. Widziałam, że podjęła decyzję. Zacisnęłam usta i czekałam, aż się odezwie.
– Jadę do Australii – stwierdziła dzielnie. – Nie będę ryzykowała. Najważniejsze, żebyśmy mogły być razem, babcia i ja. Są ważniejsze rzeczy niż śpiewanie w klubach i zobaczenie Statuy Wolności.
Skinęłam głową i nadal rozwieszałam pranie, choć ledwie starczało mi sił, by podnieść halkę.
Irina usadowiła się na odwróconym wiaderku, patrząc na mnie.
– Musisz mi wszystko opowiedzieć o Ameryce, Aniu. Musisz do mnie napisać i nie zapomnij ani mnie, ani babci. – Splotła palce na kolanie i poruszała stopą. Usiłowała powstrzymać łzy, ale jedna kropla skapnęła jej z oka na wargę.
Krew napłynęła mi do głowy, powietrze wypełniło płuca. Czułam się jak pływak zaczerpujący oddech przed skokiem z trampoliny. Rozwiesiłam na sznurze spódnicę i podeszłam do przyjaciółki, łapiąc ją za rękę. Irina popatrzyła na mnie, łza spłynęła z jej wargi na mój przegub. Nie mogłam znaleźć odpowiednich słów i połączyć ich w jedno zdanie.
– Ruselina mówiła, że tylko my jej pozostałyśmy – szepnęłam.
Irina nie odrywała oczu od mojej twarzy. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Mocno ścisnęła moją dłoń.
– Irino, nie zapomnę… o tobie… ani o Ruselinie – ciągnęłam. – Jadę z tobą.
AUSTRALIA
Dwukrotnie w życiu zmieniałam miejsce zamieszkania i nic nie wskazywało, że w związku z przyjazdem do Australii przeżyję jakiś szok. Kilka dni po wyjeździe Ruseliny do Francji Irina i ja poleciałyśmy wojskowym samolotem z Manili do Sydney. Ze względu na wyczerpanie niewiele zapamiętałyśmy z podróży oprócz upału, który zwalił nas z nóg podczas przesiadki w Darwin. Pojawiłyśmy się na lotnisku w Sydney wczesnym rankiem. Urzędnik imigracyjny, pan Kolros, powitał nas i pomógł przebrnąć przez odprawę. Wyemigrował z Czechosłowacji rok wcześniej, mówił trochę po rosyjsku i angielsku. Odpowiadał grzecznie na pytania o komorne, jedzenie i zatrudnienie, ale kiedy zapytałam go, czy podoba mu się Australia, wycedził przez zęby:
– Sydney jest dobre. To do Australijczyków trzeba przywyknąć.
Irina chwyciła mnie za ramię. Wciąż miała dreszcze z powodu grypy, którą złapała w drodze. Z trudem dotrzymywałyśmy kroku panu Kolrosowi, który niemal biegł przez halę przylotów i tak się śpieszył, jakby o wpół do piątej rano miał coś lepszego do roboty niż czekanie na nas. Przed terminalem wrzucił nasze walizki do bagażnika taksówki i zapłacił kierowcy za kurs na nabrzeże, gdzie miałyśmy dołączyć do grupy emigrantów z Europy.
Pomógł nam wsiąść do taksówki i zatrzaskując drzwi, życzył wszystkiego najlepszego. Nie mogłam przestać myśleć o tym, co powiedział o Australijczykach.
– Witamy w Sydney, dziewczyny – wymamrotał taksówkarz, pochylając się nad kierownicą. Jego angielszczyzna była niezwykła, trzaskała niczym ogień na kominku. – Pojedziemy trasą widokową. O tej porze nie zajmie to zbyt wiele czasu.
Spod przymrużonych powiek usiłowałyśmy przyjrzeć się nieznanemu miastu, ale Sydney spowijały ciemności. Słońce jeszcze nie wzeszło, a w nocy wyłączano prąd ze względu na powojenne ograniczenia. Widziałam jedynie rzędy jednorodzinnych domków i sklepów z opuszczonymi żaluzjami. Jakiś pies podniósł nogę przy parkanie. Bezpański czy domowy? Nie wiedziałam. Wydawał się jednak lepiej odżywiony niż my.
– To centrum miasta – odezwał się kierowca, skręcając w ulicę pełną sklepów.
Irina i ja wpatrywałyśmy się w manekiny na wystawie domu towarowego. Szanghaj o tej porze tętniłby życiem, Sydney było ciche i puste. Nigdzie nie widziałam sprzątacza, policjanta ani prostytutki, nawet pijaka chwiejnym krokiem wracającego do domu. Neobarokowy ratusz z wieżą zegarową wyglądał na przeniesiony wprost z drugiego cesarstwa, plac zaś pomiędzy nim a sąsiednim kościołem wypełniała wolna przestrzeń, której tak brakowało chińskim miastom. Szanghaj nie byłby Szanghajem bez tłoku i chaosu.
Na końcu ulicy widać było budynki w stylu klasycznym i wiktoriańskim. Na pałacu w stylu włoskim widniał napis GPO [General Post Office – [główny urząd pocztowy]. Dalej zamajaczył przed nami port. Wyciągnęłam szyję, aby zobaczyć olbrzymi stalowy most rozciągający się nad czarną wodą. Wyglądał na najwyższą konstrukcję w tym mieście. Światła dziesiątków przejeżdżających samochodów mrugały do nas niczym gwiazdy.
– Czy to Harbour Bridge? – zapytałam taksówkarza.
– Jasne – odparł. – Jedyny w mieście. Mój ojciec pracował przy nim jako malarz.
Przejechaliśmy pod mostem i wkrótce znaleźliśmy się przy nabrzeżu otoczonym ze wszystkich stron magazynami. Kierowca zatrzymał się przed tablicą z napisem Pirs 2. Choć pan Kolros już opłacił kurs, pomyślałam, że taksówkarz zapewne spodziewa się napiwku. Kiedy wyjął nasze walizki z bagażnika, przeszukałam portmonetkę i wyjęłam ostatniego amerykańskiego dolara, jaki mi pozostał. Usiłowałam wcisnąć go kierowcy, ale przecząco pokręcił głową.
– Może się wam przydać – powiedział.
Australijczycy, pomyślałam. Jak na razie nie było najgorzej.
Irina i ja zawahałyśmy się przed bramką. Wiał zimny wiatr, niosąc zapach słonej wody i smoły, przewiewał nasze cienkie sukienki. Był listopad, spodziewałyśmy się lepszej pogody. W porcie stał statek IRO z Marsylii. Setki Niemców, Czechów, Polaków, Jugosłowian i Węgrów schodziło z trapu. Na widok tej sceny pomyślałam o Noem i jego arce, tak wieloma językami mówili i tak różnie wyglądali. Za mężczyznami drobiły kobiety, taszcząc tobołki z pościelą i garnki. Wokół plątały się dzieci, wrzeszcząc coś w ojczystych językach, ciekawe nowego kraju.
Zapytałyśmy strażnika, gdzie mamy czekać; wskazał nam pociąg w porcie. Weszłyśmy do jednego z wagonów, okazało się, że jest całkiem pusty. Przechodząc między siedzeniami, czułyśmy mocny zapach świeżej farby; usiadłyśmy w pierwszym lepszym przedziale.
Siedzenia obito twardą skórą, powietrze było gęste od kurzu.
– Mam nadzieję, że to właściwy pociąg – powiedziała Irina.
– Mam nadzieję. – Otworzyłam walizkę, wyciągnęłam koc za – brany z Tubabao i okryłam ramiona przyjaciółki. Przez brudną szybę obserwowałyśmy, jak pracownicy nabrzeża rozładowują statek za pomocą żurawia. Nad portem latały mewy, skrzecząc i piszcząc. W tym mieście tylko ptaki były mi znajome.
Pasażerowie statku musieli gramolić się przez stosy bagaży, żeby znaleźć swoje walizki i kufry. Mała dziewczynka w różowym płaszczu i białych pończochach stała blisko trapu i zanosiła się płaczem. Widziałam, jak jeden z tragarzy kuca obok niej i coś mówi, ale ona jedynie pokręciła główką i zapłakała jeszcze głośniej. Mężczyzna rozejrzał się dookoła, uniósł dziewczynkę, posadził ją sobie na ramionach i ruszyli w tłum, szukając rodziców.