-->

Dom Na Klifie

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Dom Na Klifie, Szwaja Monika-- . Жанр: Современная проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Dom Na Klifie
Название: Dom Na Klifie
Автор: Szwaja Monika
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 344
Читать онлайн

Dom Na Klifie читать книгу онлайн

Dom Na Klifie - читать бесплатно онлайн , автор Szwaja Monika

W typowych romansach zawsze jest tak: Ona spotyka Jego (lub On J?), potem si? zakochuj?, co? im przeszkadza, ale w ko?cu odbywa si? wesele i "?yj? d?ugo i szcz??liwie". W "Domu na klifie" zawarcie ma??e?stwa jest potrzebne ze wzgl?d?w praktycznych: m?oda kobieta chce za?o?y? rodzinny dom dziecka, a do tego musi mie? m??a. Kandydatem staje si? sympatyczny prawie czterdziestolatek, z wykszta?cenia psycholog, kt?ry do tej pory nie uprawia? ?adnego zawodu d?u?ej ni? trzy lata. Poznajemy go jako dziennikarza szczeci?skiej telewizji. Czy jest co?, co mo?e po??czy? tych dwoje? Czy ma??e?stwo zawarte w konkretnym celu, jak sp??ka handlowa, ma sens? Czy rodzinny dom dziecka Zosi i Adama w og?le powstanie… i czy zdo?a przetrwa??

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 43 44 45 46 47 48 49 50 51 ... 62 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

– Aha, dyżur. To znaczy jest pani w pracy. Bo widzi pani, ja nie wożę przy sobie alkomatu, ale może zgodzi się pani, że pobiorę krew do analizy?

Zosia parsknęła śmiechem. Pani Rembiszewska nie odważyła się, aczkolwiek zaczynała się właśnie dobrze bawić. Aldona nie wszystko zrozumiała właściwie.

– Jaką krew? Chłopcom?

– Nie, chłopcy gorzały nie pili. Pani.

– Chyba pan oszalał!

– Na pewno nie. Pani jest pod wpływem alkoholu, ja tam nie wiem, ile go było, ale to można sprawdzić.

– A ja się na to nie zgodzę!

– Nie musi pani. Natomiast ja mogę powiadomić policję, chłopcy przyjadą, zbadają rzecz po swojemu i po swojemu zareagują…

– Pan żartuje!

– Nie żartuję. Tak naprawdę to nie chce mi się tego robić, chociaż nie wiem, czy to nie jest moja powinność obywatelska. Tylko że kiepski ze mnie obywatel, może dlatego, że mam taką małą pensję od państwa. Moja rada: nich pani więcej nie pije. Ani dzisiaj, ani w ogóle w pracy. A teraz jako lekarz zalecam, co następuje: pani Czerwonka…

– Ja się nazywam Grzybowska, panie doktorze. Pani dyrektor nie może się do tego przyzwyczaić, ale tak jest.

– I prowadzi pani wraz z mężem, Adamem, rodzinny dom dziecka. Tak?

– Tak. Wczoraj zaczęliśmy. W Lubinie jest ten dom. Na górce.

– Coś podobnego. Moja mama też mieszka w Lubinie, tylko raczej na dołku. I ja tam wpadam z rodziną na weekendy. Mogę was odwiedzić przy okazji. Pewnie wam się przyda znajomy pediatra.

– Jasne – ucieszyła się Zosia. – Zapiszę panu moją komórkę.

– Świetnie. Proszę zabrać chłopców jak najszybciej, kupić im po drodze bułki, ewentualnie parówki drobiowe, nic cięższego. Może być nawet hot dog w benzyniarni, tylko bez sosów. Może jakieś herbatniki. I soki do popicia. Wieczorem niech zjedzą normalną kolację, tylko niech się nie przejadają. Ale chyba jeszcze im nie będzie do przejadania. Jutro powinni wstać z łóżeczek jak skowronki i mam nadzieję, że odtąd wszystko będzie w najlepszym porządku. Pani dyrektor nie ma nic przeciwko temu. Nieprawdaż?

Aldona ugięła się pod presją i nic już nie powiedziała, tylko wyszła. Lekarz pożegnał się życzliwie, zostawił Zosi receptę na jakieś witaminy dla braci Płaskich i oddalił się do swoich dalszych obowiązków.

Ani Zosia, ani Adam, ani nawet sami bracia Płascy nie spodziewali się aż takiego wybuchu entuzjazmu w domu na klifie. Ciotka Lena spłakała się rzetelnie, Julka zrobiła to prawie równie rzetelnie, chłopcy śmiali się i krzyczeli jak szaleni, a powściągliwy zazwyczaj Darek posunął się do tego, że wziął obu bliźniaków pod pachy i zakręcił się z nimi w wariackim tańcu radości. Zdezorientowany Azor usiadł na ogonie i zaczął dziko szczekać.

– Ale fajne powitanie – mruknął Adam w stronę Zosi. – Chodź, pochowamy prezenty, zanim wszyscy nam wejdą na głowę.

W wigilijną noc, kiedy już wszystkie smakołyki zostały zjedzone, prezenty rozdane, kolędy zaśpiewane (Adolf znowu był dudką, co tradycyjnie wprawiło go w stan zbliżony do nirwany), a wszyscy chłopcy oraz Julka rozeszli się na zasłużony spoczynek – Zosia i Adam powędrowali na swoje piętro, wciąż konsekwentnie udając, że idą razem. To znaczy szli razem po schodach, razem weszli do swojego saloniku, ale potem, jak zwykle, Adam w tym saloniku został, a Zosia cicho zamknęła za sobą drzwi sypialni.

Czuła się po prostu potwornie zmęczona. Powinna teraz rozsądnie wziąć kąpiel i iść spać, żeby mieć siły na zmierzenie się z wyzwaniami kolejnego dnia – ale w nosie miała i wyzwania, i kolejny dzień, i w ogóle wszystko. Przysiadła w fotelu koło okna i zapatrzyła się w gwiaździste niebo. Nie miała nawet siły myśleć.

Leciutkie pukanie do drzwi wyrwało ją z niebytu. Powiedziała „proszę” i do sypialni wszedł Adam. Nie zapalając światła, podszedł, usiadł naprzeciwko niej, sięgnął ręką do kieszeni niebieskiego swetra i wyjął tabliczkę gorzkiej czekolady.

– Magnez – powiedział. – Na wzmocnienie, inteligencję, serce i w ogóle wszystko. Masz ochotę na kawałek? Rąbnąłem z lodówki.

– Komu rąbnąłeś? – Zaśmiała się. – To twoja lodówka.

– Nie wiem, komu. Lodówce. Ważne, że ją zwinąłem, rozumiesz? Ten dreszczyk, tralala. Zjesz kawałek, prawda?

– Nie powinnam nawet na nią patrzeć.

– Przestań. Jesteś tak samo zmęczona jak ja? Bo ja mam wrażenie, że przez ostatni tydzień tłukłem kamienie na drodze.

– Ja tak samo. Nie mam siły się wykąpać. Widziałeś, jakie fajne niebo?

– Widziałem. Tu często jest fajne niebo.

– Myślisz, że dobrze zrobiliśmy?

– O czym mówisz? O tym domu, o nas?

– O wszystkim. I o domu, i o nas, i o dzieciach. Straszna odpowiedzialność. Zaczynam się trochę bać. Głupio, nie? Teraz za późno na banie się. A ty jak?

– A ja się nie boję. I ty się nie bój. Teraz po prostu będziemy robili to, cośmy sobie zaplanowali. To był bardzo dobry plan.

– Jesteś pewien?

– Jestem.

– A jeżeli coś się stanie? Tobie, mnie, chłopcom?

– To wtedy zaczniemy się martwić. Zawsze są dwie możliwości: że coś się stanie albo że nic się nie stanie. Załóżmy, że wszystko będzie dobrze, bo jak się będziemy martwić na zapas, to nie starczy nam siły na normalne życie. Jeszcze trochę i wszystko się unormuje, chłopcy pójdą do szkół, a my ich będziemy wychowywać. Wiesz, myślałem o tym, żeby reaktywować moją psychologię. Może bym poszedł na jakieś kursy. Pewnie będę najstarszy na tych kursach, ale co mnie to obchodzi. Podowiaduję się, co o tym myślisz? Może bym też potem zabrał się za jakąś psychoterapię zarobkową, bo coś mi się widzi, że z tym, co nam Ropuszek przydzieliła, to my nie umrzemy z głodu, na prąd i gaz będziemy mieli, ale na niewiele poza tym. Trzeba się postarać o jakieś ubrania dla dzieciaków, bo mało tego mają. Czeka nas dużo pracy, pani dyrektor.

– Jaka znowu pani dyrektor?

– Moja. Jesteś tu na etacie dyrektora, zapomniałaś?

– Matko, rzeczywiście. A ty jesteś mój personel!

– Coś w tym rodzaju. Możesz mną pomiatać.

– Nie omieszkam. Na początek mógłbyś mi puścić wodę do wanny.

– Nabrałaś siły na kąpiel? Bardzo dobrze. Zobaczysz, jak będziesz dobrze spała. Wiesz, jeszcze o czymś myślałem. O małej reorganizacji. Przeniósłbym Julkę z tego skrzydła i w ogóle z piętra na parter, żeby sobie spała w tym małym pokoiku koło ciotki Leny. A tam, gdzie ona teraz ma sypialnię, zrobiłbym pokój gościnny.

– Dla siebie?

– Dla siebie. Oczywiście, gdyby byli jacyś goście, to dla gości. A na co dzień dla mnie. Urządziłbym tam sobie gabinecik. Z miejscem do spania.

– Trochę jesteś pokrzywdzony, to prawda. Spanie w saloniku na kanapie na dłuższą metę mogłoby być denerwujące. No, dobry pomysł miałeś przed snem. Julka chyba nie będzie miała nic przeciwko? A nawet jak będzie, to coś jej ładnego zaszklimy. Nie wiem, czy nie powinniśmy pomyśleć o jakiejś koleżance dla niej, kiedy Darek się usamodzielni i będzie można wziąć kogoś na jego miejsce.

– Martwię się tym jego usamodzielnieniem. Osiemnaście lat kończy za chwilę, a ma jeszcze półtora roku w liceum. O studiach w jego przypadku pewnie nie ma mowy. Szkoda, bo on nie jest głupi. Też musimy coś wymyślić. Może mógłby u nas pracować i dojeżdżać?

– Do Szczecina? Codziennie?

– Może w Świnoujściu jest jakaś filia czegoś? Albo rzeczywiście do Szczecina, a u nas pracowałby w weekendy. Musiałby dostać jakieś stypendium… Nie jest to proste, niestety. Niełatwo być rodzicami, co? Tylu dzieci naraz. Pójdę, naleję ci tej wody. Możesz się zacząć zbierać do kąpieli.

Już w wannie Zosia pomyślała, że jest w tym chyba coś dziwnego – odkąd zaczęli ostre załatwianie, przenosiny i tak dalej – ani razu nie patrzała na Adama jak na mężczyznę. W ogóle nie zastanawiała się nad tym, że jest to przecież mężczyzna, który jej się podobał od pierwszego wejrzenia.

Chlapiąc po sobie wodą z prysznica, zaczęła się śmiać.

Starym dobrym małżeństwom obdarzonym kupą dzieci seks widocznie nie w głowie.

Adam nie miał takich problemów. Padł na swoją kanapę i zachrapał.

Tegoroczny bałwan w ogrodzie ciotki Bianki był bałwanem godnym, spasłym, wielkokulowym, rzec by można. Olbrzymi nos miał z nadnaturalnej wielkości marchwi, oczy ze starych niebieskich plastikowych podstawek pod doniczki, pysznił się też wspaniałym słomkowym kapeluszem ciotki Leny, reliktem dawnych lat, owiązanym wytwornie tęczowym tiulowym szalem.

Jako ewidentna kobieta został nazwany Petronelą i nikt nie miał zamiaru ani go rozwalać, ani nawet skopać. Petronela przetrwała do pierwszych roztopów, a na jej imponującym kapeluszu lubiły przysiadać ptaki, być może biorące kolorowy szal za coś dobrego do zjedzenia.

– Przeskoczyliście pewien etap – powiedział Miraszko z mądrą miną. – Czternaścioro, czy ile tam ich macie, dzieci… tuż po ślubie, to naprawdę ryzykowne. Co ci do łba strzeliło?

– Miałem dosyć takiego życia, jakie prowadziłem do tej pory. Zapragnąłem być pożyteczny dla ludzkości. – Adam uśmiechnął się i wrzucił sobie do filiżanki jeszcze trochę cukru, po czym wypił odrobinę. – Cholera, przesłodziłem.

– Też mi się wydaje, że przesłodziłeś. – Miraszko kręcił głową. – Zwłaszcza z tym tekstem. Co to w ogóle znaczy, że miałeś dość? Jakiego życia?

– Takiego z dnia na dzień. Może dojrzałem i pozazdrościłem ci takich fajnych dzieciaczków.

– Stary. Dzieciaczki trzeba zrobić samemu, a nie brać sobie na garb w liczbie czternaście. W dodatku cudze i już duże.

– Jeden prawie dorosły – westchnął Adam. – Czterech wyrostków. Dwóch bliźniaków, w zasadzie bliźniaków zawsze jest dwóch… Siódmy rok. Sześciu w podstawówce. Jedna panienka lat piętnaście.

– Uczysz się tego? Żeby móc odpowiadać na wyrywki?

– Żebyś wiedział. Na początku mienili mi się w oczach. Rozumiesz, zaczynał taki coś do mnie mówić, a ja się gorączkowo zastanawiałem, czy to Alan, czy Żaba.

– Alan? Masz w domu Anglika?

– Ale skąd. – Adam zachichotał. – Zosia mi opowiedziała, skąd takie niespotykane imię… Widzisz, on miał mieć na imię Adrian, ale jego ojciec był kompletnie strąbiony, kiedy synka rejestrował. Wiesz, jak to jest, język mu kołkiem stanął i tatuś nie był w stanie wymówić tak skomplikowanego słowa. Z Adriana zrobił się Alan. Proste, nie?

1 ... 43 44 45 46 47 48 49 50 51 ... 62 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название