Op?tani
Op?tani читать книгу онлайн
Dla mi?o?nik?w Gombrowicza ta sensacyjna powie?? drukowana przed wojn? w prasie codziennej stanowi mo?liwo?? prze?ledzenia w?tk?w mniej znanych w jego tw?rczo?ci. Jest to pe?ne wydanie utworu, kt?rego zako?czenie – w zwi?zku z wybuchem wojny – uwa?ano d?ugo za zagubione lub w og?le nie napisane.
Kryminalna intryga, w?tek romansowy, zag?szczona atmosfera tajemniczo?ci i dzia?ania si? nadprzyrodzonych podnosz? walor tekstu jako "czytad?a" o znamionach jedynej w swoim rodzaju polskiej powie?ci "gotyckiej".
Sensacyjny romans ??cz?cy wiele w?tk?w spotykanych w powie?ciach gotyckich: tajemniczy zamek, w kt?rym straszy, skandal w ks???cej rodzinie, op?tanie, kl?twa…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Rozdział II
– Czy są konie z Połyki?
Takie pytanie rzucił radca Szymczyk wprost przed siebie, wyszedłszy na ganek przed stację. Za nim tragarz dźwigał dwie walizy i worek na pościel.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, radca ponownie zapytał mocniejszym głosem, ale garstka gapiących się chłopaków przyjęła to z kamienną obojętnością.
Gdyby Szymczyk skierował się do któregoś z nich bezpośrednio, natychmiast otrzymałby informację – ponieważ jednak rzucał pytanie wprost przed siebie, więc tylko patrzyli na niego, jak na widowisko.
– A to ci wykrzykuje! – zawołał nawet najmłodszy, dłubiąc w nosie.
To zirytowało radcę i poczerwieniał. Ale natychmiast stał się zimny i spokojny, gdyż ktoś go potrącił z tyłu.
– Przepraszam – rzekł radca oglądając się za siebie. – Pan będzie łaskaw uważać! Pan mnie trąca torbą.
– Co? Ja? Pana? Torbą? A przepraszam stokrotnie – zawołał profesor, on to bowiem wjechał przypadkowo torbą na plecy Szymczyka. – O, co ja widzą! Panna Maja! Pozwólcie panowie, że dokonam prezentacji. Pan… no jakże… Szymon…
Radca skarbowy Szymczyk – przedstawił się radca Szymczyk i dodał: – Depeszowałem o przyjeździe.
Stokrotnie przepraszam. Szymczyk. A to pan Myńczyk… Od tenisa…
– Doskonale! – rzekła panna Ochołowska podając im rękę. – Zmieścimy się wszyscy, bo jest jeszcze bryczka na rzeczy.
Powóz podjechał i usiadła z profesorem na tylnym siedzeniu, a radca z Walczakiem umieścili się na ławeczce. Jechali błotnistą drogą pośród rzadkiego lasu; tu i ówdzie otwierały się perspektywy na okolicę płaską, smutną i szeroką.
Słońce już zaszło, a cisza świdrowała w uszach. Zamilkli. Lasy ani na chwilę nie ustępowały z horyzontu, ale droga wiodła teraz przez łąki, pokryte z rzadka karłowatymi drzewami.
Co za kraj! – odezwał się wreszcie radca.
Tak, tu jest dzicz, ubóstwo i smutek – roześmiała się panna i Walczakowi wydało się, że ten śmiech jest mu znany.
Spojrzał na nią uważnie. Mówiła bardzo cicho, nie wiadomo, czy przez kokieterię, czy też z innych powodów, ale to nadawało jej odcień tajemniczości. Skąd jednak znał ten śmiech? Kto śmiał się tak z jego znajomych? Nagle i bez żadnej zrozumiałej przyczyny serce zaczęło mu bić bardzo mocno.
– Co jest, do licha? – pomyślał.
Mrok zapadał i welon nadchodzącej nocy jął przesłaniać konary drzew… Wielki księżyc wstawał nad łąkami. Psy szczekały w dalekiej wiosce. Walczak nie mógł się oprzeć uczuciu dziwnego niepokoju, usiłował wzrokiem przebić narastające cienie i naraz wydało mu się, że śni… Wielka starożytna karoca, typu nie używanego już od stu lat co najmniej, zaprzężona w czwórkę koni, przemknęła z hukiem, zgrzytem i dźwiękiem żelastwa tuż koło nich w niezmiernym pędzie i zniknęła w oparach kurzu.
– Co to było?! – zawołał radca.
Profesor wychylił się i z ciekawością patrzył za ginącą w oddali landarą.
– To książę z Mysłoczy – rzekł.
– Tak – powiedziała Maja. – On także, biedak, wraca z Warszawy. Nie zna pan największej atrakcji tutejszych stron? – zwróciła się do radcy. Mysłocz jest o kilka kilometrów od Połyki. Jedziemy teraz przez dobra mysłockie.
– Ale dlaczegóż on używa takiego środka lokomocji? Jak za czasów królowej Bony! – zdziwił się Szymczyk. – Przecież to niewygodne i hałaśliwe.
– Dlaczego? Bomakukunamuniu! – zawołał profesor – dlatego radcuniu! Staruszek książę od niepamiętnych czasów jest, łagodnie wyrażając się, dziwak. Zdumiewa mnie, że był w Warszawie, przecież on nigdy nie wychyla nosa ze swego zamczyska. Pan Henryk musiał mieć z nim nie lada kłopot – zwrócił się do panny Ochołowskiej.
– Naturalnie – odparła. – Henryk ledwie zdołał namówić go do tej wy prawy, ale interesy tego wymagały. W Warszawie nie pozwolił Henrykowi odstąpić siebie na krok.
– Patrz pan, patrz pan! – zawołał profesor do radcy. – Stąd można zobaczyć zamek, tylko nie wiem, czy nie za ciemno.
Ale księżyc promieniował już na bezkresne płaszczyzny, tu i ówdzie przetykane fantastycznymi sylwetkami drzew. W bladej poświacie ukazała się biel wody – to Muchawiec powoli i leniwo toczył swe nurty przez równinę, tworząc olbrzymie rozlewiska, nie mogąc prawie ruszyć z miejsca…
Rozległą taflę wód, która ukazała się oczom radcy, można by nazwać jeziorem, gdyby trzciny, szuwary i wikliny nie wyrastały z niej w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Wyglądało to raczej na powódź, niż na jezioro, albo na większą ilość pojedynczych stawów. Gdzieniegdzie ziemia i woda tak były pomieszane ze sobą, że trudno było określić jaki żywioł króluje.
Niespodzianką w tym beznadziejnym, równinnym krajobrazie było wyniosłe wzgórze nad wodami, nie wiadomo skąd i jak wyrosłe na płaszczyźnie. A jeszcze bardziej zdumiewał ogrom budowli na wzgórzu.
Szymczyk, będąc zresztą krótkowidzem, nie rozróżniał szczegółów, ale wyczuwał wielką masę kamienną – z tej masy wystrzelała wieża ogromna, może sześciopiętrowa, wystrzępiona i zrujnowana u szczytu. Królowała ona nad krajobrazem, samotna, dostojna, feudalna… Mgła stopniowo zasnuwała podnóże zamku.
Ależ to olbrzymi gmach! – zawołał radca.
Ba! – odparł profesor. – Sto siedemdziesiąt zrujnowanych pokojów, sal, sieni i czego tylko pan chcesz! Ale dla historyka sztuki nie przedstawia to żadnego znaczenia. Brak stylu, uważasz pan! Ruina, zaniedbanie, ot, typowa pańska rezydencja w stanie zupełnego upadku. Polska, jak panu wiadomo – ciągnął dydaktycznie – nie obfituje w zabytki architektoniczne. Dawnymi czasy były wspaniałe zamki, ale prawie wszystkie wyginęły w dobie wojen szwedzkich, a resztę zjadło niedbalstwo i brak kultury właścicieli. Ileż to zabytków rozebrano po prostu na kamień… Teraz mówi się, że Łańcut jest najpiękniejszą rezydencją w Polsce. Ale Łańcut to dziecko, to smarkacz bez przeszłości! Prawda, że przepych, oranżerie, stajnie marmurowe i Bóg wie co, ale nie ma patyny! Mysłocz przynajmniej liczy sobie z sześćset lat!
Sześćset? – zdziwił się radca. – W tych stronach?
A tak – odparł profesor. – To był jeszcze starożytny gród dawnych książąt Holszańskich – Dubrowickich. Od najdawniejszych czasów było tu grodziszcze… Zamek ten – dodał nie bez melancholii – miał swoje świetne karty w przeszłości, ale teraz… ot… kupa kamieni odarta ze wszystkiego i tyle! Melancholijna siedziba wariata i grób dogasającego rodu… Od stu lat mieszkają tu sami wariaci.
Znowu wjechali w las. Uczyniło się ciemniej, gdyż księżyc z rzadka tylko przezierał poprzez gałęzie i bezbrzeżny smutek ścisnął serce Walczaka. A jednocześnie porwał go taki niepokój, iż musiał się powstrzymać, by nie wyskoczyć z powozu i nie uciec w gąszcz.
Melancholia tych miejsc ponurych udzieliła się także profesorowi, gdyż zamilkł, tylko radca jął rozwodzić się nad typowo polskimi wadami, jako to – nieład, nieochędóstwo i niechlujstwo oraz brak starannej pieczy i brak organizacji w konserwacji. Nikt go nie słuchał, gdyż wszyscy zasłuchani byli w las, w przeszłość i być może we własne, skryte niepokoje.
Wtem panna Ochołowska zwróciła się do Mariana.
– Będziemy grali! – rzekła.
– Pewnie! – odparł i roześmiał się.
Czy mu się zdawało, czy też spojrzała na niego z uwagą, tak, przyłapał jej wzrok badawczy, z ukosa zerkający na jego twarz. Przyszło mu na myśl, iż może zauważyła jego manipulacje z listem – ale nie, to było niemożliwe, przecież spała.
Więc czemuż ona mu się tak przygląda?
Otrząsnął się z zamyślenia, a jednocześnie profesor objawił:
– Oho, dojeżdżamy.
Jakoż wjechali na obszerną polanę i psy obskoczyły ich za bramą.
Dwór połycki był starym obszernym domostwem, z charakterystycznym wysokim dachem i z małym ganeczkiem. Marian stanął na boku, czekając aż ukończone zostaną wstępne grzeczności i powitania.
– Aha – rzekła wreszcie pani Ochołowska, której Maja szepnęła kilka słów. – Doskonale, że pan przyjechał. Moja córka już od dłuższego czasu marzy o panu. Marysiu zaprowadź pana na górę i zaniesiesz kolację do pokoju.
Życzliwie podała mu rękę i zniknęła z pozostałymi gośćmi. Walczak poprzedzany przez dziewczynę ze świecą w ręku szedł po wąskich skrzypiących schodach. Pokoik był małą ciupką na poddaszu. Pokojówka była nadzwyczaj schludna i rozsądna, chociaż młoda. Powiedziała:
– Tu jest miednica i woda, a ręcznik zaraz przyniosę. Jakby pan czego potrzebował, to proszę dzwonić, ale chyba jest wszystko.
– Dużo tu u was gości? – zapytał, siadając na łóżku.
– Ii… nie. Oprócz tych, co dziś przyjechali, jeszcze jest jedna doktorowa ze Lwowa i jeszcze jedna pani. Dopiero początek sezonu.
Powiedziała mu dobranoc i wyszła. Podszedł do okna i spróbował otworzyć je, ale nie mógł – więc tylko otworzył lufcik. S tarę drzewa parku szeleściły z lekka, a tuż za nimi stał las milczący i głuchy. Ponownie doznał uczucia niepokoju. Zdawało mu się, że niepotrzebnie tu przyjechał i że lepiej by było dla niego, gdyby jeszcze teraz i choćby na piechotę uciekł z powrotem. Ale dokąd miał wracać? Życie jego dotychczas było zupełnie przypadkowe.
Przypadkowo, mając lat dziesięć został chłopcem do podawania piłek w klubie w Lublinie. Ojciec, ślusarz z zawodu, chętnie widział tę „posadę” syna, tym bardziej, iż syn nieraz więcej przynosił do domu napiwków, niż on zarobił przez cały dzień ciężką pracą. Chłopcy w klubie mieli wprawdzie stale groszowe wynagrodzenie od godziny, ale często ten i ów z bogatszych graczy dał malcowi extra z 50 groszy, albo i złotówkę. Co prawda Marian nauczył się wreszcie chować dla siebie te uboczne wpływy.
Ojciec spostrzegłszy zmniejszenie dochodów, a nie mając żadnej możliwości kontroli zaczął go bić, co jeszcze bardziej utwierdziło chłopca w chowaniu pieniędzy. Ojca znienawidził i nie byłby mu oddał ani grosza nawet pod grozą zatłuczenia na śmierć. Z każdym rokiem stosunki między nimi stawały się gorsze, gdyż syn dorastał. Nauczył się nie przychodzić do domu na noc, spał z kolegami, zjawiał się dopiero po paru dniach, a wtedy z reguły następowało bicie.
A tymczasem w klubie – gładkie, czerwoną glinką wysypane place, słońce, biało ubrani panowie i panie, żarty, okrzyki, wesołość. Ach! Marian zadomowił się tutaj, nauczył się łobuzerskim dowcipem i bezczelnością wyłudzać pieniądze, a jednocześnie w przerwach między jednym i drugim setem pożyczał od graczy rakietę i próbował klasycznych uderzeń. Starzejący się trener i zarządca klubu w jednej osobie, Mieczkowski, zauważył wybitne zdolności chłopca i postanowił wyrobić go na trenera. Pożyczył mu na stałe jakąś zdezelowaną rakietę.