-->

Nie ma mocnych

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Nie ma mocnych, Mularczyk Andrzej-- . Жанр: Современная проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Nie ma mocnych
Название: Nie ma mocnych
Автор: Mularczyk Andrzej
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 279
Читать онлайн

Nie ma mocnych читать книгу онлайн

Nie ma mocnych - читать бесплатно онлайн , автор Mularczyk Andrzej

Komedia obyczajowa, kontynuacja los?w dw?ch rodzin zabu?a?skich, osadnik?w na Dolnym ?l?sku, kt?rzy po latach szukaj? m??a dla swej wnuczki, by zdoby? nast?pc? do swojego gospodarstwa. Stary Pawlak, ci??ko chory, musi przekaza? sw? ziemi?. Ale starszy syn Witia, o?eniony z Jad?k? Kargul?wn?, wi?cej grunt?w uprawia? nie mo?e, m?odszy za?, Pawe?, jest pracownikiem naukowym we Wroc?awiu. Ca?a nadzieja we wnuczce, osiemnastoletniej Ani. Pawlak i Kargul postanawiaj? j? wyda? za m?? za m?odego technika mechanizacji rolnictwa Zenka. Ich przemy?lna intryga doprowadza do szcz??liwego fina?u – m?odzi pobior? si?, a ziemia zostanie w rodzinie.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 34 35 36 37 38 39 40 41 42 ... 47 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

– Oj, Władek – Kaźmierz pokiwał z politowaniem głową nad naiwnością swego wspólnika. – Taż kiedy ty nauczysz sia ekonomicznie myśleć? My uruchomimy produkcję, myśliwe trafią, a państwo sobie dolary weźmie, tak?

– Tego pieniądz, czyj dzik – mruczał Kargul, któremu żal było marnować taki oryginalny pomysł na jednorazowy użytek.

– Dzików u nas jak pchłów w kożuchu – Kaźmierz zsiadł z grzbietu świni i oddaliwszy się o dwa kroki, przyglądał się z wysuniętym przez zęby językiem swemu dziełu. – Tylko skąd tych turystów wziąć?

Obszedł kojec i patrzył przez chwilę, jak Kargul drugą szczotką pracowicie pucuje podgardle wieprza. Od grzbietu aż po brzuch warstwa rozmazanej pasty pokrywa różową szczecinę, po której szczotka ślizgała się jak po mydle.

– Nie glansuj tak do połysku, Władyś – Kaźmierz przekrzywił głowę i krytycznie przyglądał się wspólnemu dziełu. – Taż to nie kamasze, tylko zwykła świnia.

– A widział ty kiedy zwykłą świnię, co by tyle pasty zużyła co kompania wojska?

– Ale za to z niej dzik wyszedł prosto cacusiany – delektował się Kaźmierz, obejmując wzrokiem zaczernioną już część wybranki. – Jak na obrazku.

Stanęli obaj ramię w ramię i przekrzywiając głowy, oceniali stan prac dekoracyjnych. Kargul nie był teraz taki przekonany co do efektu artystycznego jak przed chwilą, kiedy to zamierzał przejść od razu na produkcję seryjną. Zacmokał z troską, przesunął kapelusz na tył głowy, brudząc go pastą.

– Żeb'ja był bleszczaty choć na jedno oko, może by i uwierzył, że to cudactwo to dziki kaban.

– Bo ty jego znasz od takiego – Kaźmierz pokazał rękę na wysokości swojej cholewy. – Miastowe w żaden sposób nie połapią sia, że jego stworzyła ludzka cywilizacja! – podszedł do chrząkającego niechętnie wieprza, którego wyraźnie dręczył terpentynowy zapach pasty do butów, bo co chwila rzucał niespokojnie łbem i tarł ryjem o ściółkę. – Aj, na coż ta denerwacja – poklepał go przyjacielsko po karku, przemawiając jak do dziecka. – Żeb' on wiedział, jaka jemu bezlitośnie historyczna rola przypadłszy, to by on od razu poweselał…

– Śliny szkoda na te agitacje, jak on za chwilę prosto śmierci w oczy spojrzy – mruczał Kargul, jeżdżąc szczotką po ryju szarpiącego się wieprza. – Czego to ludzie nie wymyślą, żeb' te biurokrację złamać. Czysta wariacja: los fachowca w ręce kabana oddawać!

Kaźmierz przerwał na chwilę pastowanie podbrzusza wieprza i unosząc szczotkę w górę, pogroził nią Kargulowi:

– Władyś! Żeb' tylko pan młody ani dziewuchna nasza nigdy nie dowiedziawszy sia, co my przez kabana ich przyszłość na twardych fundamentach kolaboracji z dyrekcją PGR-u ustanowili…

Kargul skinął głową w milczeniu. Wyraz jego twarzy świadczył, że w pełni zdaje sobie sprawę ze swej odpowiedzialności: chłop nie od dziś musiał się chwytać różnych wybiegów, żeby nie dać się władzy ludowej, tak więc i ten przypadek mógł jedynie świadczyć, że nie zamarł w nich ten sam duch oporu, który ocalił ich przed blisko trzydziestu laty od wstąpienia do spółdzielni produkcyjnej. To wspomnienie znowu jakby ich zbratało bo przez dłuższą chwilę w milczeniu przerabiali świnię na przyszłą ofiarę myśliwskich pasji towarzysza Szproty.

Kaźmierz z wysuniętym na brodę językiem szorował troskliwie uszy wieprza. Kiedy ten zaczął się szamotać w kojcu, Kaźmierz zanucił pod nosem coś na kształt kołysanki, jakby chciał w ten sposób uśpić czujność ofiary: „Nie będę się żenił, bo mi baby nie trza.

Wolę na tym chlebie wychować se wieprza”…

– Aj, Kaźmierz, taż ona by musiała bezlitośnie durnowata być, żeb'

w to uwierzyła – Kargul smętnie pokiwał głową, jakby nie mógł się pogodzić z tym, że bierze udział w takiej manipulacji – Czy ona choć raz w tej łepecie sobie pomyślawszy, że odda życie dla naszej przyszłości?

Z podwórza dobiegła ich przez zamknięte drzwi chlewika kaskada radosnego śmiechu Ani, zupełnie jakby dziewczyna dosłyszała tę uwagę Kargula i nie była w stanie powstrzymać swej żywiołowej reakcji. Pawlak zamarł ze szczotką uniesioną w górę.

– Ano zacichnijmy – przyłożył dłoń do ucha, zostawiając na nim smugę pasty – Chyba, że ze szczęścia tak ona chichra sia!

– Aj, człowiecze – westchnął Kargul. – Młode to, byle czym weselą sia, a na nas starych cała czarna robota zlata.

– Możesz nie robić – zauważył Pawlak, zerkając spod oka na wspólnika. – Sam skończę.

– A potem będziesz chciał młodych pod swój dach wziąć – domyślił się Kargul.

– Ot, pomorek? A kto jemu posadę przez ten pomysł zagwarantował, a? – Kaźmierz klepnął świnię po zadzie jak wyścigowego konia, na którego postawił cały swój majątek. – Czyja głowa to wymyśliła, żeb' pójść na rękę dyrektorowi Pilchowi, a?

– Przeróbka twoja – zgodził się niechętnie Kargul – Ale kaban mój!

– Bo z wyglądu najbardziej paskudny był – pospiesznie rzucił Kaźmierz, żeby wspólnik nie miał wątpliwości, co zdecydowało o wyborze świni. Kargul jakby poczuł wyrzuty sumienia, że własnego tucznika zmusza do odegrania roli tarczy strzelniczej. Poczochrał pieszczotliwie świnię pod gardłem.

– Ja koło ciebie rok chodził, dbał, żeb' ty z wagi nie zleciawszy i skąd mógł wiedzieć, że ty do wyższej polityki przeznaczony… – zajrzał w oczy przyszłej ofierze towarzysza Szproty. – Jakby tak mnie kto chciał czarnym szuwaksem na Murzyna przerobić, tak ja by jego chyba kosą przegonił!

– Awo! Co takiemu kabanowi za różnica ginąć czarny czy biały? – Kaźmierz uniósł ryj świni do góry i nie zważając na rozpaczliwy kwik, zaczął pastować jej nozdrza. – Ważne, że on do kolaboracji indywidualnego rolnika z państwowym PGR-em przyczynia sia.

– Czy ten kaban na bohatera urodziwszy sia? Aż przykro pomyśleć: miał naturalną śmiercią od obucha paść, a jemu przyjdzie ginąć jak na wojnie.

– Na coż ta denerwacja, Władyś? Może być – przeżyje: Pore ja naznaczył mroczne, dam znak, wypuścisz ty jego z kojca. Póóójdzieee w rojsty!

Kaźmierz machnął szczotką, jakby już w tej chwili wyganiał z kojca przefarbowaną na dzika świnię w chaszcze.

– I szukaj wiatru w polu – Kargula wcale nie pocieszyła ta wersja, w której jego wieprzek miał uniknąć śmierci, przepadając w krzakach. – Jak będzie silnie przestraszony, taż on do drugiej gminy ucieknie!

– Wróci – Kaźmierz przeglądał pudełka po paście, szukając pełnego – Przecie swojska. Witia ją przepłoszył, a przyleciała z powrotem jak sobaka.

– A nie daj Bóg trafią? – niepokoił się Kargul, pastując teraz przednie nogi wieprzka. Kaźmierz miał już wyraźnie dość tych wątpliwości i obaw wspólnika: on dał pomysł, by wyjść z sytuacji, a Kargul tylko świnię – a i to cały czas kombinuje, jakby jeszcze na tym zyskać. Zamiast wykonać zadanie, to partaczy robotę, narażając ich przyszłość.

– Oj, Władek, z ciebie bezlitośnie niezdały człowiek. Ty lepiej by pisanki robił – z wyrazem niesmaku pokazał pozostawione na boku wieprza sinobiałe plamy: – Taka robota dobra na Wielkanoc. Mówił ja tobie: kupić dwadzieścia pudełek pasty.

– Wziął wszystko, co było w GS-ie – bronił się Kargul.

– Ot, pomorek. Jak my teraz wypadniem? – Kaźmierz cofnął się i badawczo przyglądał się wieprzkowi. Kargul wzruszył ramionami.

– Czy to do nas ma strzelać?

Kaźmierz zmierzył go groźnym spojrzeniem. Czuł się odpowiedzialny za obiecany towar. Klepnął świnię po zadzie i zobaczył w tym miejscu białą łatę. Może by tak sadzą dokończyć?

– W nocy każdy kot czarny – Kargul cofnął się aż do progu chlewika i krytycznym okiem przyglądał się przefarbowanemu tucznikowi. – Ano, Kaźmierz, obróć ty jego. No z profila on prosto wymarzony dzik!

– A od ogona on zajść się nie da – uspokajał sam siebie Pawlak. – On zawsze silnie strachliwy był.

Największy jego niepokój budziły uszy i ogon rzekomego dzika.

Ustawił farbowańca frontem do Kargula i patrzył pytająco na sąsiada. Czekał na ocenę niczym malarz na wernisażu swych dzieł.

– Cacany – Kargul przechylił głowę, zmrużył oczy, jakby celował z fuzji. – Nic tylko nim dzieci straszyć.

– No to o co tobie więcej idzie, a?

– Trochę on felerny. Szablów nie ma – Kargul patrzył przez zmrużone powieki na ryj wieprza. – Takiego łba nad łóżko nikto nie powiesi.

– Awo! Przekona ich sia – Kaźmierz, jak zawsze, starał się znaleźć jakieś praktyczne wyjście. – Teraz wszystko felerne. Jak sejm i zaopatrzenie szwankuje, to i dziki mogły też zejść na psy. Taż mógł się trafić taki czut-czut nieudaczny…

Kargul pokręcił z powątpiewaniem głową. Uniósł w górę skręcony w precelek ogon wieprzka i spojrzał wymownie na Pawlaka, jakby to on był winien, że natura wyposażyła ich ofiarę w tak mizerną ozdobę.

– A to-to jak zagadasz?

– Usztywnim – bez najmniejszego wahania Kaźmierz zdecydował się naprawić błąd natury. – Drutem się okręci. A te myśliwce za ważne, żeb' ogona czepiać sia.

Kargul jednak miał teraz wciąż same zastrzeżenia do wyprodukowanego prototypu: a to ogon był za wiotki, a to sierść za gładka, a to uszy za miękkie.

– Nie bojaj sia – Kaźmierz pstrykał palcami w opadające uszy wieprzka, jakby strącał stonkę z liści kartofli. – Jak będzie silnie przestrachana, zaraz uszy sztorcem postawi.

Chcąc przekonać wspólnika, zapowiedział próbę generalną tego całkiem nowego gatunku ssaka. Trzeba go obejrzeć w ruchu. Co innego, jak wieprz stoi pokornie w kojcu, a co innego, jak słysząc palbę zacznie wiać, ratując swe życie. Wyciągnął deski z boku kojca, ale pastowana świnia ani drgnęła. Porwał derkę, którą miał zamiar przykryć kojec w czasie transportu tego okazu, którego próżno by szukać w jakichkolwiek atlasach zwierząt. Machnął derką, kopnął go pod ogon, ale wieprz stał nieporuszony jak na cokole pomnika.

– Ty co, zbiesił sia?! – wrzasnął na niego Pawlak.

– Człowiecze, i na co nam było czynić takie inwestycje, jak on drętwy? – Kargul zdjął kapelusz z głowy i w geście rezygnacji trzepnął nim o posadzkę. – Na pomniku jemu stać! On taki sam bambaryła jak ten Lenin w Lutomyślu na rynku.

Nagle drzwi od chlewika zaskrzypiały. Kaźmierz rzucił się w stronę kojca i okrył go derką, by zasłonić wieprzo-dzika przed niepowołanymi oczyma. Przestraszony nagłą ciemnością wieprz kwiknął rozpaczliwie, wierzgnął i zrzucając z siebie derkę szurnął do przodu niczym sprinter na starcie.

1 ... 34 35 36 37 38 39 40 41 42 ... 47 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название