Nie ma mocnych
Nie ma mocnych читать книгу онлайн
Komedia obyczajowa, kontynuacja los?w dw?ch rodzin zabu?a?skich, osadnik?w na Dolnym ?l?sku, kt?rzy po latach szukaj? m??a dla swej wnuczki, by zdoby? nast?pc? do swojego gospodarstwa. Stary Pawlak, ci??ko chory, musi przekaza? sw? ziemi?. Ale starszy syn Witia, o?eniony z Jad?k? Kargul?wn?, wi?cej grunt?w uprawia? nie mo?e, m?odszy za?, Pawe?, jest pracownikiem naukowym we Wroc?awiu. Ca?a nadzieja we wnuczce, osiemnastoletniej Ani. Pawlak i Kargul postanawiaj? j? wyda? za m?? za m?odego technika mechanizacji rolnictwa Zenka. Ich przemy?lna intryga doprowadza do szcz??liwego fina?u – m?odzi pobior? si?, a ziemia zostanie w rodzinie.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Tu żaden paragraf naruszony nie był – Pawlak szukał poparcia swej tezy u dyrektora Pilcha. Ten nabrał w płuca powietrza, jakby chciał wydać jakieś ważne oświadczenie dla prasy, ale nie wiedząc, co powiedzieć wpatrzonym w niego członkom karnej ekspedycji, wykonał nieokreślony gest i mruknął, że wszystko gra…
– A kombajn? – twarz Frania znów przypominała przestraszonego zająca, który stojąc słupka wietrzy nadchodzące zagrożenie.
– W ramach sąsiedzkiej pomocy – wykrztusił z siebie Pilch, powodując, że teraz już Franio sprawiał wrażenie zająca, który złapał się we wnyki. Szarpnął się do tyłu, jakby czym prędzej chciał dopaść motocykla i pojechać zameldować wyżej o odkrytym nadużyciu. Kaźmierz położył mu rękę na ramieniu. Widać było, że wyraźnie współczuje doli milicjanta, niezdolnego pojąć, że życie nie jest takie proste, jak donos czy paragraf.
– A coż ty taki zadziwiony, a? Żeb' ty, Franiu na ślub Ani założył defiladowy mundur! Ślub będzie głośny. Może być przyjdzie kogo pałką po łbie pogłaskać, żeb' on przykucnął. A gości nie byle jakich spodziewamy się – wymownie obejrzał się na Pilcha, chcąc mu dać do zrozumienia rangę gości. Dyrektor, choć cały czas przestępował nerwowo z nogi na nogę, jakby już chciał biec prosto do wyznaczonej na polowanie dąbrowy, uśmiechnął się przymilnie.
Podoba ze zgrozą obserwował, jak na jego oczach dyrektor zdradza interesy PGR-u, nie dążąc wcale do ukarania „tych dziadów zabugalskich” – jak ich sam nazwał, gdy porwali mu kombajn. Ale nie tylko on i kapral Marczak nie rozumieli, co zaszło między Pilchem a Pawlakiem.
Nie mniej zaskoczony Kargul obserwował przyjazny gest dyrektora, który położywszy rękę na ramieniu Pawlaka oddalał się w stronę bramy. Najwyraźniej uzgadniali coś między sobą, pokazując sobie wzajemnie zegarki.
Kargul i Zenek otworzyli szeroko wrota stodoły. Podoba wdrapał się na „bizona”, z góry patrząc na Zenka z nienawiścią, która nie pozostawiała wątpliwości co do tego, że chciałby go widzieć pod kołami maszyny.
– I co? – spytał Zenek Kargula. – Wywali mnie?
– Coś mi się widzi, że prędzej ty premie dostaniesz, jak zwolnienie – mruknął Kargul, sam nie mogąc pojąć, czym Kaźmierz nakłonił Pilcha do takiej fraternizacji.
Kombajn ruszył przez podwórze. Siedzący na szczycie tej ruchomej góry Podoba nie spostrzegł nawet, że wpasowując się w bramę obejścia, miażdży pozostawiony tam przez siebie rower. Rozległ się zgrzyt i koła kombajnu zrobiły z roweru coś, co przypominało sprężyny wypatroszonej kanapy.
– Zapłacicie mi za to, dziady zabugalskie! – wrzasnął Podoba, oglądając się z rozpaczą na to, co jeszcze przed chwilą było jego rowerem. Przez to zapatrzenie zahaczył o tył „warszawy” dyrektora Pilcha. Dyrektor zaczął wygrażać mu pięścią: „Jak jedziesz, patałachu? Mało że dzików nie chciał wystawić, to jeszcze po pijanemu jeździ!”
– To ja piłem?! A kto te „warszawę” tak po pijaku poharatał?! – darł się w odpowiedzi Podoba, dla którego był to dzień samych strat: stracił godność, kombajn, a teraz rower, zyskując w dodatku opinię pijanego, choć do tej pory nie miał w pysku więcej jak dwie setki…
Jadźka z Witią dotarli na drugi koniec wsi Rudniki w momencie, gdy z bramy Pawlaków wytoczyło się czerwone cielsko „bizona”. Kombajn wyprzedził motocykl kaprala Marczaka. Na jego widok Jadźka stwierdziła z ulgą, że niepotrzebna była ich fatyga, milicja już tam była.
– Prędzej za „deptanką”, jak za tym oszustem – Witia domyślił się, że przyczyną kontroli w obejściu jego ojca mógł być donos o pędzeniu samogonu na wesele. – Widzisz przecie, że Franio nikogo w koszu nie wiezie.
Franio zbliżył się ku nim. Głowa w plastykowym hełmie podrygiwała na każdym wyboju jezdni. Nawet mu się nie śniło, że wedle opinii rodziców Ani ma szansę na błyskawiczny awans.
– Będzie nam jeszcze dziś dziękował – Witia machaniem ręki zatrzymał motocykl. – Jak on tego uwodziciela swoją czapką nakryje, zaraz mu belka przybędzie!
Liczył, że szansą awansu skusi kaprala do współdziałania w zdemaskowaniu oszusta. Trzeba było działać szybko i sprawnie, inaczej sprawy zajdą za daleko: wyznaczony na imieniny Ani dzień ślubu zbliżał się nieuchronnie, a po ślubie nastąpi noc poślubna i stan posiadania Ani zostanie raz na zawsze naruszony. Pełen determinacji Witia wybiegł na środek drogi. Franio zatrzymał się.
Jego twarz znowu przypominała swym wyrazem mocno przestraszonego zająca.
– O co chodzi?
– O twoją karierę – rzucił Witia, a Jadźka potakująco skinęła głową. Minął ich w tej chwili „bizon” z Podobą za kierownicą, a za nim przejechała poobijana „warszawa” dyrektora Pilcha.
Bystre oczy Jadźki dostrzegły Pawlaka i Kargula, wyglądających zza bramy. Patrzyli w ślad za oddalającą się ekspedycją karną, jakby chcieli się upewnić, czy zagrożenie bezpowrotnie minęło. Na ich widok Jadźka wykrzywiła się z nieukrywanym obrzydzeniem:
– Kindnapery! Ciekawe, czy paczki będą mu do więzienia słać!
– Komu?
Franio wytrzeszczył na nią oczy, a jego wystraszona mina wskazywała, że spodziewa się jakiegoś zagrożenia.
– Zawieź ty nas na posterunek, a dowiesz się, jaką my dla ciebie mamy niespodziankę.
Jadźka wcisnęła się do kosza, Witia ulokował się na tylnym siedzeniu „jawy” i objąwszy w pasie Frania, szepnął mu jeszcze do ucha, że jak dobrze pójdzie, to oni cnotę córki ocalą, a on sierżantem zostanie.
Z daleka odjazd motocykla obserwowali Pawlak i Kargul. Widząc, jak ich dzieci szukają oparcia w milicji, obaj równocześnie pokręcili z goryczą głowami. Kaźmierz jak zwykle był szybszy z komentarzem.
– Patrzaj tylko, Władek, kogo ty wychował! Prosto bezlitosna zgryzota – wyjrzał jeszcze na drogę, jakby spodziewał się, że może Bóg się zlituje i Jadźka wypadnie z kosza motocykla. – Twoja córka to ziółko spod ciemnej gwiazdy: władzę ludową chce przeciw nam buntować!
– Taż Witia też na tej czortopchajce telepał sia…
– A kto jego podbechtał, a? Wiadomo, chłop w portkach miesza, a baba w rodzinie. Twoja Jadźka tam wszystkim kręci!
– Bo ma głowę po mnie – Kargul skorzystał z okazji, żeby choć raz zademonstrować przewagę nad szybszym sąsiadem. – Jak Ania.
– Aha, trafił! – przyświadczył ku jego zdumieniu Kaźmierz i zaraz dodał ze złośliwym grymasem. – Widać po kim ma głowę, bo egzaminy oblawszy…
– Boś się o to modlił.
– Ot, choć raz prawdę przyznał, że to ja wszyściuteńko pozałatwiał – chętnie zgodził się Pawlak, bo ta opinia potwierdzała jego wpływ i talenty dyplomatyczne. – I z niebem, i z władzą. U mnie będą młode na pomieszkaniu – oświadczył triumfalnie. – Bom posadę z Pilchem dla Zenka przyłatwił za dzika, co my jemu na strzał wyprowadzim!
– Ty oczadział, Kaźmierz? – Kargul patrzył spod ronda swego wyszmelcowanego kapelusza takim wzrokiem, jakby widział w Pawlaku oszusta, co sprzedaje śliwki z cudzego sadu: – Skąd ty jemu dzika wytrzepiesz? Taź ty nie myśliwy.
– Trzeba mieć na czym czapkę nosić – poprawił maciejówkę, żeby nikt nie miał wątpliwości, o czyją głowę tu chodzi. – Myśliwi się popierają, to i ja popieram myśliwych – kopnął stertę żelastwa, która została po rowerze Podoby, i wziąwszy Kargula pod ramię, wydał mu polecenie tak poufnym głosem, jakby była to tajemnica najwyższej wagi: – Ano bierz rowera i galopem leć do GS-a! Weźmij dziesięć pudełek szuwaksu. Nie. Lepiej weźmij dwadzieścia!!
– Dwadzieścia pudełek pasty? – upewniał się Kargul. – A na coż tobie taki kram zakładać?
– Zapomniał ty, co Warszawiak zawsze mówi? Na wszystko potrzebny jest chwyt. Tak i z boską pomocą znalazł ja taki chwyt, co nam bezlitośnie spokojną przyszłość zapewni…
Na posterunku pachniało zjełczałą słoniną, bo milicjanci trzymali połeć w szufladzie jako zakąskę. Kapral Franio siedział na tle mapy PRL pod portretem Gierka i Jaroszewicza. Pas z kaburą powiesił na wieszaku. Czapkę zdjął, żeby jej twardy otok nie tamował swobodnego przepływu myśli, ale jakoś żadna myśl nie przychodziła mu do głowy.
Kapral Marczak był w sytuacji głodnego wegeterianina, któremu ktoś podaje na talerzu kotlet schabowy: z jednej strony doniesienie Jadźki i Witii Pawlaków było dla niego szansą zdemaskowania poszukiwanego oszusta, z drugiej jednak – ryzykował, że narazi się Kargulowi i Pawlakowi, których winien uważać za powinowatych.
W razie powodzenia akcji zyska uznanie komendy rejonowej i szansę na awans, zaś w razie niesłusznego oskarżenia czeka go anatema ze strony samych swoich.
Rozdarty między ambicją a lojalnością Franio z wytrzeszczonymi oczyma wypytywał rodziców Ani, na czym zasadza się ich pewność, że ów uwodziciel telewizyjnej ofiary jest tą samą osobą, co narzeczony ich córki.
– Wszystko się zgadzało – Jadźka równie gorączkowo, co chaotycznie relacjonowała fakty z reportażu telewizyjnego. – Taki sam golec jak ten tu podrywacz, takie same słodkie słówka sadził, wódki nie lubił, tylko wino importowane…
Franio patrzył jednym okiem na Jadźkę, drugim na Witię i zastanawiał się, czy aby nie chcą go użyć jako narzędzia do utracenia znienawidzonego kandydata na męża Ani. Widział, jak Jadźka Pawlakowa trzęsła się z przejęcia nad losem jakiejś panny Blanki, ale, on, Franio, nie może podchodzić do każdego dramatu emocjonalnie: gdyby tak władza wtrącała się do każdego uwiedzenia, to nawet w tej jednej gminie nie miałby czasu zająć się ani kradzieżą 80 metrów siatki z płotu PGR-u, ani śledztwem mającym wykryć, co to za „literat” na tablicy z hasłem „Naród z partią” napisał „a dlaczego nie odwrotnie?”…
– Co, nie wierzy telewizji? – napierała na niego Jadźka.
– Telewizji, niestety, wierzę, ale wam się coś mogło pokiełbasić.
– Imię się zgadzało – Witia rzeczowo przystąpił do remanentu szczegółów. – Tak samo jak ten skończył technikum rolnicze, tak samo naciągał dziewczyny…
– A rysopis?
– Miała ze dwadzieścia lat. Ani ładna, ani brzydka – Jadźka zaczęła opisywać uwiedzioną pannę Blankę, ale Franio zgasił ją niecierpliwym gestem ręki: pytał o rysopis uwodziciela.
– Po co pyta, jak wie? – Jadźka widząc, że oczy kaprala robią się coraz bardziej okrągłe, co było widomym znakiem, że ten nic nie kojarzy, przechyliła się przez barierkę i powiedziała z naciskiem: