By?em Ksi?dzem
By?em Ksi?dzem читать книгу онлайн
Najbardziej wstrz?saj?ca, bardzo pouczaj?ca i rozbijaj?ca mity ksi??ka, w kt?rej by?y ksi?dz-Roman Jonasz, na kanwie w?asnych prze?y?, opisuje proz? kap?a?skiego ?ycia- pe?nego intryg, skandali, ludzkich s?abo?ci i upadk?w. Nie ksi??a s? tu jednak pi?tnowani, ale b??dny system kt?ry ich deprawuje.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
ROZDZIAŁ I MOJA DROGA DO KAPŁAŃSTWA
Urodziłem się w rodzinie na wskroś katolickiej, wręcz purytańskiej. Od kiedy sięgnę pamięcią, życie mojej rodziny było przeniknięte wiarą i przeplatane praktykami religijnymi. Wyczuwając panującą w domu atmosferę, już jako dziecko starałem się zaskarbić sobie uczucia i łaski rodziców – czynnie uczestnicząc w życiu naszej parafii. Zaczęło się od czytania z lekcjonarza na Mszy Pierwszokomunijnej. Po tygodniu od tego debiutu, byłem już ministrantem i stałym lektorem. Służenie do Mszy Świętej stało się pasją mojego młodego życia. Pamiętam, jak w wieku 8-9 lat biegałem przez śnieżne zaspy czy kałuże błota do Kościoła na poranną Mszę, często gdy było jeszcze ciemno. Gdybym tego samego dnia opuścił nabożeństwo wieczorne, na pewno nie zmrużyłbym oka do rana. Konkursy biblijne, wycieczki ministranckie z księdzem opiekunem były wtedy moją największą radością.
W czasie jednaj z takich wycieczek do katedry i Seminarium Duchownego we Włocławku, doznałem przedziwnego uczucia. Kiedy wraz z grupą naszych chłopców wszedłem do seminarium, a chwilę później do zatłoczonej klerykami jadłodajni – stanąłem jak wryty. Opanowało mnie przeświadczenie, że kiedyś będę siedział przy którymś z tych stołów: jadł, rozmawiał, śmiał się, a za chwilę wstanę i pójdę na modlitwy i do swojego pokoju. To przeświadczenie, iż będę kiedyś jednym z tych, na których wtedy patrzyłem, zawładnęło moją młodzieńczą wyobraźnią. Teraz, po latach, odczytuje to zdarzenie jako moment mojego powołania.
Ja i cała moja rodzina otaczaliśmy nabożnym szacunkiem wszystkich księży. Dla mnie osobiście byli to nadludzie – nieomylni i wspaniali pod każdym względem. To byli ludzie nie z tego świata. Coroczna kolęda w naszym domu była długo oczekiwanym świętem. Jestem pewien, że gdybym wtedy znał ich ludzkie wady i słabości, tak jak znam je dziś – na pewno nie zmąciłoby to mojego obrazu księdza pół-Boga. Bycie księdzem było dla mnie czymś nieosiągalnym wręcz nierealnym, a jednocześnie był to szczyt moich dziecięcych i młodzieńczych marzeń. Pozbawieni ziemskich trosk i przywiązań, żyjący w bliskości Boga, przeznaczeni do wyższych celów kapłani – byli dla mnie aniołami, którzy zstąpili na ziemię, aby uczynić ją piękną. Tylko oni mogli sprawować tajemnicze obrzędy, rozgrzeszać, karmić Ciałem Chrystusa. Do nich należało ganić lub chwalić; rozstrzygać o tym co jest dobre, a co złe. Dla młodego chłopca, który wyrósł w atmosferze uwielbienia dla księży, perspektywa zostania jednym z nich mogła być albo utopijną mrzonką, albo życiowym celem. Kiedy sam zostałem kapłanem i opiekunem ministrantów, u wielu z nich widziałem te same spojrzenia pełne szacunku i ufności. Właśnie tak w ich wieku patrzyłem na księży. Niestety bardzo często księża nie uświadamiają sobie, jak wielki wpływ mają na dzieci i młodzież zwłaszcza tę, która sama poszukuje oparcia w Kościele. Młody człowiek potrzebuje autorytetu, wzorca osobowego. Zwłaszcza chłopcy poszukują takiego wzorca w najróżniejszych środowiskach – począwszy od ulicznego gangu, a skończywszy na grupie ministranckiej. Odpowiedzialność księży za powierzone im młode pokolenie jest ogromna, tak przed Bogiem, jak i ludźmi. Bóg raczy wiedzieć, za ile dziecięcych frustracji, a nawet przestępstw nieletnich, odpowiedzialni są ci księża, którzy świadomie, czy nieświadomie stali się powodem zgorszenia.
Oczywiście jako dziecko nie byłem aniołkiem, ale też nie wychowywała mnie ulica. Poza rodzicami najwięcej w tym względzie zawdzięczam księżom, co do których miałem wtedy sporo szczęścia. Moje związki z parafią i serdeczne kontakty z księżmi trwały przez cały okres szkoły podstawowej i liceum. Na pewno, zwłaszcza w tym ostatnim czasie, coraz bardziej krytycznie zaczynałem patrzeć na świat, w tym również na moich idoli w sutannach. Jednak w wieku, w którym młody chłopak ma tysiące pomysłów na to, co będzie robił w przyszłości – ja ciągle nosiłem w sobie pragnienie bycia jednym z nich. Ciągle żywe było we mnie uczucie sprzed lat, że będę klerykiem, a później księdzem. Kilka dziewczyn, z którymi chodziłem w liceum, chyba wyczuwało to moje ukryte powołanie, bo wszystkie uważały mnie za dziwaka i nawiedzonego. Tymczasem w mojej świadomości dojrzewała ostateczna decyzja.
W 1986 r. obnoszeni się z pragnieniem pójścia do seminarium było jeszcze bardzo niebezpieczne. Można było po prostu nie zdać matury. Uświadomiła mi to moja polonistka, której potajemnie zwierzyłem się z mojego postanowienia. Rodzice, jak nie trudno się domyśleć, byli wniebowzięci; tak samo jak miejscowi księża, na czele z proboszczem. Czułem wyraźnie, że wprawiłem całe swoje otoczenie w stan radosnego uniesienia. Członkowie najbliższej rodziny wyrażali swoje uznanie dla mojej decyzji i odwagi. Nie kryli poglądu, że ksiądz w rodzinie to – ni mniej, ni więcej – tylko swój człowiek w Sądzie Najwyższym. Oni już czuli się zbawieni, nie mówiąc o innych korzyściach, które miałyby ich spotkać. Jedna z ciotek wyraziła to aż nazbyt dosadnie – „kto ma księdza w rodzie, tego bieda nie ubodzie”. Byłem bohaterem, rodzinnym mesjaszem. To całe miłe zamieszanie wokół mojej osoby utwierdzało mnie w podjętej decyzji. Jak by jej jednak nie oceniać i na nią nie patrzeć – była to decyzja wynikająca ze szczerej intencji zostania świętym kapłanem – uczniem Chrystusa. Było we mnie wielkie, szczere pragnienie służenia innym ludziom, pomagania im. Obok tego pragnienia chwilami do głosu dochodziły też i inne, bardziej prozaiczne i materialne. Wiedziałem, że księża nie cierpią biedy. Jeżdżą zachodnimi samochodami. Mają komfortowo urządzone mieszkania. Sprzęt grający wysokiej klasy. Dla dziewiętnastolatka takie sprawy nie są bez znaczenia. Nie zamierzałem wszak zostać pustelnikiem, czy żebrakiem. Rodzina i całe otoczenie utwierdzało mnie w tym przeświadczeniu, że jestem kimś ważnym, wyjątkowym; że wiele rzeczy mi się po prostu należy skoro tak się poświęcam dla Boga. Także wielu parafian osobiście wyrażało swoje uznanie dla mojego postanowienia – wszak byłem pierwszym „odważnym” po czternastu latach. Postawy adorowania księży i ciągłego przekonywania ich, iż są panami świata – są powszechne. Wielokrotnie, każdego dnia doświadczałem tego sam za strony wiernych i moje otoczenie wcale w tym względzie się nie wyróżniało. Ksiądz, będąc sam (lub kilku) w wielotysięcznej parafii jest hołubiony i adorowany, zwłaszcza przez starsze kobiety. To przede wszystkim one, nieświadome tego co robią – rozpieszczają i psują swoich „księżyków”, a gdy ci obrastają w piórka i zaczynają wykręcać „numery”, ich dotychczasowe adoratorki przemieniają się w „świętą inkwizycję”.
Mój proboszcz zaofiarował się zawieść mnie do Włocławskiego Seminarium, abym złożył wszystkie potrzebne papiery; świadectwo maturalne, opinię proboszcza i wikariuszy. Kiedy przekroczyliśmy próg i weszliśmy do obszernych pomieszczeń – korytarzy, na których wisiały ogromne portrety biskupów, rektorów, profesorów – odruchowo wstrzymałem oddech i poddałem się atmosferze dostojeństwa i surowej wręcz powagi jaka tu panowała. Wysokie okna, potężne drzwi, łukowate sklepienia sufitów – to wszystko sprawiało wrażenie bardziej naw kościelnych niż uczelni, czy też domu dla męskiej młodzieży. Mały, szpakowaty człowieczek, który zaczął wyłaniać się z drugiego końca korytarza, nie pasował do całości. Okazało się, że był to sam prefekt studiów (2-gi wicedyrektor). Przywitał się z nami wesoło, po czym mój proboszcz oddalił się, a ja podążyłem za moim nowym przełożonym. Chociaż byłem tam na własne życzenie, poczułem się przez chwilę jak rzecz przekazana nowemu właścicielowi. Zrobiło mi się nieprzyjemnie obco. Poczułem dziwny strach przed czymś nieznanym, a może tylko przeniknął mnie chłód tych dwumetrowych murów i duch dawnych czasów, zamknięty w potężnych ramach obrazów. Ksiądz prefekt Konecki zaprowadził mnie do swojego mieszkania. Usiadł naprzeciwko mnie i przez dłuższą chwilę, która wydawała mi się godziną, patrzył prosto w moje oczy, jakby chciał poznać moje myśli i intencje. „Po co tu przyszedłeś” – zdawał się pytać przenikliwym wzrokiem – „czy dla kariery, czy na wierną służbę Kościołowi”? Zrobiło mi się nieswojo. Zaczął w końcu pytać o rodzinę i moich znajomych księży. Teraz wiem, że chodziło mu o to, który z nich mógłby mieć na mnie zły wpływ. Na koniec musiałem napisać na kartce – dlaczego chcę zostać księdzem. Poza obrzydliwym błędem ortograficznym, moja argumentacja najwidoczniej mu się spodobała. Z szerokim uśmiechem podał mi rękę na pożegnanie – „do zobaczenia we wrześniu” – powiedział. Kiedy wyszedłem z zimnych, surowych murów na czerwcowe słońce poczułem ulgę i radość – zostałem przyjęty!
Warto tu wspomnieć, że w seminariach duchownych nie ma praktyki zdawania egzaminów wstępnych. Warunkiem dopuszczenia do studiów, oprócz wspomnianych już dokumentów, jest tzw. rozmowa kwalifikacyjna. Już w trakcie semestru ks. rektor opowiadał nam, jak to pewnego razu przyjechała do uczelni mama ze swoim synem. Kiedy upewniła się, że rozmawia z rektorem oświadczyła z całą powagą: „Jeśli już mój syn ma być księdzem to chcę żebyście wykształcili go na biskupa. On się zresztą i tak do niczego innego nie nadaje. Uczy się słabo, jest chorowity i nic go nie interesuje”. O tym, jaką w seminarium trzeba mieć głowę do nauki, zdrowie i siłę woli, aby się nie złamać już po pierwszych miesiącach – każdy kto spróbował tego chleba wie najlepiej.
A tymczasem przede mną były długie wakacje. Postanowiłem, że będą zupełnie zwariowane. Wybraliśmy się z kolegą „na stopa”, po północnej Polsce. Kiedy skończyła się gotówka, zamiast wracać do domu, wyruszyliśmy nad Mazury. Żywiąc się złapanym rybami i resztką konserw, przez cztery dni płynęliśmy dmuchanym kajakiem po najpiękniejszych zakątkach. Sielanka skończyła się wraz z potężną burzą, która zastała nas daleko od brzegu jeziora. Wypełniony bagażami kajak zaczął nabierać wody. Wzburzone bałwany przelewały się ponad naszymi głowami. Jakimś cudem, trzymając się kurczowo kajaka, dobrnęliśmy do brzegu, a raczej zostaliśmy wyrzuceni przez ogromne fale. Jak przystało na rozbitków, zbudowaliśmy prowizoryczny szałas i trzęsąc się z zimna siedzieliśmy na nim skuleni i głodni przez trzy dni i noce. Przez cały ten czas padał deszcz, wiał porywisty wiatr, a temperatura spadła chyba do zera. Kiedy tylko wyjrzało słońce zebraliśmy to, co z nas zostało i wsiedliśmy do kajaka, aby dotrzeć jakoś w cywilizowane strony. Pierwszym autobusem, bez biletu (nie mieliśmy już żadnych pieniędzy), pojechaliśmy do Giżycka, a stamtąd – nie bez przygód, pierwszym pociągiem do domu. Było co wspominać za seminaryjnymi murami!