Ja wam pokazi!
Ja wam pokazi! читать книгу онлайн
Po wszystkich zawirowaniach sercowych (i finansowych) Judyta jest szcz??liwa. Ksi??? na bia?ym koniu, przebrany za socjologa w starym oplu, zakocha? si?, o?wiadczy? i wyje?d?a do Stan?w. Tosia odgra?a si?, ?e zda matur?. Ale w ?yciu Judyty pojawia si? kto?, kto wie lepiej, co b?dzie dla niej dobre. Czy wystarczy jej niezale?no?ci i uporu, by odnale?? w ko?cu w?asn? drog?? Trzecia cz??? przyg?d Judyty – kobiety pe?nej energii, temperamentu i (poza chwilami zw?tpienia) humoru – z pewno?ci? ucieszy nie tylko wielbicielki Nigdy w ?yciu! i Serca na temblaku. To ciep?a i zabawna opowie?? o tym, ?e nawet gdy na niebie nie ma ani jednej chmurki, trzeba by? gotowym na niespodzianki, wobec kt?rych zdrowy rozs?dek bywa bezradny…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Otworzyłam oczy.
– Paliło się jedno, sama widziałam – zaprotestowałam wyniośle.
– W tym modelu jest jedno światło cofania. Czyli palą się wszystkie. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Polecamy się na przyszłość.
Uśmiechnęłam się niemrawo i szybko wsiadłam do samochodu. Pan patrzył za mną i w jego wzroku nie było nic dobrego.
W redakcji wylądowałam po kolegium. Zdjęłam płaszcz w pokoju dziewczyn i pobiegłam do sekretarki. Tekst dzielnie dzierżyłam w dłoni, rzuciłam zdawkowe „cześć” Jadze i wpadłam do gabinetu Naczelnego. I pierwszą osobą, na którą się natknęłam, był Artur Kochasz.
Pana Artura Kochasza poznałam tydzień temu. Wychylił się z gabinetu Naczelnego z cudownym uśmiechem na ustach – wtedy, nie dzisiaj – i wyciągnął do mnie rękę.
Miło mi panią poznać, jestem – był wyraźnie rozbawiony – Artur Kochasz. Pełniący obowiązki na razie.
Ja do Naczelnego. – O mały włos i byłby mnie rozbawił.
Nie ma, nie ma, nieobecny na razie. W czym mogę pomóc?
Pomóc to mi może Tosia, obierać ziemniaki na przykład, i czego, niestety, nie robi, bo przecież ma maturę w tym roku.
Poza tym pełniący obowiązki?
Naczelny wrócił, teraz zobaczyłam go za plecami Kochasza i zrobiłam minę skruszoną.
Pan Kochasz i Naczelny również spojrzeli na mnie wzrokiem, który nie wróżył nic dobrego.
– Pani Judyto…
Korki – wyszeptałam.
Czas na korki musi być doliczony do dojazdów. Wszyscy dojeżdżamy – powiedział Artur Kochasz.
I właściwie miał rację. Oddałam tekst i wycofałam się. Nie mam pojęcia, jak zawiadomię Naczelnego, że o drugiej muszę wyjść z pracy, żeby zdążyć do szkoły na trzecią, bo czeka na mnie Nieletni Siostrzeniec, który nie może jeździć kolejką, bo jest za mały, chociaż niedługo będzie wyższy ode mnie. Za dwa albo trzy lata.
Tosia wróciła zachwycona Pragą i tym, że w domu jest Piotrek. Od razu go wzięła na górę i przynajmniej nie siedzą u mnie przed telewizorem. Mogę spokojnie popracować. Muszę przygotować dwa krótkie teksty (trzy tysiące znaków – pan Kochasz liczy znaki) i jeden duży, do numeru styczniowego. Listy na razie czekają, Karna odkłada na kupkę. Podobno jest już dziewięćdziesiąt dwa, trzydzieści nowych, i ponad sześćdziesiąt z zeszłych dwóch tygodni. Naczelny miał rację – nie daję sobie rady. Jest ósma wieczór i naprawdę zwykle ludzie o tej porze odpoczywają. Dlaczego ja pracuję? W przyszłym tygodniu muszę porozmawiać o urlopie na okres świąteczny. Muszę przekonać Naczelnego, po prostu muszę, żeby mi dał urlop. Mimo że Karna wyjeżdża, bo ma rodzinę w Szczecinie.
A my z Tosią jesteśmy zapisane na rozmowę w sprawie wizy w przyszłą środę, choć Tosia na razie mówi, że nigdzie nie pójdzie. Już za miesiąc zobaczę Niebieskiego! Tylko to mnie trzyma przy życiu.
Jest wpół do dziesiątej. Poprawiałam teksty i całkiem zapomniałam o Piotrusiu! Drzwi do pokoju zamknięte, staję cichutko i słyszę monotonny głos Tosi.
– I wtedy Staś postanowił, że musi jej uratować życie, i ruszył w stronę ognia. I tam znalazł jednego pana, który mu dał chininę. I to uratowało Nel, bo ona już miała gorączkę, ale tamten facet umarł z gangreny. I Staś go pochował. Ale za to zyskał broń i zapasy i mógł dalej iść szukać białych ludzi. Mimo że miał czternaście lat, był bardzo dzielny. Jutro ciąg dalszy, śpij.
Odskakuję od drzwi, Tosia wychodzi, bardzo z siebie zadowolona.
Szkoda, że nie mam rodzeństwa – mówi do mnie i uśmiecha się.
Nie opowiadaj mu W pustyni i w puszczy, on to ma przeczytać – mówię wbrew sobie, bo właściwie jestem bardzo dumna, że Tosia jest taka opiekuńcza.
Nie zdąży. Jutro mu dokończę, jak zasłuży.
Nie chcę jej przypominać, że ma rodzeństwo, ma przyrodniego małego rozkosznego braciszka, którego jej tatuś zafundował. Wzdycham, bo Tosia ma ostatnio świetny kontakt z ojcem i muszę uczciwie powiedzieć, że ten od Joli zdecydowanie zmienił się na lepsze. Tosia dzwoni do niego często, on również dzwoni do niej, coś tam szepczą, a ja oczywiście jestem natychmiast gorszą matką. Mam wrażenie, że Tosia opowiada ojcu o wielu rzeczach, o których mnie już nie mówi.
– Mogę się czegoś napić? – Nieletni w piżamie pojawił się w kuchni.
Tak właśnie wygląda pójście spać. Wypił dwie szklanki soku, powiedział „dobranoc” oraz łaskawie dodał, że właściwie to on to chce przeczytać, bo jak czternastoletni chłopiec zabija lwy, to on też chce, chociaż cały wątek głupiej miłości jest głupi i on się nigdy nie ożeni, i nie wie, dlaczego akurat Staś się ożenił z głupią Nel, na koniec oświadczył, że nie jest małym dzieckiem, i poszedł spać.
Tosia, chcesz herbaty? Pogadamy?
Oj, no co ty, mamo… A co się stało?
A musi się coś stać, żebym chciała z własną córką napić się herbaty? – uśmiecham się z przymusem. – Nic się nie stało… Nawet nie powiedziałaś, jak było w Pradze…
– Oj mamo… Mówiłam ci, że ekstra. Wiesz co? – Tosia ożywia się. – Tata powiedział, że może mnie wziąć do Pragi na jakiś weekend jeszcze raz, żeby spokojnie sobie pochodzić, bo wiesz, z klasą to taka bieganina, nic nie pamiętam… I że ciebie też może zabrać. Fajnie byłoby, prawda?
A co na to Jola? – pytam jadowicie, bo perspektywa zrobienia na złość Joli, niestety, budzi mój entuzjazm, anielicą nie jestem, niech zobaczy, jak to jest.
No z Jolą… nie za dobrze. – Tosia opiera się o ścianę i patrzy gdzieś nad moją głową. – Tata mnie prosił o dyskrecję, ale chyba tobie mogę powiedzieć… Oni postanowili się na jakiś czas rozstać… To znaczy nie całkiem, oczywiście, ale żeby sprawdzić… Jola wyjechała do Krakowa, do rodziców… Wiesz, niby tam może kontynuować te swoje podyplomowe, ale ojciec to chyba laskę położył na tym wszystkim…
– Tosia! – ściszam głos, Nieletni pewno podskoczył w łóżku – jak ty mówisz!
Kot Potem patrzy na mnie z kredensu, nie spodobał mu się mój ton. Potem kładzie z powrotem czarny łepek pod ogon i mruży oczy.
– Normalnie – wzrusza ramionami moja córka – takie jest życie. Ludzie się schodzą, rozchodzą, potem znowu schodzą… Tata dużo na ten temat ze mną rozmawia, nie tak jak ty…
Perspektywa wyjazdu z ojcem Tosi do Pragi, wyjazdu, który nie byłby robieniem Joli na złość, już nie jest tak miła. Podły mam charakter, ot co. Nawet mi się robi trochę Tego od Joli żal, ale w porę sobie przypominam, jaki był dla mnie. Mężczyźni się tak bardzo nie zmieniają jak daje popalić pierwszej żonie, to i drugiej na pewno da popalić. Ale w końcu to jest ojciec Tosi, więc powstrzymuję się od jadowitego komentarza.
– Nie martw się, córciu – mówię – Jola jest młoda, pewno wszystko odbiera bardzo emocjonalnie, ojciec dużo pracuje, Jola pewno wygrzeje się u rodziców i wróci. A jak mały?
– Tak myślisz? – Tosia patrzy na mnie uważnie, nie rozpoznaję intencji w tym spojrzeniu, nie wiem, czy ją pocieszyłam, czy zmartwiłam, a potem rozjaśnia się. – Mały jest cudny! Widziałam go w ostatni weekend, bo Jola przyjechała! Cudny, mówię ci! Powiedział do mnie „totamtosi”!
Trochę mi serce drgnęło. Gdybyśmy byli dobrym małżeństwem, pewno mielibyśmy więcej dzieci. Tosia była taka słodka, jak była malutka! A teraz jej brat, który nie jest moim dzieckiem, mimo że jest dzieckiem ojca Tosi, mówi do niej „totam”.
Moi czytelnicy mają rację. Życie nie jest sprawiedliwe, ot co. Tosia idzie do siebie na górę, dolewam sobie gorącej wody do szklanki i wracam do komputera, o mały włos nie zabijając się o Borysa. Zawsze, ale to zawsze leży mi na drodze, szczególnie, jak niosę coś gorącego. A przecież jest jeszcze przynajmniej czterdzieści metrów kwadratowych, po których nie chodzę. Na przykład pod stołem. Albo pod oknem. Albo przy tapczanie. Albo w rogu pokoju, w którym bywam rzadko z rzeczami gorącymi i jak znalazł do wylania.
Dostałam list od Niebieskiego. Wygląda na to, że nie muszę się bać wszystkich kobiet obnoszących swoje wdzięki po świecie. Cale popołudnie odpisywałam. Piotruś zaglądał mi przez ramię.
– Dlaczego, ciociu, piszesz w Wordzie?