Inny ?wiat
Inny ?wiat читать книгу онлайн
Wydane po raz pierwszy w 1953 roku w Londynie i wznawiane wielokrotnie wspomnienia Gustawa Herlinga – Grudzi?skiego z sowieckiego ?agru w Jercewie pod Archagielskiem ukazuj? si? w serii Lekcja Literatury poprzedzone niezwykle interesuj?c? rozmow?, jak? z autorem ksi??ki przeprowadzi? znakomity znawca jego tw?rczo?ci, W?odzimierz Bolecki. Ksi??ka Gustawa Herlinga – Grudzi?skiego obok nieprzeci?tnych walor?w literackich jest przede wszystkim – co podkre?la w rozmowie Autor – dokumentaln? relacj? ofiary, kronikarza i badacza instytucji i mechanizm?w sowieckiego "innego ?wiata" zbudowanego na utopijnej, zbrodniczej ideologii lewicowo – totalitarnej.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Więźniowie nie dawali przecież za wygraną. Zagnojenie małej stosunkowo ranki wywoływało ropne zapalenie, które czasem doprowadzało tylko do stanu podgorączkowego, niekiedy jednak podbijało temperaturę do wymaganej granicy. Wśród „urków” popularne było wstrzykiwanie roztopionego mydła do cewki moczowej, które wywołując wysięk, pozorowało chorobę weneryczną i dawało zwolnienie przynajmniej na czas obserwacji. Ja sam, rozgrzawszy się przy pracy na bazie tak, że czułem przylepioną do skóry koszulę, rozebrałem się do pasa na 35-stopniowym mrozie i w dzień potem – było to w lutym 1941 roku – poszedłem na dwa tygodnie do szpitala.
W dużej sali szpitalnej siostra wskazała mi miejsce pomiędzy Niemcem S. a rosyjskim aktorem filmowym Michaiłem Stiepanowiczem W. Pierwsze parę dni leżeliśmy obok siebie, nie mówiąc ani słowa. Dzień szpitalny wlókł się powoli, a noce – gdy zaspokoiłem już pierwszy sen – miały w sobie coś z życia poza prawami czasu. Leżałem tak, utkwiwszy wzrok w suficie lub patrząc w białe od lodu szyby, za którymi rozpościerała się nieprzenikniona ciemność. Starałem się nie spać, aby w ten chociaż sposób przedłużyć swój pobyt w szpitalu. Czułem teraz lepiej, z intensywnością graniczącą z bólem i radością zarazem, całe swoje poniżenie, całą nędzę życia więziennego. Ale jednocześnie zmartwychwstawałem w ciszy i samotności i nieraz marzyłem jak o największym szczęściu o przeniesieniu do pojedynczej celi więziennej. Po północy sale szpitalne obchodziła siostra Jewgienija Fiodorowna i nie zapalając światła, kładła po kolei każdemu z nas chłodną dłoń na czole; udawałem, że śpię, aby uniknąć pytań. Pamiętam przecież, że raz jeden chwyciłem ją bez słowa za rękę i przytknąłem do niej wyschnięte od gorączki wargi. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem i odruchowym lękiem, ale odtąd witała mnie uśmiechem zawsze, ilekroć wchodziła na naszą salę. Szpital był jedynym w obozie i więzieniu miejscem, gdzie na noc gaszono światła. I to właśnie wówczas, w ciemności, uświadomiłem sobie po raz pierwszy w życiu, że jedynie samotność jest w życiu człowieka stanem graniczącym z absolutnym spokojem wewnętrznym, z odzyskaniem indywidualności. Tylko w pochłaniającej wszystko pustce samotności, w ciemnościach zacierających kontury świata zewnętrznego można odczuć, że się jest sobą aż do granic zwątpienia, które uprzytamnia nagle własną nicość w rosnącym przeraźliwie ogromie wszechświata. Jeśli ten stan ma w sobie coś z mistyki, jeśli pcha człowieka w objęcia religii, to byłem wówczas religijny, modląc się w duchu bluźnierczo:
„Boże, daj mi samotność, gdyż nienawidzę ludzi”. Bo jednocześnie z tą euforią zmartwychwstawania osobowości czułem, że jestem cmentarzyskiem wszystkiego, co łączy z innymi ludźmi. Nie myślałem o obozie, nie myślałem o tych, co giną za burtą łodzi ratunkowej szpitala, nie myślałem o najbliższych, o przyjaciołach, o nikim – poza samym sobą. Umierałem więc, zmartwychwstając. Myślałem z wzbierającą codziennie nienawiścią o więźniu, który przyjdzie tu jutro zająć moje miejsce. Gorzki to tryumf odwalić kamień grobowy na wypalonej i jałowej pustyni. Te chwile, kiedy noc dotykała moich spieczonych warg rosą ciemności i słyszałem w ciszy bicie własnego serca niby kroki odmierzające nieskończoność, przywróciły mi pewność własnego istnienia, odbierając szacunek dla istnienia innych. Byłem jak ślepiec, który odzyskawszy wzrok, obudził się w próżni pełnej luster, odbijających tylko jego własną samotność.
Ten stan trwał nie dłużej niż najwyższe nasilenie gorączki – około pięciu dni. Zaraz potem odzyskałem na tyle siły, że podnosiłem się w dzień na łóżku i próbowałem nawet nawiązać rozmowę z moimi sąsiadami. Bardziej towarzyski okazał się Michaił Stiepanowicz W., piękny starzec o siwej, w klin przystrzyżonej brodzie i ogolonej głowie, który przed aresztowaniem grywał role bojarów carskich w sowieckich filmach historycznych. Popularność, jaką cieszą się w Rosji wszyscy aktorzy filmowi nie wyłączając statystów, sprawiła, że po roku pracy w lesie Michaił Stiepanowicz został „rozkonwojowany” i pełnił służbę stróża nocnego przy jednym z magazynów na bazie. Wiodło mu się nie najgorzej – wolni urzędnicy na bazie wciskali mu czasem do ręki kawałek chleba lub papierosa – zdawał się więc najzupełniej zadowolony ze swego losu. Opowiadał o sobie głębokim, trochę egzaltowanym głosem, tak typowym dla ludzi, którzy otarli się o aktorstwo. Piszę tu o nim nieco szerzej, bo ani razu w obozie nie spotkałem człowieka, który by – jak Michaił Stiepanowicz – uważał wszystko, co się z nim stało od chwili aresztowania, za rzecz najbardziej naturalną. Była w nim pokora człowieka wychowanego w posłuchu i szacunku dla każdej władzy, dyscyplina wzorowego obywatela. Nawet kiedy mi opowiadał o tym, jak został w roku 1937 aresztowany za przesadne zaakcentowanie w jakimś filmie szlachetności jednego z bojarów Iwana Groźnego, nie pozwolił sobie na najlżejszy uśmiech, a w jego twarzy malowała się taka powaga, jak gdyby opowiadał o prawdziwej zbrodni. „Tak trzeba, Gustaw Josifowicz – mówił – tak trzeba…” Usiłowałem mu wytłumaczyć, że to głupie i nieludzkie, ale słuchał mnie z roztargnieniem, patrząc łagodnie przed siebie i gładząc piękną brodę. Był przeświadczony, że największym zaszczytem, na jaki może sobie zasłużyć przyzwoity człowiek, jest aprobata w oczach władzy, największą zaś hańbą słowa niezadowolenia w ustach przełożonych. Los współtowarzyszy więziennych wydawał mu się obojętny.,,Widocznie zasłużyli” – mówił czasem, a kiedy indziej znowu dodawał nieoczekiwanie z akcentem przejmującego bólu w głosie: „Biedni ludzie, biedni ludzie”. Należał w moim przekonaniu do tego typu obywateli, którzy pierwsi, ze spontanicznością wykluczającą jakiekolwiek podejrzenia o obłudę, witają obalenie złej władzy, lecz nie ośmielą się nigdy podnieść przeciwko niej ręki, jak długo siedzi ona mocno w siodle. W istocie rzeczy bowiem tkwiły w nim obok siebie dwa uczucia: głęboko ukryty bunt przeciwko niesprawiedliwości i instynktowna wiara, że określenie norm sprawiedliwości i prawa należy zawsze do tych, którzy rządzą.
Michaił Stiepanowicz wstydził się swego przewinienia. Wstydził się, uważając je w gruncie za śmieszne. Było w nim coś „starorieżymnego”, coś, na co nie mogłem patrzeć bez wzruszenia i rozczulenia: jakiś szczątkowy i anachroniczny już nałóg uważania więzienia za formę godziwego wymiaru kary, a skazańców za rzeczywistych przestępców. W jego umyśle nie mieścił się fakt, że człowiek niewinny może być pozbawiony wolności. Powoli więc uwierzył w swoją winę, a przynajmniej udawał, że w nią wierzy, opowiadając godzinami, jak przejął się bezwiednie swoją rolą i jak szarżą aktorską zniekształcił ogólną tendencję filmu. Nie było innego sposobu, jak tylko słuchać go na serio i współczuć jego tragicznej omyłce. Na szczęście Michaił Stiepanowicz wrócił szybko do zdrowia i na dwa dni przed wypisaniem ze szpitala deklamował nam już, stojąc na środku sali w teatralnie rycerskiej pozie i w chałacie szpitalnym narzuconym na bieliznę, wiersze Puszkina, którego uwielbiał. Pamiętam tylko jedną linijkę z Pieśni o Olegu, powtarzał ją bowiem bardzo często, akcentując każde słowo z dramatycznym przejęciem:
„Skaży-ka kudiesnik, lubimiec Bogów, czto słuczitsia w żyzni so mnoju…”
Mój drugi sąsiad, Niemiec S., był znacznie bardziej milczący, choćby dlatego, że mówił bardzo słabo po rosyjsku. Mimo że nie był komunistą, przyjechał w roku 1934 do Baku jako inżynier wiertniczy w ramach umowy, wypożyczającej Rosji „speców” od różnych gałęzi przemysłu. Aresztowano go w roku 1937 pod zarzutem szpiegostwa. Wśród wszystkich moich znajomych więźniów w obozie, oskarżonych o najbardziej nieprawdopodobne zbrodnie, S. był jedynym człowiekiem, w którego przestępstwo gotów byłem uwierzyć. Istnieją ludzie, zwracający na siebie uwagę i budzący podejrzenia samym swoim wyglądem i zachowaniem się – S. należał do nich. W bladej, zniszczonej więzieniem i chorobą twarzy płonęły niesamowitym blaskiem oczy, w których poza pogardą dla otoczenia wyczytać można było przenikliwą inteligencję ogara. Wąskie, zaciśnięte konwulsyjnie usta wyrażały nienawiść, okrucieństwo i drapieżność schwytanego zwierzęcia. Zadawał wszystkim krótkie pytania, trafiające natychmiast w sedno rzeczy, i po paru dniach byłem pewny, że wie o nas więcej niż Trzeci Oddział. Do Michaiła Stiepanowicza odnosił się z nie ukrywanym lekceważeniem i niejednokrotnie ledwie powstrzymywał wściekłość, słuchając jego naiwnych opowieści o nieszczęsnym filmie; Gott, wie gross ist dein Tiergarten – szepnął raz do siebie, wznosząc wychudłe ręce ku niebu.
S. chory był na pelagrę i leżał w szpitalu od dwóch miesięcy, ale jestem pewien, że gdyby nie układ sowiecko-niemiecki i fakt, że nie był przecież Niemcem urodzonym w Rosji, lecz (nominalnie przynajmniej) obywatelem niemieckim – już dawno by nie żył. Kiedyś, nachyliwszy się do mnie, powiedział mi na ucho: „Za pół roku wybuchnie wojna i ci dranie zapłacą nareszcie za wszystko”.
Wojna wybuchła trochę wcześniej, ale zapłacił za nią w pierwszym rzędzie S. Mimo ostatniego stadium cyngi wyrzucono go ze szpitala, bez oględzin lekarskich nawet, 23 czerwca i posłano etapem wraz z Niemcami usuniętymi z biur obozowych do karnej Aleksiejewki Drugiej. Widziałem go na wartowni, gdy formowano etap. Stał – podtrzymywany przez dwóch Niemców nadwołżańskich – w podartych łachach, niechlujnie sznurkami obwiązanych butach, drżący z zimna, przerażony i blady. Nie pozostało w nim nic z dawnej pewności siebie i pogardliwej wyższości wobec otoczenia. Pelagra w ostatnim stadium wywołuje nie tylko zmiany organiczne w postaci wypadania włosów i zębów czy gnicia całego ciała, ale i zmiany psychiczne – depresję, melancholię, przewlekłe stany lękowe. S. wyglądał jak kupa pozlepianych naprędce i powiązanych szmatami ochłapów ludzkich i przysiągłbym, że się rozsypie na oczach wszystkich, kiedy obaj towarzysze puszczą jego ramiona. W jego oczach, tak niegdyś natarczywych i zimnych, malowały się strach i uniżoność. Mówiono mi potem, że nawet nie doszedł do Drugiej Aleksiejewki. Etap, gnany pieszo dwadzieścia pięć kilometrów, zostawił go w lesie na dziesiątym kilometrze wraz ze starym Niemcem z biura rachmistrzów i jednym konwojentem. Nikt ich już nigdy nie spotkał, ale pozostali więźniowie z etapu upierali się później w Aleksiejewce, że uszedłszy nie więcej niż kilometr, usłyszeli dwa kolejne wystrzały, które gruchnęły w lesie echem jak nagły grzmot.
