Inny ?wiat
Inny ?wiat читать книгу онлайн
Wydane po raz pierwszy w 1953 roku w Londynie i wznawiane wielokrotnie wspomnienia Gustawa Herlinga – Grudzi?skiego z sowieckiego ?agru w Jercewie pod Archagielskiem ukazuj? si? w serii Lekcja Literatury poprzedzone niezwykle interesuj?c? rozmow?, jak? z autorem ksi??ki przeprowadzi? znakomity znawca jego tw?rczo?ci, W?odzimierz Bolecki. Ksi??ka Gustawa Herlinga – Grudzi?skiego obok nieprzeci?tnych walor?w literackich jest przede wszystkim – co podkre?la w rozmowie Autor – dokumentaln? relacj? ofiary, kronikarza i badacza instytucji i mechanizm?w sowieckiego "innego ?wiata" zbudowanego na utopijnej, zbrodniczej ideologii lewicowo – totalitarnej.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Powstaje oczywiście pytanie, skąd te monstrualne przeszkody i trudności, skoro kontyngent robotników przymusowych został już do obozów dostarczony, a za podróż na widzenie z więźniem płaci się z własnej kieszeni? Można na nie odpowiedzieć trzema przypuszczeniami tylko, z których albo wszystkie, albo co najmniej jedno jest trafne. Po pierwsze, NKWD wierzy szczerze w swoją misję urzędu ochrony zdrowia politycznego obywateli Związku Sowieckiego; po drugie, stara się odgrodzić ludzi wolnych od warunków życia w obozach pracy przymusowej i – jeśli to możliwe – skłonić ich w drodze pośredniego nacisku do zerwania stosunków z uwięzionymi krewnymi;
po trzecie wreszcie, chce w ten sposób dać poważny atut w ręce władz obozowych, które całymi latami nieraz wyciskają z więźniów resztki sił i zdrowia, łudząc ich nadzieją rychłego spotkania z krewnymi.
W chwili kiedy krewny, przybyły na widzenie z więźniem, znajdzie się w siedzibie Trzeciego Oddziału, sprawującego pieczę nad danym obozem, musi podpisać zobowiązanie, że po powrocie do miejsca zamieszkania nie zdradzi się ani jednym słowem z tym, co przez druty nawet dojrzał po tamtej stronie wolności; podobne zobowiązanie podpisuje więzień wezwany na widzenie, zaręczając – tym razem już pod groźbą najwyższych „mier nakazanija” (aż do kary śmierci włącznie) – że nie będzie w rozmowie poruszał tematów związanych z warunkami życia jego i innych więźniów w obozie. Można sobie wyobrazić, jak to rozporządzenie utrudnia nawiązanie bezpośredniego i bardziej intymnego kontaktu pomiędzy ludźmi, którzy po wielu latach rozłąki nieraz spotykają się po raz pierwszy w tak niezwykłych okolicznościach. Ostatecznie cóż pozostaje ze stosunku pomiędzy dwojgiem ludzi, jeśli wykreślić zeń wymianę wzajemnych doświadczeń? I oto więźniowi nie wolno ani słowem powiedzieć, a jego bliskim z wolności ani słowem zapytać, co się z nim działo od chwili aresztowania. Jeśli się zmienił nie do poznania, jeśli wychudł, posiwiał, zestarzał się przedwcześnie lub wygląda jak żywy trup, wolno mu tylko ogólnikowo i zdawkowo napomknąć, że „chorował trochę, gdyż klimat tej części Rosji mu nie służy”. Zarzuciwszy zasłonę milczenia na szmat – kto wie, czy nie najważniejszy – jego życia, rozporządzenie to spycha go do zamierzchłej już przeszłości, kiedy był człowiekiem wolnym i zupełnie innym, kiedy czuł i myślał nie tak jak dzisiaj, i stawia go w nieznośnej sytuacji słuchającego tylko – jego, który powinien w pierwszym rzędzie mówić, a nawet krzyczeć. Nie wiem, czy wszyscy więźniowie dotrzymywali słowa danego przed widzeniem, choć cena, jaką wypadałoby zapłacić za jego złamanie, każe przypuszczać, że raczej tak. Bliskość krewnego, który przyjechał w odwiedziny do obozu, mogłaby wprawdzie stanowić pewną gwarancję dyskrecji, ale któż zaręczy, że w małym pokoiku wyznaczonym na wspólny pobyt w czasie widzenia nie ma aparatów podsłuchowych lub że do szpary w cienkim przepierzeniu nie przytknął ucha urzędnik Trzeciego Oddziału? Wiem tylko tyle, że z Domu Swidanij dochodziły często odgłosy płaczu, i mam wiele powodów, aby przypuszczać, że to on właśnie – ten bezradny i spazmatyczny szloch – wydobywał w chwilach nieznośnego napięcia z nędznych szczątków ludzkich przyodzianych w czyste ubranie więzienne to wszystko, czego nie wolno było wyrazić słowom. Myślę, że i to nawet trzeba uważać za pewien plus widzeń. Więzień nie ośmieli się nigdy zapłakać w obecności swych towarzyszy, a z częstego płaczu przez sen w baraku wiem, jaką przynosi on niekiedy ulgę. W każdym razie w tej próżni, jaką pomiędzy dwojgiem ludzi w Domu Swidanij wytwarzała pieczęć na ustach więźnia, poruszali się oni po omacku niby kochankowie, którzy utraciwszy w czasie długiej rozłąki wzrok, upewniają się nawzajem bojaźliwymi dotknięciami rąk o swej namacalnej obecności aż do chwili, gdy nauczywszy się nareszcie na pamięć nowej mowy swych uczuć, muszą się rozstać na powrót. Toteż często po powrocie z Domu Swidanij do zony więźniowie byli zamyśleni, rozczarowani i bardziej jeszcze przygnębieni niż przed widzeniem.
W Chose Freedom Krawczenko opowiada, że jedna z jego przyjaciółek otrzymała po wielu staraniach (w zamian za obietnicę współpracy z NKWD) glejt na widzenie z mężem w obozie na Uralu. Do małej izdebki na wartowni wprowadzono starca w łachmanach, w którym młoda kobieta rozpoznała z trudem, i po upływie paru minut dopiero, swego męża. Wierzę, że się postarzał i zmienił, ale nie bardzo wierzę, że był w łachmanach. Nie mogę oczywiście twierdzić kategorycznie, jakie panowały stosunki w obozie na Uralu, i odpowiadam za to tylko, co sam widziałem, słyszałem i przeżyłem w obozie nad Morzem Białym, lecz wydaje mi się, że wszystkie obozy pracy przymusowej w Rosji sowieckiej – choć różniły się między sobą pod wieloma względami – jedną cechę miały wspólną i niejako nakazaną z góry: za wszelką cenę starały się zachować wobec ludzi wolnych pozory normalnych przedsięwzięć gospodarczych, które tym tylko różnią się od pewnych odcinków planu przemysłowego wypełnianych na wolności, że zamiast zwykłych robotników zatrudniają więźniów, opłacając ich i traktując – rzecz prosta – nieco gorzej, niż gdyby pracowali z własnej woli, a nie pod przymusem. Nie można było przed krewnymi przybyłymi na widzenie ukryć stanu fizycznego więźniów, ale można było – przynajmniej częściowo – ukryć sposób, w jaki ich traktowano w obozie. W przeddzień widzenia każdy więzień obowiązany był iść do łaźni i do fryzjera, zdawał w składzie starzyzny swoje łachy, a otrzymywał na trzy dni czystą koszulę lnianą, czyste kalesony, nowe spodnie watowane i buszłat, nie znoszoną czapkę-uszankę i walonki pierwszego gatunku; od tego ostatniego obowiązku zwolnieni byli tylko ci więźniowie, którzy zdołali w kuferku obozowym przechować na ten uroczysty dzień swoje dawne ubranie z wolności lub dorobili go się – w nieuczciwy na ogół sposób – już w czasie odsiadywania kary. Jak gdyby za mało było tego szczęścia, wydawano mu chleb i talony na zupę na trzy dni z góry; cały chleb zjadał przeważnie od razu sam – żeby się raz wreszcie najeść do syta – a talony oddawał zaprzyjaźnionym współwięźniom, licząc na żywność przywiezioną przez krewnych. Po skończonym widzeniu więzień oddawał na wartowni do rewizji wszystko, co otrzymał przed pożegnaniem od krewnych, i szedł prosto do składu ubrań, gdzie zrzucał fałszywe piórka i przyoblekał swą dawną skórę. Przepis ten przestrzegany był bardzo ściśle, choć i on nie pozbawiony był pewnych jaskrawych sprzeczności, które od jednego uderzenia niweczyły pracowite dzieło maskarady, inscenizowanej na użytek wolnych obywateli Związku Sowieckiego. Pierwszego bowiem ranka po przyjeździe na widzenie krewny mógł, uchyliwszy firankę w Domu Swidanij, zobaczyć na wartowni dziesiątki brygad wyruszających do pracy za zonę, w których brudne i zaropiałe cienie, obleczone w podarte łachy, obwiązane sznurkami i trzymające kurczowo w rękach puste kociołki, słaniały się na nogach z zimna, głodu i wycieńczenia; musiałby więc chyba być niespełna rozumu, gdyby przypuszczał, że taki sam los ominął schludnego nędzarza, którego przyprowadzono wczoraj do Domu Swidanij w czystej bieliźnie i nowym ubraniu. Ta obrzydliwa maskarada była czasem aż komiczna w swej tragiczności i wywoływała wiele żartobliwych docinków ze strony towarzyszy w baraku; zdarzyło mi się parokrotnie widzieć żywe trupy, przyodziane w porządne ubrania, którym brakowało tylko jeszcze spleść dłonie na piersiach i wcisnąć między zesztywniałe palce święty obrazek i kawałek gromnicy, aby mogły spocząć na wieki w dębowych trumnach i ruszyć w tym odświętnym stroju w swą ostatnią podróż. Zbędne również dodawać, że więźniowie biorący z musu udział w takim widowisku czuli się na ogół niezręcznie w swym fałszywym wcieleniu, jak gdyby zawstydzała i upokarzała ich sama myśl, że służą za parawan, za którym obóz usiłuje na trzy dni ukryć przed ludźmi wolnymi swe prawdziwe oblicze.
Dom Swidanij, oglądany od strony drogi prowadzącej z wolnego miasteczka do obozu, robił przyjemne wrażenie. Zbudowany był z surowych belek sosnowych, utkanych w szczelinach pakułami, kryty ładną dachówką i na szczęście nie tynkowany. Tynkowanie baraków było w obozie przekleństwem; białe ściany zaciekały szybko wodą z zasp śnieżnych i moczem odlewanym przez więźniów obok baraków w nocy i pokrywały się żółto-szarymi plamami, które z daleka wyglądały jak chorobliwe liszaje na bladej i bezkrwistej twarzy. W czasie odwilży letniej cienki tynk odpadał najczęściej od ścian i wówczas trzeba było przechodzić przez zonę, nie patrząc na strony; dziury wyżarte klimatycznym szkorbutem w kruchej polewie wapiennej zdawały się nam bowiem uprzytamniać nieustannie, że temu samemu procesowi podlegają nasze ciała. Przez kontrast choćby Dom Swidanij był więc jedyną ucieczką dla naszych zmęczonych oczu i nie bez powodu (ale nie tylko ze względu na swój wygląd) nosił nazwę „łagiernej daczy”. Do drzwi znajdujących się na zewnątrz zony, z których mieli prawo korzystać tylko ludzie wolni, prowadziły solidne schodki drewniane, w oknach wisiały perkalikowe firanki, a na wewnętrznych parapetach okiennych stały podłużne skrzynki z kwiatami. W każdym pokoiku były dwa czysto zasłane łóżka, duży stół, dwie ławki, miednica i konewka z wodą, szafa na rzeczy, piecyk żelazny i żarówka elektryczna z abażurem. Czegóż więcej mógł pragnąć więzień mieszkający latami w brudnym baraku, na wspólnej pryczy, jak nie tego wzoru Irobnomieszczańskiego dostatku, i u kogo spośród nas darzenie o życiu na wolności mogło się nie urobić na swoje podobieństwo?
Każdemu więźniowi przysługiwał w czasie widzenia isobny pokój. Tutaj jednak przepisy więzienne wkraczały całą surowością, oddzielając przywileje ludzi wolnych od skrępowań przestępców, odbywających karę w obozie pracy. Krewny z wolności mógł o każdej porze dnia i nocy opuścić Dom Swidanij i udać się do miasta, ale sam; więzień musiał cały okres spędzić w wyznaczonym mu pokoiku lub – jeśli miał na to ochotę – wpaść, podawszy się uprzednio rewizji na wartowni, na parę chwil do zony. W wypadkach wyjątkowych pozwolenie na widzenie opatrzone było klauzulą, ograniczającą przebywanie z krewnymi tylko do pory dziennej; wieczorem więzień wracał do zony, a o świcie przychodził znowu do domu Swidanij. (Nigdy nie mogłem dociec, czym podyktowane były te półwidzenia; niektórzy więźniowie sądzili, że charakterem przestępstwa, ale w praktyce nie znajdowało to potwierdzenia). Za to rano, kiedy brygady przechodziły obok Domu Swidanij do pracy, prawie zawsze w jego oknach uchylały się firanki i mogliśmy na okamgnienie zobaczyć twarze naszych współtowarzyszy obok obcych twarzy z wolności. Brygady zwalniały na ogół wtedy kroku i powłóczyły trochę przesadnie nogami, aby w ten milczący sposób donieść „ludziom stamtąd”, do czego oprowadza życie za drutami obozu. Innych znaków nie wolno było dawać, tak jak nie wolno było również przechodząc obok toru kolejowego – machać rękami do pasażerów przejeżdżających pociągów osobowych. Nawiasem wypada tu dodać, że konwojenci mieli surowy nakaz odpędzania brygad z toru kolejowego w głąb lasu, ilekroć posłyszeli dość wcześnie odgłosy zbliżającego się pociągu. Natomiast więźniowie w oknach Domu Swidanij uśmiechali się do nas dość często i przesyłali nam pozdrowienia, obejmując czule swych krewnych, jak gdyby w ten najprostszy i wzruszający sposób chcieli nam przypomnieć, że są również ludźmi, mają takich oto przyzwoicie ubranych bliskich i mogą poufale dotykać ludzi wolnych. Częściej jednak w przygasłych oczach pojawiały się łzy, a przez zmizerowane twarze przebiegały konwulsyjne drgawki bólu; nie wiadomo, co tak poruszało szczęśliwszych przecież od nas towarzyszy – czy nasza nędza, oglądana przez szybę ciepłej i czystej izdebki, czy myśl o tym, że jutro lub pojutrze znajdą się znowu sami w brygadach, odmaszerowujących o głodzie i w mróz na dwanaście godzin do lasu…
