Samotnost w sieci
Samotnost w sieci читать книгу онлайн
[email protected]?? w Sieci – powie?? tak wsp??czesna, ?e bardziej nie mo?na: z Internetem, elektronicznymi biletami lotniczymi, dekodowaniem genomu i SMS-ami. A przy tym tak tradycyjna jak klasyczna historia mi?osna. Powie?? o mi?o?ci w Internecie. Tej ostatecznej, tej, o kt?rej si? marzy, takiej, «aby si? pop?aka? i aby dech zapar?o».
Wi?niewski analitycznie i urzekaj?co relacjonuje t? mi?o??, wprowadzaj?c na przemian nastr?j niemal uroczystej czu?o?ci, aby kilka linijek dalej zadziwi? odwa?nym erotyzmem. [email protected]??... to tak?e ho?d sk?adany m?dro?ci i wiedzy. Splecione kunsztownie z w?tkiem mi?osnym fascynuj?ce historie o moleku?ach emocji, o tym, kto tak naprawd? odkry? DNA, i o tym, co po ?mierci sta?o si? z m?zgiem Einsteina. Przeczytawszy [email protected]??... wie si?, ?e wirtualno?? Internetu to tylko umowa i ?e e-mail – tak naprawd? – nie musi si? r??ni? od listu przys?anego przez pos?a?ca.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Wiesz, że ja zawsze tęskniłam za Tobą już troszeczkę, nawet gdy byłeś blisko mnie. Tęskniłam już tak sobie trochę na zapas. Żeby później tęsknić mniej, gdy już pójdziesz do domu. l tak nie pomagało.
Czy mówiłam Ci, że gdy już będę słyszeć, to jako pierwsze nauczę się wymawiać Twoje imię? We wszystkich językach? Ale najpierw po rosyjsku.
A gdy już wrócę, to usiądę Ci na kolanach, oprę moje dłonie na Twoich ramionach i będę całować Twoją twarz. Kawałek po kawałku. Obiecaj mi, że mnie nie rozbierzesz, zanim skończę.
Jeszcze tylko dwa dni do operacji. Czekam. To oczekiwanie jest takie uroczyste. Czuję się, jak gdybym zbliżała się do jakiegoś następnego wtajemniczenia.
Jakubku, Ty przecież wiesz, że ja nawet nie próbuję Ci opisać, jak wdzięczna Ci jestem. Bo tego nie można opisać. A przecież wiesz, że ja dotąd umiałam opisać wszystko.
Tutaj nie ma żadnego kościoła. A ja tak bardzo chciałabym się modlić. Modlę się i tak. Zabrałam od Mamy ten mały drewniany krzyżyk. Kładę go na poduszce i modlę się do niego, ale chciałabym chociaż raz przed operacją pomodlić się w prawdziwym kościele. Bóg na pewno wie, co robi. Przecież znalazł mi Ciebie.
Myślisz, że ja nie ogłuchnę od tego całego hałasu, który na mnie spadnie, gdy już zacznę słyszeć? Nie śmiej się, ja naprawdę się tym martwię.
Przenieśli mnie do innego pokoju. Nie wiem, dlaczego. Tam było bardzo dobrze. Było nas 16 kobiet i były piętrowe łóżka. Ja nigdy nie spałam na górze piętrowego lóżka.
Teraz mieszkam w pokoju dwuosobowym. To pewnie mój ojciec. Tutaj w pokojach dwuosobowych mieszkają tylko ci, co mają ważnych ojców lub sami są ważnymi ojcami.
Mieszkam teraz w pokoju z mężczyzną! Ma na imię Witia i ma 8 lat. Witia też nie słyszy od urodzenia. Przyjechał tutaj z Leningradu. Jest cudowny. Malutki blondynek o rozbieganych oczach. Trochę podobny jest do Ciebie na tej fotografii z Twoim bratem i rodzicami, gdy miałeś 9 lat.
Opowiadamy sobie z Witia różne historie. To znaczy migamy sobie. Wiesz, że Witia miga po rosyjsku? U nich niektóre migi są inne. Uczę się od niego także rosyjskiego.
Z Witia bawimy się często na podwórzu przed barakami tego szpitala. Tam jest taki duży dół wykopywany przez ogromne koparki.
Jeszcze nigdy nie widziałam czegoś takiego. Te koparki wyglądają jak zardzewiałe czołgi, którym lufy dział zamieniono na te łyżki do nabierania ziemi.
Ale tutaj wszystko jest jak na starych fotografiach mojego dziadka. Te koparki to po to, że oni tam mają postawić zupełnie nowy budynek kliniki. Tak opowiadał nam Profesor. Profesor wstydzi się tych baraków i nie może doczekać się nowej kliniki.
Witia uwielbia schodzić do tego dołu, a ja udaję, że nie wiem, gdzie on jest, i szukam go.
Jeszcze tylko 2 dni do operacji. To będzie piątek. Sprawdziłam właśnie, że Ty urodziłeś się w piątek. To będzie znowu szczęśliwy piątek, prawda, Jakubku?
Uwielbiam Cię.
Natalia
PS Nagle tak cicho zrobiło się w moim świecie bez Ciebie...
W piątek rano w drodze na uczelnię poszedłem do kościoła. Potem miałem zajęcia do późnego popołudnia. Wieczorem bytem umówiony z matką Natalii. Wybiegłem z instytutu, śpiesząc się na autobus. Przy wjeździe na parking instytutu stała czarna wołga. W otwartych drzwiach, na siedzeniu obok kierowcy, siedział ojciec Natalii i palił papierosa. Zauważył mnie. Wyrzucił niedopałek papierosa na ulicę, wstał, poprawił krawat i zaczął iść w moim kierunku. Zbliżył się do mnie, stanął bardzo blisko mnie i powiedział zupełnie obcym, nienaturalnym głosem, jak gdyby wypowiadał formułkę setki razy ćwiczonej roli:
– Natalia dzisiaj nad ranem umarła. Wczoraj zmiażdżyła ją koparka na podwórzu przed kliniką. Ten chłopiec, którego próbowała wypchnąć spod koparki, ma amputowane obie nogi. On nie zauważył koparki i nie mógł też jej usłyszeć. Operator koparki był zamroczony alkoholem, gdy to się stało. Od wczoraj go szukają.
Nie mogłem tego więcej słuchać. Od pewnego momentu każde słowo, które wypowiedział, było jak uderzenie kamieniem w głowę. Zatkałem mu dłońmi usta. On próbował mówić dalej, gryząc mi dłonie. Gdy uwolnił się z mojego uścisku, odwróciłem się i zacząłem uciekać. Słyszałem tylko, jak krzyczy za mną. To było jak skowyt.
– Jakub, zaczekaj... Jakub, nie uciekaj... Jakub, nie rób mi tego. Jakub, nie zostawiaj mnie teraz samego, proszę! Jakub, ją trzeba stamtąd przywieźć. Ja tego nie zrobię. Jakub, kurwa...
Pamiętam, że gdy byłem dzieckiem i ktoś mnie na podwórku bardzo skrzywdził, to biegłem do domu. Znowu było tak jak wtedy. Gdy mój ojciec otworzył drzwi, przytuliłem się do niego tak mocno, jak mogłem. Nie pytał o nic. Było tak jak wtedy. Już tak nie bolało.
– Natalia nie żyje – wyszeptałem w jego ramię po chwili.
– Synku...
Tej nocy zrozumiałem, dlaczego mój ojciec pił, gdy umarła mama. Wódka była tej nocy jak tlen. Znowu można było oddychać.
Rano stałem pod drzwiami mieszkania Natalii. Otworzyła młoda kobieta w czepku pielęgniarki.
– Tej pani nie ma w domu. Proszę przyjść za kilka dni – powiedziała. W tym momencie ukazała się za nią matka Natalii. Była zupełnie siwa. Posiwiała tej nocy.
Zatrzasnęła drzwi. Słyszałem straszny krzyk, zbiegając po schodach.
Mój ojciec czekał w taksówce na dole.
– Musisz jechać ją odebrać. Masz jeszcze dwie godziny, aby w banku wykupić przydział dewiz. Nie wjedziesz tam bez rubli. Dzwonił ojciec Natalii.
– Niech pan jedzie wreszcie do tego banku – polecił zniecierpliwiony taksówkarzowi.
To był mały bank na przedmieściach Wrocławia. Sala kasowa zadymiona do granic. Zawinięta kilka razy kolejka do jedynej czynnej kasy. Przy ścianie, na ciężkim stojaku, metalowa popielniczka wypełniona niedopałkami.
Za szybą siedział młody, otyły kasjer. Cały czas jadł kanapki wyjmowane z szarej, poplamionej tłuszczem torby leżącej przy kalkulatorze. Kawałki pomidora i sera wypadały mu z ust, osuwały mu się po brodzie i spadały na blat biurka, przy którym siedział. Po godzinie stałem przed kasą.
– Rubli nie ma – wymamrotał niewyraźnie, przełykając kęs bułki. – Ruble mamy w poniedziałki i środy. Niech pan przyjdzie w poniedziałek.
– Widzi pan, ja nie mogę przyjechać w poniedziałek. Pan musi mieć ruble. Ja muszę ją odebrać. Do niedzieli.
Odwrócił się zdziwiony w moją stronę i wycedził podniesionym głosem, wypluwając tłuste okruchy bułki na szybę oddzielającą go ode mnie:
– Ja nic nie muszę. Jak panu się śpieszy i chce pan mieć ruską na niedzielę, to niech pan wymieni dolary. One robią to lepiej za dolary.
Śmiał się, plując resztkami bułki i rozglądając się triumfująco, czy kolejka też się śmieje. Kolejka nie śmiała się, jak gdyby przeczuwając, co się za chwilę stanie.
Wsunąłem się w szparę między szybą a ladą, próbując go chwycić. Cofnął się gwałtownie, zdziwiony. Potem to nie bytem już ja. Wydostałem się spod szyby. Spokojnie podszedłem do popielniczki. Chwyciłem ją za metalowy stojak i z całych sił uderzyłem ciężką podstawą w szybę, za którą siedział kasjer. Słyszałem wrzask za sobą. Kasjer dławił się bułką, gdy ściskałem z całych sił jego szyję. Tak bardzo chciałem go zabić.
Nie pamiętam, co działo się potem. Wiem tylko, że skuty kajdankami jechałem milicyjną nyską i krwawiłem na metalową podłogę, tłuczony białą pałką przez rudego, piegowatego milicjanta.
Wypuścili mnie po 48 godzinach. Oskarżono mnie o wszystko: próbę podpalenia budynku użyteczności publicznej, napad na urzędnika administracji państwowej, włamanie, a także próbę wyłudzenia dewiz. Wyrzucono mnie najpierw z uniwersytetu, a dwa tygodnie później z politechniki.