Stawka Wiiksza Niz Zycie Tom – I
Stawka Wiiksza Niz Zycie Tom – I читать книгу онлайн
Andrzej Zbych to pseudonim autorskiego duetu, kt?ry przeszed? do historii, tworz?c „Stawk? wi?ksz? ni? ?ycie”.
O bohaterskich przygodach wojennych oficera polskiego wywiadu, dzia?aj?cego pod kryptonimem J-23. Przystojny Polak, w twarzowym mundurze oficera Abwehry, wygrywa II wojn? ?wiatow?! Wykrada najg??bsze tajemnice Rzeszy, ujawnia plany najwa?niejszych operacji wroga, kpi z wysi?k?w niemieckiego kontrwywiadu, o?miesza starania gestapo. W trudnej, niebezpiecznej s?u?bie pos?uguje si? przebieg?o?ci?, wdzi?kiem wobec dam, czujny okiem, mocnymi pi??ciami i ci?tym s?owem. Wkr?tce awansuje do stopnia kapitana, a nawet odznaczony zostaje niemieckim ?elaznym Krzy?em.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Nie był, oj nie był wzorcowym egzemplarzem nordyckiej rasy ten kapitan, którego nazwisko uleciało młodej kobiecie z pamięci, a o którym wiedziała tylko, że buduje drugą linię umocnień gdzieś w rejonie Caen. Dlatego właśnie, a nie dla jego łysej jak kolano głowy, obwisłych jak u buldoga, kiepsko ogolonych policzków i krzywych, krótkich nóg pozwoliła mu zostać dłużej. Ta znajomość może się okazać pożyteczna. Centralę zainteresuje zapewne druga linia umocnień, a z tego małego świntucha o wiecznie spoconych dłoniach uda się coś wycisnąć.
Wymknęła się zręcznie z jego rąk, zadała sobie gwałt i pogłaskała go pieszczotliwie po chropawym policzku.
– Mamy przecież interesy do załatwienia, kapitanie. Dlatego pozwoliłam panu zostać.
– A ja myślałem… – westchnął i powiódł językiem po wargach.
– Na pana miejscu nie traciłabym nadziei – roześmiała się – ale przede wszystkim interesy. – Otworzyła ogromną szafę z lustrem, zdjęła z półki zawinięty w gazetę kupon kwiecistego materiału. – Przywiozłam to specjalnie dla pana z Paryża. Podoba się?
– Pani mi się podoba – pochylił się łapczywie nad jej dłonią.
– Ile lat ma pańska żona? – przywołała go do porządku.
– Po czterdziestce.
– A tusza?
– Znacznie tęższa od pani.
– No, to materiał będzie znakomity. Miały być jeszcze perfumy. Jaki zapach pan lubi?
– Ten, którego pani używa.
– O, to będzie kosztowało drożej, ale oczywiście ma pan u mnie kredyt. Pan chyba stąd nie wyjeżdża?
– Skądże! Mam roboty jeszcze na pół roku. A gdyby pani pozwoliła, zostałbym tu na zawsze. – Usiłował ją znowu objąć.
– Ależ, kapitanie – zaprotestowała. – Jest pan, jak każdy prawdziwy mężczyzna, strasznym kłamczuchem.
– Jeanne – zachrypiał, zbliżając twarz do jej twarzy.
Kobieta niezauważalnie dla niego dotknęła butem przycisk ukryty pod dywanem. Tłumiąc odruch obrzydzenia, pozwalała się całować. Kiedyż ta Marlena się wreszcie zjawi?
Nareszcie rozległo się pukanie i prawie natychmiast otwarły się drzwi. Stanęła w nich gruba służąca.
– Ryby przywieźli, proszę pani.
– Wyprowadź pana kapitana – rzekła Jeanne, poprawiając włosy.
– Ze też zawsze muszą nam przeszkodzić. Do jutra, Jeanne.
Zmęczona padła na fotel i nasłuchiwała trzaśnięcia drzwi. Potem podeszła do okna i upewniwszy się, że kapitan saperów nareszcie wyszedł, ruszyła po schodach na górę.
Henri otworzył drzwi, zanim zdążyła, zapukać. Trzymał w zębach czarną, pogryzioną fajeczkę.
– No i co? – zapytał.
– Niewiele – odparła – roboty mają co najmniej na pół roku. – Podeszła do umywalki, przemyła twarz. – Daj mi papierosa – zwróciła się do mężczyzny w mundurze organizacji Todt, który zasępiony siedział przy oknie. -Widziałeś się z nim? – rzuciła, gdy podawał jej ogień.
– Jean Pierre pokpił sprawę – powiedział Henri. – Teraz się gryzie.
– Co to znaczy pokpił? – wzruszył ramionami mężczyzna od Todta. – Znalazłem faceta: młody, co prawda tamten miał być oberleutnantem, a ten miał tylko dystynkcje leutnanta, ale nikt więcej do Saint Gille nie przyjechał. Sprawdziłem to.
– Nie odpowiedział na hasło? – zgadła Joanna.
– Powiedziałem hasło nie temu, co trzeba. Jeśli się połapał…
– Myślisz, że coś spostrzegł?
– Diabli go wiedzą, taki laluś z monoklem. Końska gęba bez uśmiechu, chciałem mu powiedzieć, co robią dziewczynki na Pigalle, ale dał mi do zrozumienia, że go to nie bawi. W ogóle nie chciał ze mną gadać.
– Myślę, że Jean Pierre powinien wyjechać z Saint Gille, przynajmniej na jakiś czas – zaniepokoiła się Jeanne.
– Nie – powiedział Henri – wykluczone. Jutro robimy akcję na więzienie. Lada dzień mogą wywieźć stąd Marka. Jeśli nie zrobimy tego jutro – postukał fajeczką w brzeg stołu – może być za późno. A Jean Pierre jest do tego potrzebny, jego mundur, jego papiery, jego znajomość niemieckiego. Jasne?
– Tak – powiedział Jean Pierre – muszę zostać. Zresztą, może niepotrzebnie się denerwujemy. Ten von Vormann nie wyglądał na specjalnie rozgarniętego.
– W porządku – podsumował Henri. – Pogadajmy o jutrzejszym dniu. – Postawił na stole pudełko zapałek, opróżnione przedtem z zawartości. – To jest merostwo – powiedział – piwnice więzienia są od strony rue de la Republiąue. Podjedziesz ciężarówką – zwrócił się do Jean Pierre'a – tu – położył zapałkę koło pudełka…
4
Leutnant von Vormann z lekkim rozbawieniem myślał o zadaniu, jakie sobie postawił po rozmowie z Elertem. Początkowo rola przynęty, jaką mu wyznaczył pułkownik, niezbyt mu przypadała do gustu, ale po kilku nieudanych próbach, wciągnęła go ta gra.
A zaczęło się wszystko zupełnie niespodziewanie dla Erika wczoraj wieczorem. Korzystając z tego, że przestało padać, poszedł na długi spacer, aż do końca bulwaru, tam, gdzie ulica przekształca się w zwykłą, wysadzaną platanami drogę, a miejsce wytwornych willi i pensjonatów zajęły pobielone domki z rozwieszonymi na podwórzach sieciami. W drodze powrotnej doszedł do wniosku, że nieźle by mu zrobił kieliszek koniaku, więc skręcił z bulwaru w stronę rue de la Republique, gdzie powinna być jeszcze czynna jakaś kafejka.
I właśnie wtedy się wszystko zaczęło. Nadjechał jakiś ciężarowy samochód, sprzed bramy merostwa ktoś strzelił, z zabudowań sąsiedniej szkoły wybiegli żołnierze.
Kiedy rozległa się strzelanina, Erik ku swemu zdumieniu nie poczuł strachu, lecz coś w rodzaju ciekawości. Domyślił się, że miejscowi bandyci próbowali sforsować bramę merostwa, gdzie – jak już wiedział – mieściło się więzienie, wyjął z kabury rewolwer, nie używany jeszcze od początku wojny, odbezpieczył go i pobiegł w kierunku strzelaniny.
Gdy wychylił się zza węgła, w świetle wystrzelonej rakiety dostrzegł ruszającą ciężarówkę i mężczyznę, który usiłował skoczyć na platformę. Dzieliło go od niego najwyżej dziesięć metrów. Von Vormann strzelił kilkakrotnie i z satysfakcją zauważył, że mężczyzna uczepiony już tylnej klapy, puszcza ją nagle i uderza twarzą o bruk. Z ciężarówki strzelano także – żadna z kuł nie trafiła Vormanna, ale sam fakt, że ktoś do niego strzelał, wprawił Erika w podniecenie.
Podbiegł do grupki żołnierzy pochylonych nad leżącym człowiekiem. Kazał go odwrócić i w świetle elektrycznej latarki dostrzegł twarz mężczyzny, który wczoraj przysiadł się do niego nieproszony i plótł o jakichś kasztanach na placu Pigalle.
Mężczyzna żył jeszcze, więc von Vormann kazał go odnieść do mieszczącego się nie opodal więziennego szpitala. Pogadał chwilę z lekarzem w mundurze sturmfueh-rera SS, a potem nie bez złośliwej satysfakcji, że obudzi szefa, postanowił zameldować o zajściu. Jednak rozczarował się. Elert jeszcze nie spał. Ze szklanką koniaku w garści studiował jakieś rozłożone na biurku papiery.
– Siadaj pan – rzekł nie wysłuchawszy przepisowej formuły oznajmiającej przybycie.
Przed chwilą zameldowano mu przez telefon o próbie napadu na więzienie, a ponieważ była to pierwsza tego rodzaju próba dokonana w tym mieście, doszedł do wniosku, że któryś z ostatnio aresztowanych Francuzów musi być grubą rybą podziemia, jeśli zdecydowano się na zaatakowanie więzienia, umieszczonego w samym sercu miasta. Właśnie usiłował coś wyczytać z rozłożonych przed sobą akt więźniów, ale do żadnych wniosków nie doszedł. Z uwagą wysłuchał sprawozdania von Vormanna, nie przerywając mu ani razu, co porucznika mile zaskoczyło. Dopiero gdy von Vormann skończył, Elert zapytał:
– Myśli pan, że da się coś z tego faceta wycisnąć?
– Ciężko ranny, panie pułkowniku. Ode mnie dostał w głowę i w płuca, ale któryś z żołnierzy trafił go serią w brzuch. Rozmawiałem z lekarzem więziennym nie robi wielkich nadziei.
– Nieprzytomny?
– Tak. – Von Vormann wzruszył ramionami. – Dwie, trzy godziny życia.
– Więc pan powiada, panie Vormann…
– Nazywam się von Vormann, panie pułkowniku.
– Proszę nie przerywać, poruczniku Vormann. Więc ten facet wydał się panu podejrzany już wczoraj i poszedł do pensjonatu „Le Trou". To by się nawet zgadzało. A jak brzmiało to zdanko? Proszę je powtórzyć.