Stawka Wiiksza Niz Zycie Tom – II
Stawka Wiiksza Niz Zycie Tom – II читать книгу онлайн
Andrzej Zbych to pseudonim autorskiego duetu, kt?ry przeszed? do historii, tworz?c „Stawk? wi?ksz? ni? ?ycie”.
O bohaterskich przygodach wojennych oficera polskiego wywiadu, dzia?aj?cego pod kryptonimem J-23. Przystojny Polak, w twarzowym mundurze oficera Abwehry, wygrywa II wojn? ?wiatow?! Wykrada najg??bsze tajemnice Rzeszy, ujawnia plany najwa?niejszych operacji wroga, kpi z wysi?k?w niemieckiego kontrwywiadu, o?miesza starania gestapo. W trudnej, niebezpiecznej s?u?bie pos?uguje si? przebieg?o?ci?, wdzi?kiem wobec dam, czujny okiem, mocnymi pi??ciami i ci?tym s?owem. Wkr?tce awansuje do stopnia kapitana, a nawet odznaczony zostaje niemieckim ?elaznym Krzy?em.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Generał narzucił na ramiona skórzany płaszcz bez dystynkcji i ruszył przodem.
– Dokąd, panie generale? – zapytał Kloss, gdy silnik motocykla wreszcie zaskoczył.
Tamten brodą wskazał kierunek. Kloss ruszył ostro, ale nie ujechał więcej niż trzysta metrów, gdy Willmann kazał stanąć. Byli na małym trójkątnym placyku koło poczty. W głębi, gdzie plac się rozszerzał, stało kilka czołgów. Paru czołgistów leżało pokotem w cieniu swych pomalowanych ochronną barwą olbrzymów, inni, rozebrani do pasa, polewali się wodą pod starą pompą. Jakiś skurczony żołnierz, zdjąwszy koszulę, uważnie oglądał jej szwy, inny, podłożywszy sobie pod głowę skórzany hełm, zażywał słonecznej kąpieli.
– Co jest, u diabła? Dlaczego stoicie? – zaskrzeczał po swojemu Willmann.
– Gówno cię to obchodzi – powiedział jeden z czołgistów i dostrzegłszy dystynkcje generała, gdy ten odchylił skórzany płaszcz, poprawił się: – Gówno to pana obchodzi, panie generale!
– Kloss! – zawołał generał nie oglądając się. – Proszę zapisać nazwisko i stopień tego łobuza.
– No, proszę pisać, kapitanie. Czemu pan nie pisze? Pułkownik Leutzke, dowódca brygady pancernej, składającej się obecnie z pięciu „tygrysów", odznaczony Krzyżem Żelaznym z liśćmi dębowymi, trzykrotnie ranny – wybuchnął histerycznym śmiechem. – Proszę pisać!
– Jeśli nie ruszycie natychmiast – pienił się Willmann – każę rozstrzelać bez sądu!
– Ruszymy – powiedział tamten nagle uspokojony. Otarł dłonią czoło, rozmazując brud. – Ruszymy – powtórzył. – Każę ludziom wlać wody do baków. Jeśli silniki strawią, to odjedziemy, bo benzyny nie mam nawet kropli.
Willmann odwrócił się na pięcie i nie rzekłszy już ani słowa, poszedł w kierunku motocykla. Kiedy sadowił się w koszu, Kloss zobaczył jego twarz. Stary płakał.
Pięć lat -pomyślał Kloss -pięć lat czekałem na tę chwilę. – Teraz już nie czuł litości.
Znaleźli się na głównej ulicy. W kierunku mostu biegło kilkunastu szczeniaków w mundurach Hitlerjugend, każdy dźwigał pod pachą ogromną pięść pancerną. Kloss minął chłopców, wjechał na chodnik, tarasując im motocyklem przejście. Zeskoczył z siodełka. Najstarszy, biegnący na czele, miał może szesnaście lat, pozostali nie więcej jak trzynaście – czternaście.
– Dokąd? – zapytał.
– Otrzymaliśmy rozkaz nie dopuścić Amerykanów do mostu – wyprężył się przed nim ten najstarszy. – Podobno na przedmieściu pojawiły się już amerykańskie czołgi.
– Wracajcie – powiedział spokojnie. – Odwołuję ten rozkaz. Kto go wydał?
– Gruppenfuehrer Wolf! – wrzasnął najstarszy. – Walczymy do ostatniego człowieka.
– Ja jestem dowódcą obrony tego miasta – generał niepostrzeżenie stanął za Klossem – a wy nie jesteście żołnierzami. Jesteście kupą zwariowanych szczeniaków. Wasze panzerfausty nie uratują już nic. Najwyżej czołgi zrobią z was marmoladę. Wracajcie do domu i żeby żaden nie ośmielił mi się wychylić nosa spod pierzyny.
– Przecież rozkaz fuehrera… – zapiszczał mały okularnik.
– Liczę do trzech – powiedział Kloss. – Złożyć panzerfausty pod ścianą i uciekać do domu. W przeciwnym razie – ojcowskim gestem zaczął rozpinać klamrę pasa. – W przeciwnym razie każdy dostanie po dziesięć razy na goły tyłek.
Chłopcy kładli panzerfausty pod ścianą. Niektórzy z ociąganiem, niektórzy z widoczną ulgą.
Generał odwrócił się, trącił coś, co wisiało w wybitej witrynie sklepu. Odwrócił twarz ze wstrętem. Kloss zobaczył żołnierskie buty. U haka, który przytrzymywał kiedyś markizy, wisiał człowiek w podartym mundurze feldgrau. Ktoś zdarł z jego kurtki naramienniki, oderwał hitlerowskiego orła znad kieszeni. Do zabłoconych butów wisielca przyczepiono kartkę: „Powieszony z rozkazu gruppenfuehrera Wolfa. Taki los czeka wszystkich dezerterów".
Motocykl ruszył ostro, ale po kilku sekundach silnik zaczął się krztusić, by wreszcie zamilknąć.
– Nie ma benzyny, panie generale.
Willmann skinął głową i ruszył w stronę budynku sztabu. W milczeniu minął zdziadziałego volkssturmistę, który nawet nie usiłował udawać, że jest żołnierzem. Paląc papierosa rozmawiał z drugim wartownikiem, jakby w ogóle nie znał tego starca w skórzanym płaszczu. Dopiero gdy zapadłszy się w fotel, ciągle w tym swoim płaszczu, generał sięgnął po butelkę i wypił jednym haustem pół szklanki alkoholu, zwrócił się do Klossa:
– Zna pan tego Wolfa?
– Nie – odparł Kloss. – Podobno wczoraj przyleciał z Berlina.
– Pan przecież także przyleciał z Berlina. – Zamilkł na dłuższą chwilę. Podsunął Klossowi butelkę i szklankę z grubego szkła. -Wygląda na to, że on chce bronić tego miasta.
– Amerykanie są podobno piętnaście kilometrów stąd – powiedział Kloss. – A jeśli prawdą jest, co mówili ci chłopcy, wkrótce będziemy mieli parlamentariuszy. Jeśli wówczas padnie choć jeden strzał…
– Dość! – zerwał się niespodziewanie Willmann. Huknął pięścią w stół, aż zadźwięczało szkło. – Dość tego świństwa! -wrzeszczał. – Nie padnie ani jeden strzał więcej! – Przeszedł się kilkakrotnie po przekątnej pokoju, machinalnie przekręcił gałkę radia.
– Czy jest jakaś szansa porozumienia się ze sztabem armii, Kloss? – zapytał. Z radia wydobył się dźwięk dziarskiego marsza, który zagłuszył odpowiedź Klossa. Stary podszedł do aparatu, przyciszył muzykę.
– Radzłści od wczoraj nie mogą nawiązać łączności. Na naszym paśmie nadaje jakaś rosyjska radiostacja.
– Zatem podejmę decyzję sam – powiedział Willmann takim tonem, jakby decyzję już podjął. Otworzył usta, żeby coś jeszcze dodać, ale nagle gestem nakazał Klossowi milczenie. Przytknął ucho do głośnika radiowego. Wzmocnił głos.
– Tu radio Hamburg. Tu radio Hamburg – usłyszeli. Głos spikera był uroczysty i napuszony. – Do wszystkich Niemców, do całego narodu niemieckiego, do żołnierzy i ludności cywilnej. Za chwilę podamy do wiadomości doniosłe i uroczyste oświadczenie…
Huknęły kotły i trąby. Kloss rozpoznał pierwsze takty VII Symfonii Bruecknera. Muzyka stopniowo cichła. Na jej tle usłyszeli ten sam uroczysty głos spikera.
– Dziś w godzinach rannych zakończył życie fuehrer wielkoniemieckiej Rzeszy Adolf Hitler. Zginął na posterunku, walcząc do końca przeciw bolszewizmowi. Zginął jak przystało na żołnierza, broniąc z orężem w dłoni stolicy Niemiec – Berlina. Na mocy testamentu fuehrera władzę obejmuje admirał Doenitz. Wielki admirał Doenitz jest od dzisiaj prezydentem Rzeszy, doktor Goebbels obejmuje stanowisko kanclerza; reichsleiter Bormann mianowany został ministrem partii, a Seyss-Inquart – ministrem spraw zagranicznych…
Jakieś trzaski zagłuszyły dalsze słowa spikera.
– A więc koniec – powiedział generał. – Koniec – powtórzył. – Przyjmę warunki Amerykanów. Zresztą – roześmiał się nerwowo – oni postawią tyłka jeden warunek: bezwzględną kapitulację.
– Ale zanim zjawi się ich parlamentariusz, gruppen-fuehrer Wolf zdąży posłać na śmierć jeszcze kilkuset tych ogłupiałych szczeniaków – odezwał się Kloss. – W tym mieście jest jeszcze trochę latarń, na których można powiesić żołnierzy mających już dość tego piekła.
– Koniec. Taki koniec… – powiedział jakby do siebie generał. Wydawało się, że nie dotarły do niego słowa Klossa. A jednak musiał je słyszeć. – Ani jeden Niemiec więcej – powtórzył – nie zginie w tym mieście. Daję panu na to moje słowo. – Wrócił na fotel i zaczął sam napełniać szklanki. – A teraz – powiedział – chcę pana o coś prosić. Mógłbym panu dać rozkaz, ale wolę, żeby pan to traktował jako moją prośbę. Niech pan zbierze możliwie jak najwięcej ludzi, ściągnie, kogo się da, byle z bronią. Czoł-gistów sprzed poczty i saperów, którzy biwakują przed kościołem Świętego Sebastiana. Pójdą z panem, jeśli pan powie im, o co chodzi. Otoczycie ten czerwony, wysoki budynek koło katedry, tam teraz siedzą ci z SD, tam powinien być gruppenfuehrer Wolf. Nie pozwolicie wyjść nikomu. Jasne?
– Tak – powiedział Kloss. – Jasne, tylko trochę spóźnione.
Willmann zamrugał oczami, jakby nie rozumiejąc.