Pan Wolodyjowski
Pan Wolodyjowski читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Młody pan Nowowiejski zmienił się wielce przez ostatnich lat kilka, bo naprzód, wierzchnia jego warga już zacieniła się mocno wąsem, krótkim, białych, wilczych zębów nie przysłaniającym, ale pięknym i kręconym. Po wtóre, zawsze chłop był duży, ale teraz rozrósł się prawie w olbrzyma. Zdawało się, że tak gęsta i zwichrzona czupryna tylko na tak ogromnej głowie rosnąć może, a tak ogromna głowa tylko w tak bajecznych barach należytą znajduje podporę. Twarz miał zawsze czarną, wichrami spaloną, oczy jarzące jak węgle; zawadiactwo jakby wypisane na twarzy. Gdy chwycił spore jabłko, ukrywał je tak łatwo w swojej potężnej dłoni, że mógł się w „zgaduj zgadula” bawić, a gdy garść orzechów położył sobie na udzie i ręką przycisnął, to potem tabakę wydobywał.
Wszystko poszło w nim w siłę, bo zresztą chudy był i brzuch miał wpadnięty, jedno piersi nad nim jak kaplicę. Podkowy łamał z łatwością, nie bardzo się natężając; toż pręty żelazne żołnierzom na szyi zawiązywał, a wydawał się jeszcze większy, niż był w istocie; gdy stąpił, trzeszczały pod nim deski, a gdy przypadkiem o ławę zawadził, to szczapę z ławy odłupywał.
Słowem, był to chłop setny, w którym życie, zdrowie, odwaga i siła kipiały, jak kipi war w saganie, nie mogąc się w tak nawet ogromnym ciele pomieścić. Zdawało się, że płomień ma w piersi i w głowie, i mimo woli patrzyłeś, czy mu się już z czupryny nie dymi. Jakoż dymiło się często, bo i do wypitki był dobry. Do bitwy szedł ze śmiechem przypominającym rżenie końskie i walił tak, że żołnierze po każdym spotkaniu umyślnie trupy jego oglądali, aby nadzwyczajne cięcia podziwiać.
Zresztą, od dziecka do stepu, stróżowania i wojny nawykły, mimo całej zapalczywości czujny był i przezorny: znał wszystkie tatarskie fortele, a po panu Wołodyjowskim i Ruszczycu uchodził za najlepszego zagończyka.
Stary Nowowiejski, wbrew pogróżkom i zapowiedziom, nie przyjął syna zbyt surowo, bo bał się, że ów, zrażony, znów sobie pójdzie i nie pokaże się przez drugich lat jedenaście.
A w gruncie rzeczy szlachcic-samolub kontent [442] był z tego syna, który pieniędzy z domu nie brał, sam dawał sobie doskonale rady na świecie, pozyskał sławę między towarzyszami, łaskę hetmańską i szarżę oficerską, której niejeden mimo protekcji nie mógł się dochrapać. Wyrachował też sobie ojciec, że zdziczały w stepach i w wojnie młodzian może nie ugiąć się przed powagą ojcowską, a w takim razie lepiej jej na próbę nie wystawiać.
Syn, lubo padł mu do nóg jak przystało, przecie w oczy śmiele patrzył i bez ogródki na pierwsze przygany odrzekł:
— Ojciec przyganę masz w gębie, w sercu radość ze minie, i słusznie, bom zakały nie przyniósł, a żem do chorągwi uciekł, po tom szlachcic.
— Ale może bisurmanin — odrzekł stary — skoroś przez jedenaście lat w domu się nie pokazał?
— Nie pokazałem się z bojaźni kary, która by mojej oficerskiej szarży i powadze była przeciwną. Czekałem listu z darowaniem win. Nie było listu, nie było i mnie.
— A teraz to się nie boisz?
Młody pokazał swe białe zęby w uśmiechu:
— Tu wojskowa władza rządzi, przed którą choćby i rodzicielska ustąpić musi. Wiecie co, dobrodzieju, ot, lepiej uściskajcie mnie, bo duszną do tego macie ochotę!
To rzekłszy ramiona otworzył, a pan Nowowiejski ojciec sam nie wiedział, co ma czynić. Jakoś nie mógł się połapać z tym synem, który pacholęciem z domu wyszedł, a teraz wracał dojrzałym mężem i oficerem otoczonym sławą bojową. I to, i owo pochlebiało wielce ojcowskiej dumie pana Nowowiejskiego, więc istotnie rad by był syna przycisnąć do piersi, tylko się jeszcze ze względu na powagę wahał.
Lecz ów go porwał. Zatrzeszczały w tym niedźwiedzim uścisku kości szlachcica, i to rozczuliło go do reszty.
— Co robić — zawołał sapiąc — czuje szelma, że na swoim własnym koniu siedzi, i ani dba! Proszę! Żeby to było w domu u mnie, pewnie bym tak nie zmiękł, ale tu, co robić? A pójdź no jeszcze!
I uściskali się po raz drugi, za czym młody jął spiesznie wypytywać o siostrę.
— Przykazałem jej na uboczu się trzymać, póki nie zawołam — odrzekł ojciec — dziewka tam ledwie ze skóry nie wyskoczy.
— Dla Boga! Gdzie ona jest? — zakrzyknął syn.
I otworzywszy drzwi począł wołać tak gromko, aż echo odpowiadało mu ze ścian:
— Ewka! Ewka!
Ewka, która czekała z bijącym sercem w przyległej izbie, wpadła natychmiast, lecz zaledwie zdołała zakrzyknąć: „Adam!” — już potężne ramiona porwały ją i podniosły od ziemi. Brat kochał ją zawsze bardzo; częstokroć, za dawnych jeszcze czasów, chroniąc ją od tyranii ojca, nieraz brał na się jej winy i należną jej chłostę.
W ogóle pan Nowowiejski był w domu despotą, prawie okrutnym, więc teraz dziewka witała w tym potężnym bracie nie tylko brata, ale przyszłą swoją ucieczkę i ochronę. On zaś całował ją po głowie, po oczach i po rękach, chwilami zaś odsuwał ją od siebie, patrzył w twarz i wykrzykiwał ochoczo:
— Harna dziewka, jak mi Bóg miły!
Po czym znów:
— Oto wyrosła! Piec, nie dziewka!
Jej zaś oczy śmiały się do niego. Poczęli następnie rozmawiać bardzo prędko o długiej rozłące, o domu i o wojnach. Stary pan Nowowiejski chodził koło nich i pomrukiwał. Syn imponował mu wielce, ale chwilami chwytał go jakby niepokój o przyszłe panowanie. Były to już czasy wielkiej władzy rodzicielskiej, która w przyszłości urosła aż do bezgranicznej przewagi, lecz ten syn był to zagończyk, żołnierz z dzikich stanic, który, jak to pan Nowowiejski od razu zrozumiał, na swoim własnym koniu jeździł. Pan Nowowiejski zazdrosny był o swe panowanie. Miał przecie pewność, że syn uszanuje go zawsze, odda mu, co powinien, ale czy się będzie giął jak wosk, czy zniesie wszystko, jak znosił, gdy był wyrostkiem?
„Ba — myślał stary szlachcic — czy ja sam odważę się traktować go jak wyrostka? Jucha [443], porucznik imponuje mi, jak Pana Boga kocham!”
Na dobitkę czuł przy tym pan Nowowiejski, że mu afekt ojcowski z każdą minutą w sercu rośnie i że będzie miał słabość do tego olbrzymiego synala.
Tymczasem Ewka szczebiotała jak ptak, zarzucając brata pytaniami: a kiedy wróci, a czy się nie osiedli, a czy się nie ożeni? Ona bo wprawdzie nie wie dobrze i nie jest pewna, ale jak tatkę kocha, tak słyszała, że żołnierze bywają kochliwi. Ba, nawet przypomina sobie, że to jej pani Wołodyjowska mówiła. Jaka ona śliczna i dobra ta pani Wołodyjowska! Gładszej i lepszej ze świecą w całej Polsce nie znaleźć! Chyba jedna Zosia Boska może się z nią porównać.
— Co za Zosia Boska? — pytał Adam.
— Ta, która tu z matką bawi, co to jej ojca orda ogarnęła. Obaczysz ją sam i polubisz!
— Dawajcie tę Zosię Boską! — począł wołać młody oficer.
Ojciec i Ewka śmieli się z takiej gotowości, syn zaś rzekł im:
— Jakże! Kochanie jak i śmierć nikogo nie minie. Gołowąsem jeszcze byłem, a pani Wołodyjowska panną, gdym się w niej okrutnie rozkochał! Ej, miły Boże! Jakżem ja tę Baśkę kochał! Ale cóż! Powiadam jej to kiedyś, a tu jakby mi kto w pysk dał: Zasię kocie od mleka! Pokazało się, że ona już pana Wołodyjowskiego miłowała — i — co tu gadać, miała słuszność!
— Czemu to? — spytał stary pan Nowowiejski.
— Czemu? Oto dlatego, że ja bym — nie chwaląc się — każdemu na szable wytrzymał, a on jeden i dwóch pacierzy by się ze mną nie zabawił. A przy tym zagończyk to jest incomparabilis [444], przed którym sam pan Ruszczyc czapkę zdejmuje. Co pan Ruszczyc! Tatarowie nawet się w nim kochają. Największy to żołnierz w Rzeczypospolitej!
— A jak oni się z żoną kochają! Aj, aj! Aż oczy bolą patrzyć! — wtrąciła Ewka.
— Oskoma [445] cię bierze! Ha! Oskoma cię bierze! Bo ci też już i czas! — zawołał Adam.
I wziąwszy się w boki, począł nad siostrą rzucać głową jak koń i śmiać się, ona zaś odrzekła skromnie: