-->

Eldorado

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Eldorado, Orczy Baroness-- . Жанр: Исторические приключения. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Eldorado
Название: Eldorado
Автор: Orczy Baroness
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 232
Читать онлайн

Eldorado читать книгу онлайн

Eldorado - читать бесплатно онлайн , автор Orczy Baroness

„Eldorado” jest dalszym ci?giem ksi??ki pt. „Szkar?atny kwiat”.

W Pary?u, w okresie najwi?kszego terroru rewolucji francuskiej dzia?a tajemniczy „Szkar?atny Kwiat”, kt?ry ratuje niewinnych ludzi od ?mierci. Policja du?o by da?a, aby wpa?? na jego trop. Owym tajemniczym, nieuchwytnym bohaterem jest m?ody Anglik, kt?ry wraz z grup? przyjaci?? utworzy? tajn? lig?. Jeden z jej cz?onk?w, Armand, zakochuje si? w aktorce i swym nieostro?nym zachowaniem naprowadza policj? na trop „Szkar?atnego Kwiata”. Dostaje si? on do wi?zienia oskar?ony o uprowadzenie syna Ludwika XVI aresztowanego przez rewolucjonist?w.

„Szkar?atny Kwiat” bestialsko torturowany zgadza si? na wydanie m?odego delfina. Komisarz policji w licznej asy?cie i w towarzystwie „Szkar?atnego Kwiata” i jego ukochanej jad? do rzekomej kryj?wki syna Ludwika XVI. Jest to jednak podst?p.

Czy naszemu bohaterowi uda si? uratowa? i czy Armand odzyska swoj? pi?kn? aktork?? O tym ju? opowie ta ksi??ka.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 48 49 50 51 52 53 54 55 56 ... 64 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

– Co do joty – odparł tamten.

I podali sobie ręce, splamione już nieraz niewinną krwią, a teraz splamione bardziej jeszcze tymi siedemnastoma dniami niegodnego i nieludzkiego postępowania.

Rozdział IV. Kapitulacja

To, co działo się w dalszym ciągu w głębi celi więzienia Conciergerie pamiętnego dnia drugiego roku republiki, jest tak znane w historii, że zbyteczne jest powtarzać. Kronikarze, zaznajomieni z dziejami owych pamiętnych dni, opisali nam, jak główny agent „komitetu bezpieczeństwa publicznego” wydał o pierwszej po północy rozkaz, by podano ciepłą zupę, bułki i wino więźniowi, któremu przez dwa tygodnie dawano tylko skąpe porcje czarnego chleba i wody. Sierżant, pełniący nocną służbę w izbie posterunkowej, otrzymał ścisłe rozkazy, by pod żadnym warunkiem nie budził więźnia przed szóstą rano i podał mu na śniadanie, czego tylko zażąda. Wydawszy polecenia, tyczące się rannego wyjazdu, H~eron powrócił do Conciergerie, gdzie zastał swego kolegę Chauvelina, czekającego na niego w izbie posterunkowej.

– Jak się miewa więzień? – spytał z niepokojem.

– Czuje się silniejszy i zdrowszy.

– Mam nadzieję, że nie zanadto dobrze.

– Nie, nie w sam raz.

– Widziałeś go po kolacji?

– Tylko przez drzwi; jadł z wielkim trudem i zapadał wciąż w sen.

– A teraz do listu – rozkazał H~eron gorączkowo. – Pióro, atrament i papier, sierżancie!

– Są już na stole w celi więźnia, obywatelu – odparł sierżant.

Wyprzedził dwóch przedstawicieli władzy i podniósł przed nimi żelazną sztabę.

Za chwilę H~eron i Chauvelin znaleźli się znów oko w oko z Blakeney'em.

Przypadkowo czy umyślnie ustawiono lampę w ten sposób, że twarze dwu rewolucjonistów były w świetle, a więzień pozostawał w cieniu. Siedział z rękoma wspartymi na stole i cienkimi wydłużonymi palcami bawił się piórem położonym na stole.

– Mam nadzieję, że obsłużono cię dobrze, sir Percy – spytał Chauvelin.

– Dziękuję ci serdecznie – odparł uprzejmie Blakeney.

– Czujesz się prawdopodobnie lepiej.

– O wiele lepiej, zapewniam cię, ale jestem wciąż bardzo śpiący i gdybyście mogli te wszystkie formalności prędko załatwić, byłbym…

– Nie zmieniłeś swego postanowienia, sir? – spytał Chauvelin z widocznym niepokojem.

– Nie, mój poczciwy Chambertin – zaprzeczył Blakeney z tą samą uprzejmością – nie zmieniłem swego postanowienia.

Westchnienie ulgi wyrwało się z ust obu mężczyzn, stojących koło więźnia. Blakeney odpowiadał o wiele jaśniejszym i pewniejszym głosem i choć wino i posiłek pokrzepiły go, nie zamierzał rozpoczynać walki na nowo. Po chwili dyplomata ciągnął dalej swą indagację:

– Czy przystajesz na to, by zaprowadzić nas do kryjówki małego Kapeta?

– Przystaję na wszystko, sir, byleby wyjść z tej zatraconej nory.

– Bardzo dobrze. Mój kolega H~eron wybrał eskortę złożoną z dwudziestu ludzi najlepszego pułku gwardii paryskiej, by towarzyszyła nam w drodze, którą ty sam nam wskażesz. Czy zrozumiałeś, obywatelu?

– Doskonale, sir.

– Nie wyobrażaj sobie jednak, proszę, że obdarzymy cię wolnością nawet w tym wypadku, jeżeli wyprawa okaże się dla nas pomyślna…

– Ani przez chwilę nie roszczę sobie tak dzikiej pretensji, sir – odparł Blakeney spokojnie.

Chauvelin spojrzał na niego badawczo. W głosie więźnia było coś, co nie podobało mu się, co przypominało mu ów wieczór w Calais. Nie mógł dostrzec wyrazu jego oczu i dlatego popchnął lampę, by światło padało mu prosto w twarz.

– O, tak jest o wiele lepiej, czyż nie, drogi mr. Chambertin? – uśmiechnął się sir Percy.

Twarz jego, choć powleczona jeszcze trupią bladością, wydawała się pomimo zmęczenia pogodna, a oczy miały znów jakby lekceważący wyraz; ale Chauvelin przyszedł do wniosku, że to musiało być tworem jego własnej podnieconej wyobraźni. Ciągnął więc dalej:

– Jeżeli wszelako wyprawa skończy się pomyślnie pod każdym względem, jeżeli wydadzą nam bez trudności małego Kapeta, a wszystkie okoliczności, z którymi cię z czasem zaznajomię, obrócą się na naszą korzyść – wtedy, sir Percy, nie widzę powodu, dla którego rząd francuski nie miałby złagodzić do pewnego stopnia wyroku względem ciebie. Ale okoliczności, o których wspomniałem, są jeszcze nie na czasie, omówimy tę sprawę w stosownej chwili. Nie chcę nic na razie przyrzekać.

– Na razie tracimy niepotrzebnie czas rozprawiając o tak błahej sprawie, a jestem strasznie śpiący.

– A więc jesteś gotów zakończyć wszystko prędko, obywatelu?

– Tak, sir.

H~eron nie mieszał się do rozmowy. Wiedział, że nie był w stanie utrzymać w ryzach swego temperamentu, i choć czuł najwyższą pogardę dla dworskich manier kolegi, pozwalał mu załatwić się z Anglikiem na swoją modłę.

Obawiał się, że jeżeli złość go porwie, nie zapanuje nad sobą i wyśle zuchwałego Anglika przed trybunał i pod gilotynę, nie bacząc na to, że traci ostatnią sposobność odnalezienia swej zguby.

Rozsiadł się w krześle, głowę wtulił w ramiona i wyłupiastymi oczami wodził bez przerwy po twarzy kolegi i więźnia.

– Prędzej, obywatelu Chauvelin – mruknął niecierpliwie. – Muszę jeszcze niejedno zarządzić w sprawie naszego wyjazdu o świcie. Piszcie już nareszcie ten przeklęty list.

Chauvelin spojrzał lekceważąco na H~erona, a potem zwrócił się uprzejmie i dworsko do więźnia:

– Stwierdzam z przyjemnością, sir Percy, że porozumieliśmy się wreszcie doskonale. Po kilku godzinach odpoczynku czujesz się zupełnie na siłach, by wyruszyć w podróż. Czy będziesz łaskaw wskazać nam kierunek naszej drogi?

– Skierujemy się ku północy.

– Ku wybrzeżu?

– Miejsce, do którego będziemy zdążać, leży mniej więcej w odległości siedmiu mil od morza.

– Przejedziemy zatem przez Beauvais, Amiens, Abbeville, Cr~ecy itd.?

– Tak.

– Mniej więcej aż do lasku Bulońskiego?

– Tak, tam opuścimy bity gościniec. Musicie zaufać mi, że dobrze was poprowadzę.

– W tym miejscu wskażesz nam dalszą drogę, sir Percy, a ciebie zostawimy pod strażą.

– Możecie, ale w takim razie nie znajdziecie dziecka. Siedem mil to niedaleko od wybrzeża; może wam uciec.

– A wtedy rozgniewany H~eron wyśle cię bez pardonu na szafot.

– Zdawało mi się, sir, iż zgodziliście się z góry, że ja pokieruję ekspedycją? Z pewnością – dodał – nie chodzi ci tyle o delfina, ile o mój współudział w tej zdradzie.

– Masz rację, jak zawsze, sir Percy. Dlatego też niech i tak będzie. Dojedziemy aż do Cr~ecy i oddamy się zupełnie w twoje ręce.

– Podróż ta nie będzie trwała dłużej niż trzy dni, sir.

– Odbędziesz ją w zamkniętym powozie w towarzystwie mojego przyjaciela H~erona.

– Wolałbym przyjemniejsze towarzystwo, sir, ale mniejsza o to.

– A teraz, przypuszczam, że będziesz chciał skomunikować się z jednym z twoich towarzyszy.

– Muszę zawiadomić tych, którzy mają pod swoją opieką delfina.

– Rozumiem. I dlatego proszę cię, napisz do swoich przyjaciół, że zgodziłeś się na wydanie nam delfina w zamian za swoje własne bezpieczeństwo.

– Przed chwilą powiedziałeś, że nie możesz nic przyrzec – rzekł spokojnie Blakeney.

– Jeżeli wszystko weźme pożądany obrót – odparł Chauvelin z lekką pogardą – i napiszesz ściśle, co ci podyktuję, to mogę ci nawet zagwarantować bezpieczeństwo osobiste.

– Wielkość twej dobroci przechodzi wszelkie pojęcie, sir.

– W takim razie zabierz się do pisania. Który z twoich towarzyszy otrzyma zlecenie?

– Mój szwagier Armand St. Just. Bawi jeszcze wciąż w Paryżu, zdaje mi się. On może zawiadomić innych.

Chauvelin nie odpowiedział zaraz. Zatrzymał się chwilę i zawahał. Czy Percy Blakeney był w stanie poświęcić towarzysza, który go zdradził, jeżeli jego własne bezpieczeństwo tego wymagało?

Czy wobec doniosłego ultimatum wybierze własne życie, a zgubi Armanda? Człowiek tego rodzaju co Chauvelin, nie mógł wczuć się w położenie Blakeney'a i gdyby chodziło jedynie o St. Justa, może Chauvelin byłby wahał się więcej; ale tu wchodziła jeszcze w grę żona Blakeney'a Małgorzata, siostra St. Justa, która była o wiele ważniejszą zakładniczką i doniosłą bronią w ręku dyplomaty.

1 ... 48 49 50 51 52 53 54 55 56 ... 64 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название