-->

Szkarlatny Kwiat

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Szkarlatny Kwiat, Orczy Baroness-- . Жанр: Исторические приключения. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Szkarlatny Kwiat
Название: Szkarlatny Kwiat
Автор: Orczy Baroness
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 235
Читать онлайн

Szkarlatny Kwiat читать книгу онлайн

Szkarlatny Kwiat - читать бесплатно онлайн , автор Orczy Baroness

Francja czas?w Wielkiej Rewolucji. Szaleje terror. Diabelski wynalazek – gilotyna – pozbawia ?ycia tysi?ce arystokrat?w. Lecz oto pojawia si? Szkar?atny Pimpernel. Szlachetny ?mia?ek ratuje od ?mierci niewinnych ludzi, organizuj?c ich brawurowe ucieczki do Anglii.

Wkr?tce jednak nad jego g?ow? zbieraj? si? czarne chmury. Pi?kna Ma?gorzata St. Just zostaje zmuszona do zdemaskowania tajemniczego bohatera albo… zginie jej brat.

To oznacza zdrad? ukochanego. Jak post?pi Ma?gorzata? Czy misterny plan agenta rz?du francuskiego zako?czy si? sukcesem?

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

Перейти на страницу:

Rozdział XXX. Jacht

Krew zastygła w żyłach Małgorzaty. Odgadła raczej niż usłyszała, że straż gotowała się do walki. Czuła, że każdy żołnierz z szablą w ręku czeka przyczajony na skok.

Głos zbliżał się coraz bardziej. Wśród ogromu pustych skał i monotonnego szumu morza, u stóp kamiennych urwisk nie można było określić, z jak daleka i skąd nadchodził ów beztroski śpiewak, wznoszący pieśń do Boga za swoim królem i jakby nieświadomy, że był u progu śmierci. Słaby z początku głos brzmiał coraz potężniej i niekiedy kamyk trącony widocznie nogą śpiewaka, toczył się po skalistej przepaści i spadał na piaszczyste wybrzeże.

Małgorzata czuła, że życie i siły ją opuszczają. Śpiew zbliżał się powoli, Percy dochodził do miejsca zasadzki.

Wyraźnie słyszała szczęk broni Desgasa tuż przy sobie.

– Nie, nie! Boże mój! -jęknęła głucho. – Niech raczej krew Armanda spadnie na jej głowę! Niech raczej ona będzie jego zabójczynią, niech raczej Armand pogardzi nią i znienawidzi, ale Boże, Boże! wyratuj go za wszelką cenę!

Zerwała się z dzikim krzykiem i pobiegła wzdłuż skały, która służyła jej za oparcie. Spostrzegła czerwone światełko poprzez szpary desek chaty, rzuciła się ku niej i padła u stóp drewnianej ściany szałasu, bijąc w nią pięściami i krzycząc z dziką namiętnością:

– Armandzie! Armandzie! Strzelaj, na miłość boską! Twój wódz się zbliża! Zdradzono go! Czy słyszysz, Armandzie? Strzelaj, w imię boskie!

Ktoś ją pochwycił i rzucił na ziemię. Leżała teraz na trawie, płacząc i krzycząc konwulsyjnie wśród łez:

– Percy, uchodź, błagam cię! Armandzie! czemu nie strzelasz?

– Niech jeden z was uciszy wrzaski tej kobiety – zawył Chauvelin, hamując się, aby jej nie uderzyć.

Zarzucono jakąś płachtę na jej twarz. Nie mogła oddychać i znów zapanowało głuche milczenie.

Odważny śpiewak umilkł również, przestraszony widocznie oszalałym krzykiem Małgorzaty. Żołnierze wypełzli z ukrycia, gdyż wszelka ostrożność stała się zbyteczna. W powietrzu jeszcze drżało echo rozdzierającego jęku młodej kobiety.

Ze strasznym przekleństwem, nie obiecującym nic dobrego dla tej, która śmiała obrócić wniwecz jego genialne plany, Chauvelin krzyknął słowa komendy:

– Wejść do chaty, chłopcy, i nie wypuścić stamtąd nikogo żywego!

Księżyc wychylił się znów spoza chmur. Ciemność osłaniająca wybrzeże rozproszyła się i srebrzyste promienie oblały okoliczne skały.

Kilku żołnierzy rzuciło się ku drzwiom, a dwóch zostało przy Małgorzacie. Drzwi były na pół otwarte. Jeden z ludzi pchnął je, lecz wewnątrz panowała ciemność i tylko ognisko rozpalone w kącie chaty rzucało słaby blask. Żołnierze stanęli na progu, czekając na dalsze rozkazy.

Chauvelin, który spodziewał się gwałtownego ataku i śmiałego oporu ze strony zbiegów pod osłoną ciemności, oniemiał ze zdumienia, widząc swych ludzi, stojących na progu; z wnętrza chaty nie dochodził najmniejszy szelest.

Przejęty złowrogim przeczuciem, Chauvelin zbliżył się do drzwi i przeszukawszy spojrzeniem wnętrze szałasu, zapytał śpiesznie:

– Co to ma znaczyć?…

– Myślę, obywatelu, że tu nie ma nikogo – odezwał się flegmatycznie żołnierz.

– Spodziewam się, że nie daliście uciec czterem łotrom! -zabrzmiał głos dyplomaty. -Rozkazałem wam, aby żywa dusza stąd nie uszła! Niech wszyscy prędko biegną za nimi! Śpieszcie się i szukajcie ich na wszystkie strony!

Żołnierze, posłuszni jak automaty, zbiegli ze skalistego urwiska ku wybrzeżu, jedni na prawo, drudzy na lewo.

– Ty i twoi ludzie zapłacą życiem za twą pomyłkę, obywatelu sierżancie – rzekł Chauvelin popędliwie do sierżanta, stojącego na czele oddziału. – I ty również – dodał, zwracając się ze złością do Desgasa – za to, że nie słuchałeś moich rozkazów.

– Kazałeś nam czekać, obywatelu, póki nie nadejdzie wysoki Anglik i nie połączy się z czterema uchodźcami w chacie; a przecież nikt nie przyszedł -rzekł sierżant z naciskiem.

– Ale dałem wam rozkaz przed chwilą, gdy kobieta krzyknęła, aby wpaść do chaty i nie wypuścić nikogo.

– Tak, obywatelu, ale przypuszczam, że ludzie którzy byli w tej chacie, musieli już wyjść przedtem.

– Przypuszczasz? Ty! -krzyknął Chauvelin, trzęsąc się ze złości – pozwoliłeś im uciec!

– Kazałeś nam czekać -zaprotestował sierżant – i słuchać ślepo pod karą śmierci, a więc czekaliśmy.

– Słyszałem, jak uciekali z chaty, jeszcze zanim skryliśmy się i zanim kobieta krzyknęła -dodał, podczas gdy Chauvelin milczał, dławiony wściekłością.

– Słuchajcie… – krzyknął nagle Desgas.

W oddali odgłos strzału rozdarł powietrze.

Chauvelin usiłował przeniknąć wzrokiem ciemności, ale na nieszczęście psotny księżyc skrył się znów w chmurach i nie można było nic dojrzeć.

– Niech jeden z was wejdzie do chaty i rozpali ogień – zasyczał w końcu.

Sierżant usłuchał rozkazu. Podszedł do rozżarzonych węgli i zapalił małą latarnię, która wisiała u jego pasa; chata była istotnie zupełnie pusta.

– Którędy poszli? – zapytał Chauvelin.

– Tego nie mogę ci powiedzieć, obywatelu – rzekł sierżant -wiem tylko, że zeszli w dół ze skały i zaraz zniknęli za pierwszym zakrętem.

– Cicho. Słuchajcie. Co to jest?

Trzej mężczyźni natężyli słuch. W oddali, bardzo daleko, usłyszano jakby plusk kilkunastu wioseł. Chauvelin wyjął chustkę i zaczął wycierać sobie czoło.

– Łódź jachtu – wykrztusił z trudnością.

Widocznie Armandowi St. Just i jego towarzyszom udało się umknąć wzdłuż skał, gdy tymczasem żołnierze, jako godni wojacy karnej armii republikańskiej, ze ślepym posłuszeństwem i w strachu o swe życie, wykonali co do joty rozkaz Chauvelina, który brzmiał: "Czekać na wysokiego Anglika".

Dobiegli bez wątpienia do jednego z przylądków, wysuwających się w morze w bliskich odstępach, za którym czekała łódź "Day Dream'u", a teraz dopływali już do angielskiego jachtu. Jakby na potwierdzenie tego przypuszczenia usłyszano daleki wystrzał armatni.

– Jacht – rzekł Desgas spokojnie – podnosi widocznie kotwicę.

Chauvelin wysilił całą wolę, aby nie wybuchnąć szalonym gniewem, równie bezcelowym jak i niestosownym.

Nie było żadnej wątpliwości, że przeklęty Anglik wywiódł go znów w pole. Jak mu się udało dosięgnąć szałasu, nie będąc widzianym przez żadnego z trzydziestu żołnierzy, tego nie mógł zrozumieć. Jasne było, że uczynił to, zanim trzydziestu żołnierzy doszło do wybrzeża, ale w jaki sposób dojechał tutaj w wózku Rubena Goldsteina i jak przedarł się z Calais, nie zauważony przez patrole krążące po całej okolicy? Istotnie, chyba jakieś potężne bóstwo czuwało nad tym zuchwałym "Szkarłatnym Kwiatem" – pomyślał z zimnym dreszczem Francuz, rozglądając się po olbrzymich skałach i opustoszałym wybrzeżu.

Ale przecież w roku 1792 nie chodziły już po świecie ani boginie, ani złośliwe fauny. Chauvelin i jego trzydziestu ludzi słyszeli wszyscy ten głos, śpiewający angielski hymn w dwadzieścia minut po otoczeniu chaty. W tym samym mniej więcej czasie czterej wygnańcy musieli dopaść łodzi, a najbliższy przylądek był odległy od chaty o milę. Gdzie znikł ten odważny śpiewak? Chyba sam szatan użyczył mu skrzydeł, gdyż inaczej nie mógł w przeciągu dwóch minut przebyć mili po tych skalistych urwiskach, a dwie minuty zaledwie minęły między jego śpiewem a pluskiem wioseł, słyszanym daleko na morzu. Pozostał zatem gdzieś w tyle i ukrywał się na wybrzeżu.

Chauvelin pomyślał z radością, że patrole wciąż jeszcze czuwają, i wierzył, że spostrzegą go na pewno i pochwycą. Otucha wstąpiła weń na nowo.

Dwaj żołnierze, którzy puścili się w pościg za uchodźcami, powracali z wolna po uciążliwej, skalistej drodze. Jeden z nich zbliżył się do Chauvelina w chwili, gdy nadzieja znów zawitała w sercu dyplomaty.

– Przyszliśmy za późno, obywatelu – rzekł żołnierz. -Dotarliśmy do wybrzeża, zanim księżyc skrył się w chmurach. Łódź musiała czekać za pierwszym przylądkiem, o milę stąd, ale gdy doszliśmy na miejsce, już odpłynęła, i widzieliśmy ją na morzu, w pewnej odległości od brzegu. Strzeliliśmy, ma się rozumieć, ale bez skutku. Podpłynęła prosto do jachtu, który wyraźnie rysował się w świetle księżyca.

Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название