Profesor Wilczur
Profesor Wilczur читать книгу онлайн
"Profesor Wilczur" to kontynuacja Znachora, w kt?rej odnajdziemy motywy melodramatyczne, uj?te w sensacyjno-obyczajow? fabu??. Po tragicznych przej?ciach wywo?anych utrat? pami?ci profesor Wilczur wraca do swej dawnej pracy w klinice. Jednak intrygi jego dotychczasowego zast?pcy Dobranieckiego doprowadzaj? Wilczura do takiego rozgroczynienia, i? decyduje si? on, tym razem ju? ?wiadomie, opu?ci? stolic?i zamieszka? z powrotem na wsi. Tam przeprowadza skomplikowan? operacj?, ale kosztem w?asnego zdrowia. Nad ci??ko chorym ojcem czuwa zrozpaczona c?rka Marysia, gdy niespodziewanie przybywa ?ona doktora Dobranieckiego, b?agaj?c o ratowanie jej m??a chorego na raka.W powie?ci dobro triumfuje nad z?em, nieskazitelna cnota nad ludzk? ma?o?ci?, etos wsi nad zepsuciem miasta. Do??ga-Mostowicz pokazuje zatem ?wiat, jakiego pragniemy, przywraca wiar? w godno?? cz?owieka..
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
W miarę tego jak mówił, stary aż się zasapał z długo tłumionej irytacji. Skończył i jeszcze pomrukiwał przez parę minut. Wilczur udał zdziwionego.
— Uszom, swoim nie wierzę. Doktora Kolskiego znam od dawna. To bardzo porządny lekarz i miły człowiek. Nic mu zarzucić nie mogę. Czyżby on tu podczas mojej nieobecności coś złego robił?
Prokop wzruszył ramionami.
— Złego, nie złego. Ale ty byś lepiej zrobił, nie zostawiając go tutaj.
— Ludzie, których leczył, wcale się nie skarżyli na niego... Prokop machnął ręką.
— Leczenie leczeniem, a więcej on patrzy w zdrowych niż w chorych. Myślałem, że sam to zauważysz i położysz temu koniec. A ty ich jeszcze teraz na jakieś wieczorynki razem wysyłasz.
Wilczur zaśmiał się z przymusem i poklepał Prokopa po ramieniu.
— A cóż mam robić, stary przyjacielu? Młodzi są, oboje młodzi, to niech się sobie wytańczą. Dla nas z tobą pogawędka, ciepły piec, a dla nich zabawa. Ot, i wszystko w porządku.
Prokop pokręcił głową.
— Dziwne rzeczy mówisz. Ja bym tam swojej kobiecie, a zwłaszcza gdyby była młoda, nie pozwolił na to.
— Swojej?... — Wilczur machnął ręką. — A czy może być swoja kobieta, przyjacielu? Swoja może być chałupa, swoja kurtka, swoja krowa, ale kobieta? Przecież ona też myśli i czuje tak samo jak i ja. Takie same ma prawa jak i ja. Przeciw woli ją trzymać? Toż to więzienie. I jakiż miałbyś pożytek z takiej, co wbrew swemu sercu przy tobie siedzi i tylko myśli o tym, jakby się wyrwać, i na swój los narzeka?
— Prawo takie Boskie jest — surowo powiedział Prokop.
— Ech, przyjacielu. Właśnie żeby to prawo było przestrzegane, to trzeba dobrze namyślić się, zanim się kobietę tym prawem z sobą zwiąże. Prawo to tylko wtedy moc swoją będzie miało, gdy zatwierdzi to, co w dwóch sercach zostało postanowione.
Prokop zamyślił się i powiedział:
— A ja myślałem, że u was już postanowione.
— Dzięki Bogu, nie było jeszcze postanowione — ze smutkiem odpowiedział Wilczur i zaczął mówić o innych sprawach, dając tym do zrozumienia Prokopowi, że poruszony przezeń temat jest dlań przykry.
Tymczasem w gościnnym domu państwa Pawlickich serdecznie i z wylaniem witano gości. Łucja nie omyliła się. Istotnie pan Jurkowski wydawał się zaskoczony tym, że przyjechała nie w towarzystwie Wilczura. Przyglądał się uważnie Kolskiemu, zwłaszcza wtedy gdy Łucja z nim tańczyła. Sam pan Jurkowski demonstracyjnie nie tańczył, natomiast często odwiedzał bufet, by wracać znów do salonu i podpierać odrzwia.
Łucja najwięcej tańczyła z Kolskim. Był świetnym partnerem, a poza tym dnia tego jeszcze bardziej miłym niż zwykle. Zupełnie wyzbył się owych zamyśleń, które go poprzednio raz po raz nawiedzały, byt wesoły, pogodny, zadowolony i sprawiał wrażenie kogoś, kto z trudem ukrywa jakąś niezwykle radosną tajemnicę. Łucja czuła się świetnie. Nie speszyło jej nawet przypadkowo zasłyszane zdanie jakiegoś starszego pana, który wskazując swojej towarzyszce Łucję i Kolskiego powiedział z rozmysłem dość głośno:
— Zobacz, jaka to dobrana para.
Wkrótce po kolacji pan Jurkowski poprosił Łucję do tanga. Oczywiście nie miała powodu mu odmówić. Okazało się jednak, że postąpiła nierozważnie. Musiał już mieć w czubie, gdyż zaraz w pierwszym okrążeniu, zapytał z wyraźną intencją:
— I cóż tam profesor Wilczur? Zostawiła go pani w domu?
— Profesor czuł się zmęczony — odpowiedziała zdawkowo. — Nie lubi hucznych zabaw.
— Ale wynalazł sobie do tych zabaw godnego zastępcę... Łucja zbyła tę uwagę milczeniem.
— A zastępca bynajmniej nie wygląda na zmartwionego swoją misją. Może by profesor i nie był z tego kontem. Jak pani sądzi?
W jego głosie zabrzmiała wyraźna ironia. Łucja lekko wzruszyła ramionami i chcąc zmienić temat powiedziała:
— Doktor Kolski jest dawnym uczniem i przyjacielem profesora. A dlaczego pan nie tańczy?
— O, ja nie tańczę, bo mam taki widok, jakiego jeszcze w życiu nie miałem. Muszę się przyglądać, by na przyszłość wiedzieć...
— Co wiedzieć? — zdziwiła się Łucja.
— Ano, wiedzieć, jak wygląda zakochana kobieta. Przecież pani wpatruje się w tego Kolskiego jak w tęczę. A on w panią jak kot w szperkę. Do stu diabłów! Oczu od siebie oderwać nie mogą! I cóż mi pani naopowiadała o profesorze, kiedy się pani kocha w tym doktorku.
Łucja czuła, że blednie. Słowa Jurkowskiego zaskoczyły ją i przeraziły do tego stopnia, że nie pomyślała nawet o tym, jak dalece Jurkowski przekracza przyzwoite formy, wtrącając się do jej prywatnych spraw.
— Pan się myli — odpowiedziała. — Z doktorem Kolskim łączy mnie koleżeństwo i stara przyjaźń. Nic poza tym.
— Tere fere kuku! Ładne koleżeństwo! Cała pani promienieje do niego. Ślepy by to zauważył. Owszem, może pani myśleć nawet, że mówię to przez zazdrość. Niech i tak będzie. Jestem zazdrosny. Ale zazdrość nie może mi o tyle przesłonić oczu, bym nie dostrzegł, że pani się w nim kocha. Nie rozumiem tylko, po co mnie pani wtedy w Kowalewie okłamała, mówiąc o profesorze. A może profesor ma być od małżeństwa, a ten młody doktor od przyjaźni?... Nie ma co, dobry żart!
Łucja oprzytomniała.
— Pan jest nietrzeźwy. Pan będzie łaskaw odprowadzić mnie na miejsce.
— Oczywiście, odprowadzę panią. Tam już on czeka stęskniony... Jakże mogę narażać panią na tak długie rozstanie z ukochanym!
Zatrzymał się przed Kolskim i kłaniając się Łucji szarmancko, dodał:
— Oto zwracam panu wypożyczony skarb...
Kolski, nie domyślając się wcale, co zaszło, odpowiedział z uśmiechem:
— Niewielu dziś jest ludzi, którzy tak sumiennie zwracają pożyczone skarby. Tak sumiennie i tak prędko...
Jurkowski ukłonił się ponownie z przesadną galanterią.
— Zadecydował o tym sam skarb, który już dłużej nie mógł wytrzymać bez właściciela.
Powiedziawszy to, odwrócił się i wyszedł z salonu. Teraz dopiero Kolski spostrzegł wzburzenie Łucji.
— Co pani jest, Łucjo? Co pani jest? — zapytał zaniepokojony. Potrząsnęła głową.
— Ach, nic, nic. Tu jest duszno — odpowiedziała — a w dodatku... ten pan był pijany i mówił głupstwa.
Kolskiemu krew przypłynęła do twarzy.
— Chyba nie obraził pani?!
— Nie, nie. Broń Boże. Wyjdźmy stąd. Zgodził się skwapliwie.
— Poszukamy pokoju, gdzie jest więcej powietrza. Pani tak blado wygląda...
W przejściu spotkali Pawlickiego, który ich zatrzymał.
— Zmęczyli się państwo tańcem?
— Nie — wyjaśnił Kolski. — To panna Łucja niezbyt dobrze się czuje. Chciałaby trochę odpocząć.
— Odpocząć? Ależ służę koleżance — zawołał Pawlicki. — Zaprowadzę państwa do pokoju żony. Będzie pani mogła nawet się położyć na kanapie.
— Nic mi nie jest — protestowała Łucja.
Nie wypadało jednak opierać się zbyt kategorycznie i Pawlicki wprowadził ich do obszernego pokoju, który był czymś pośrednim między sypialnią a gabinetem. Na biurku paliła się stojąca lampa. Nikogo tu nie było.
— Tu pani wypocznie i nabierze sił do dalszej zabawy — powiedział Pawlicki. — I wybaczą państwo, że muszę wracać do gości.
— Dziękujemy uprzejmie — skinął głową Kolski, a gdy drzwi się za Pawlickim zamknęły, zwrócił się do Łucji:
— Może by pani rzeczywiście się położyła na chwilę?
Łucja potrząsnęła głową i odwróciła się. Nie mogła nań patrzeć. Brutalne słowa Jurkowskiego jakby uderzeniem pięści rozbiły w niej wszystkie te tak mozolnie nagromadzone, tak skrzętnie i precyzyjnie ustawione obsłonki, za którymi chciała ukryć, ukryć przed samą sobą wzbierające w niej uczucie.
— To nieprawda, nieprawda... — gorączkowo powtarzała w myśli, lecz gołosłowne zaprzeczenie nie mogło już podważyć tego, co stało się jasne, przeraźliwie jasne.
Jakże dokładnie teraz widziała wszystko. Wszystko! Od początku. Więc tak. Była zazdrosna o Dobraniecką, a później nawet o tę małą Donkę. Cieszyła się z każdego dnia przedłużającego się pobytu Kolskiego w lecznicy i bała się, tak, bała się chwili jego wyjazdu. A powrót profesora... to podłe, to nikczemne... Powrót profesora przeraził ją.