Kongres Futurologiczny
Kongres Futurologiczny читать книгу онлайн
Kongres futurologiczny – d?ugie opowiadanie fantastyczno-naukowe Stanis?awa Lema opublikowane w 1971 roku w zbiorze opowiada? Bezsenno??, wpisuj?ce si? w cykl Dziennik?w gwiazdowych. G??wnym bohaterem, a zarazem narratorem, jest gwiezdny podr??nik Ijon Tichy – posta? ??cz?ca wszystkie utwory cyklu.
To jedna z najbardziej brawurowo opowiedzianych przyg?d Ijona Tichego. Zaproszony na zjazd futorolog?w we wstrz?sanej rewolucj? latynoameryka?skiej republice, Tichy przenosi si? na koniec w ?wiat, gdzie w groteskowym splocie zrealizowa?y si? naraz - utopijna i antyutopijna wersja historii przysz?o?ci. Kpina z futorologii podszyta jest - jak zawsze u Lema - refleksj? na serio o sk?onno?ci cz?owieka do "rozbratu z rzeczywisto?ci?".
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Ukazały się światła, jakiś wielki dom, żwir chrupnął pod oponami, samochód zakręcił ostro, przytarł do krawężnika, stanął.
Dłoń, która wciąż dzierżyła mnie za czuprynę, należała do drugiej kobiety, odzianej w czerń, bladej, smukłej, w ciemnych okularach. Drzwi otwarły się.
– Gdzie jesteśmy? - spytałem.
Milcząc przypadły do mnie, ta od kierownicy wypychała mnie, ta druga ciągnęła stojąc już na chodniku. Wylazłem z auta. W domu bawiono się, słyszałem dźwięki muzyki, jakieś pijane krzyki, wodotrysk mienił się żółcią i purpurą w okiennym świetle. U podjazdu moje towarzyszki wzięły mnie mocno pod ręce.
– Ależ ja nie mam czasu - bąkałem.
Nie zważały na moje słowa ani trochę. Czarna nachyliła się i gorącym oddechem tchnęła mi w samo ucho:
– Hu!
– Jak proszę?
Byliśmy już przed drzwiami; obie zaczęły się śmiać, nie tyle do mnie, co ze mnie. Wszystko odstręczało mnie od nich; poza tym były coraz mniejsze. Klękały? Nie, nogi obrastały im piórami. No - rzekłem sobie nie bez ulgi - a więc jednak halucynacja!
– Jaka tam halucynacja, fajtłapo! - parsknęła ta w okularach. Podniosła wyszywaną czarnymi perła mi torebkę i zdzieliła mnie prosto w ciemię, aż jęknąłem.
– Patrzcie go, halucynanta! - krzyczała druga. Mocny cios trafił mnie w to samo miejsce. Upadłem zakrywając głowę rękami. Otworzyłem oczy. Profesor Trottelreiner pochylał się nade mną z parasolem w ręku. Leżałem na chodniku kanałowym. Szczury w najlepsze chodziły parami.
– Gdzie, gdzie pana boli? - dopytywał się profesor. - Tu?
– Nie, tutaj… - pokazałem spuchnięte ciemię.
Ujął parasol za cieńszy koniec i palnął mnie w obolałe miejsce.
– Ratunku! - krzyknąłem. - Proszę przestać! Czemu…
– To jest właśnie ratunek! - odparł futurolog bezlitośnie. - Nie mam, niestety, pod ręką innego antidotum!
– Ale przynajmniej nie skuwką, dlabogaż!
– Tak jest pewniej.
Uderzył mnie raz jeszcze, odwrócił się i zawołał kogoś. Zamknąłem oczy. Głowa okrutnie bolała. Poczułem szarpnięcie. Profesor i mężczyzna w skórzanej kurtce chwycili mnie pod ręce i nogi. i zaczęli gdzieś nieść.
– Dokąd? - zawołałem.
Gruz sypał mi się na twarz z dygocącego stropu; czułem, jak niosący kroczą po jakiejś chwiejnej desce czy kładce i drżałem, żeby się nie pośliznęli. - Dokąd mnie niesiecie? - pytałem słabo, lecz nikt nie odpowiedział. W powietrzu stał nieustanny huk. Zrobiło się jasno od pożaru; byliśmy już na powierzchni, jacyś ludzie w mundurach chwytali kolejno wszystkich wyciąganych z otworu kanałowego i ciskali dość brutalnie w otwarte drzwi - mignęły mi olbrzymie biało lakierowane litery US ARMY COPTER l 109 849 - i upadłem na nosze. Profesor Trottelreiner wetknął głowę do helikoptera.
– Przepraszani, Tichy! - krzyczał. - Proszę wybaczyć! To było konieczne!
Ktoś stojący za nim wyrwał mu z ręki parasol, zdzielił nim profesora dwa razy na krzyż po głowie i pchnął go, aż futurolog jęknąwszy upadł między nas, równocześnie zaś zaszumiały wirniki, zahuczały motory i maszyna wzbiła się majestatycznie w powietrze. Profesor usiadł przy noszach, na których leżałem, pocierając delikatnie potylicę. Muszę wyznać, że chociaż pojmowałem samarytańskość jego czynów, z zadowoleniem skonstatowałem, że wyrósł mu olbrzymi guz.
– Dokąd lecimy?
– Na kongres - rzekł, wciąż krzywiąc się jeszcze, Trottelreiner.
– To jest… jak to na kongres? Przecież już był?
– Interwencja Waszyngtonu - wyjaśnił mi lakonicznie profesor. - Będziemy kontynuować obrady.
– Gdzie?
– W Berkeley.
– Na kampusie?
– Tak. Ma pan może jakiś nóż albo scyzoryk przy sobie?
– Nie.
Helikopter zatrząsł się. Grzmot i płomień rozpruły kabinę, z której wylecieliśmy jeden przez drugiego - w bezkresną ciemność. Męczyłem się potem długo. Zdawało mi się, że słyszę jękliwy głos syren, ktoś rozcinał mi ubranie nożem, traciłem przytomność i znów ją odzyskiwałem. Trzęsła mną gorączka i zła droga - widziałem matowobiały sufit ambulansu. Obok leżał jakiś długi kształt jakby obandażowanej mumii - po przytroczonym parasolu poznałem profesora Trottelreinera. Ocalałem… - przemknęło mi. - Żeśmy się też nie roztrzaskali na śmierć. Co za szczęście. Nagle pojazd zatoczył się z przenikliwym wrzaskiem opon, wywrócił kozła, płomień i grzmot rozerwały blaszane pudło. Co, znowu? - łysnęła mi ostatnia myśl, nim pogrążyłem się w mrocznej bezpamięci. Otwarłszy oczy, ujrzałem szklaną kopułę nad sobą; jacyś ludzie w bieli, zamaskowani, z rękami wzniesionymi kapłańsko, porozumiewali się półszeptem.
– Tak, to był Tichy - doleciało mnie. - Tu, do słoja. Nie, nie, sam mózg. Reszta nie nadaje się. Dawajcie tymczasem narkozę.
Niklowy krążek, obramowany watą, zasłonił mi wszystko, chciałem krzyczeć, wołać pomocy, ale wciągnąłem piekący gaz i rozpłynąłem się w nicości. Gdy znów przyszło ocknięcie, nie mogłem otworzyć oczu, ruszyć ręką ani nogą, jakbym był sparaliżowany. Ponawiałem te wysiłki, nie bacząc na ból w całym ciele.
– Spokojnie! Proszę się tak nie rzucać! - usłyszałem miły, melodyjny głos.
– Co? Gdzie jestem? Co ze mną…? - wybełkotałem. Miałem zupełnie obce usta, całą twarz.
– Jest pan w sanatorium. Wszystko dobrze. Proszę być dobrej myśli. Zaraz damy panu jeść…
Ale ja nie mam czym… - chciałem odpowiedzieć. Rozległ się szczęk nożyc. Całe płaty gazy odpadały z mojej twarzy. Pojaśniało. Dwu rosłych pielęgniarzy wzięło mnie delikatnie, lecz mocno pod ręce i postawiło na równe nogi. Zdumiałem się, że tacy są ogromni. Posadzili mnie na fotelu z kółkami. Przede mną dymił apetycznie wyglądający rosół. Sięgnąłem automatycznie po łyżkę i zauważyłem, że ręka, która ją chwyciła, była mała i czarna jak heban. Podniosłem ją do oczu. Sądząc po tym, że mogłem nią ruszać, jak chciałem, była to moja ręka. Bardzo jednak się zmieniła. Chcąc spytać o przyczynę tego zjawiska, podniosłem się i moje oczy napotkały lustro na przeciwległej ścianie. W fotelu na kółkach siedziała tam młoda przystojna Murzynka w piżamie, obandażowana, z wyrazem osłupienia na twarzy. Dotknąłem nosa. Odbicie w lustrze zrobiło to samo. Zacząłem obmacywać twarz, szyję, a natrafiwszy na biust, wydałem okrzyk trwogi. Głos miałem cieniutki.
– Wielki Boże!
Pielęgniarka strofowała kogoś, że nie zasłonił lustra. Potem zwróciła się do mnie:
– Ijon Tichy, nieprawdaż?
– Tak. To znaczy - tak! takt! Ale co to ma znaczyć? Ta dziewczyna - ta czarna panienka?
– Transplantacja. Nie dało się inaczej. Chodziło o to, żeby uratować panu życie. Żeby uratować pana, to znaczy - pański mózg! - pospiesznie, a zarazem wyraźnie mówiła pielęgniarka, trzymając mnie za obie ręce. Zamknąłem oczy. Otwarłem je. Zrobiło mi się słabo. Wszedł chirurg z wyrazem najwyższego oburzenia na twarzy.
– Co to za nieporządki! - huknął. - Pacjent może wpaść w szok!
– Już wpadł! - odrzuciła pielęgniarka. - To Simmons, panie profesorze. Mówiłam mu, żeby zasłonił lustro!
– Szok? A więc na co czekacie? Na operacyjną! - zakomenderował profesor.
– Nie! Już dosyć! - wołałem.
Nikt nie zwracał uwagi na moje dziewczęce piski. Biała płachta opadła mi na oczy i twarz. Usiłowałem wyrwać się - nadaremnie. Słyszałem i czułem, jak ogumione koła wózka toczą się po płytach posadzki.
Rozległ się przeraźliwy huk, z ostrym trzaskiem pękały jakieś szyby. Płomień i grzmot wypełniły szpitalny korytarz.
– Kontestacja! Kontestacja! - wydzierał się ktoś, szkło chrupało pod butami uciekających, chciałem zedrzeć z siebie krępujące płótna, ale nie mogłem; poczułem ból w boku, przeraźliwy, i straciłem przytomność.
Ocknąłem się w kisielu. Był żurawinowy, wyraźnie nie dosłodzony. Leżałem na brzuchu, przywalało mnie coś dużego, dość miękkiego. Strąciłem to z siebie. Był to materac. Ceglany gruz boleśnie wpijał się w kolana i powierzchnię dłoni. Wypluwałem pestki żurawinowe i ziarenka piasku, podnosząc się na rękach. Separatka wyglądała jak po wybuchu bomby. Futryny wyskoczyły, ostatnie nie dotłuczone zęby szkła chyliły się z nich ku podłodze. Siatka obalonego łóżka była osmalona. Obok mnie, powalany kisielem, leżał duży zadrukowany arkusz. Ująłem go i zacząłem czytać.