Enklawa Wolski w shortach (2)
Enklawa Wolski w shortach (2) читать книгу онлайн
Kolejny tom "wolszczyzny" zawiera kr?tk? powie?? "Enklawa", w nowej, poprawionej i przeredagowanej wersji oraz kilka d?u?szych nowel, podzielonych na bloki: Ba?nie dla bezsennych, Party i Horrory na p??ne wieczory.
Marcin Wolski nie zamyka si? w jednej konwencji, miesza je. ?ongluje, nagina do swoich potrzeb. Znajdziemy tu krymina?, polityczn? sensacj?, histori? alternatywn?, science fiction, romans, horror. Cz??? opowiada? jest po raz pierwszy prezentowana czytelnikowi. Wszystkie teksty ??czy wsp?lny rodow?d – Radio, na kt?rego zam?wienie i potrzeby powsta?y. A tak?e niepowtarzalny styl Marcina Wolskiego: humor, ironia, sensacyjne spi?cia fabu?y i zaskakuj?ca puenta. To proza, kt?r? uwielbiaj? czytelnicy w ka?dym wieku.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Od czasu zwycięstwa oszczędnych technik i powstrzymania ekologicznego regresu, nowy wspaniały świat oderwał się od tradycyjnych naziemnych struktur. Poszedł wzwyż. Ogromne miasta w formie gałęzi, czasem przypominające strukturalne modele cząsteczek, sięgnęły wysoko w niebo, korzystając hojnie z energii słonecznej. Wszystkie segmenty obdzielane były nią równo, dzięki obrotowości struktur. Światło to nie gasło nigdy – nocą zawieszone w kosmosie lustra przejmowały funkcje słońca.
Dwudziestowieczne miasta praktycznie nie istniały, niewielka ich część tworzyła żywe skanseny zamieszkane przez zbzikowanych tradycjonalistów, większość zniwelowano, splantowano i pokryto roślinnością, to znaczy najróżniejszymi koloniami upraw – glonów, planktonu, grzybów i tym podobnych świństw dostarczających wysokokalorycznego pożywienia.
Atoli w wielu miejscach pozostało swoiste inferno – świat Korzeni i Kretowisk, częściowo przeznaczonych na magazyny, częściowo zapomnianych. W tych enklawach gnieździli się rozmaici łotrzykowie, wyrzutki społeczne, które uszły przed reedukacją, dewianty i imbecyle, których miłość rodzicielska uchroniła przed eutanazją. Świat ten zapewne z łatwością można by wykorzenić, aliści Władze (Konwent Konwentów) tolerowały go z paru powodów. Po pierwsze, demokratycznych, po drugie, manipulacyjnych (trzeba było czymś straszyć społeczeństwo), po trzecie beletrystycznych. Gdyby nie podziemie, twórczość sensacyjno-rozrywkowa nie miałaby prawie żadnej pożywki.
Inna sprawa, że o ile dostanie się na sam dół nie nastręczało specjalnych trudności (była przecież wolność), o tyle powrót, dzięki systemowi wentyli, graniczył z nieprawdopodobieństwem. Bariera czujności biologicznej wykluczała przeciśnięcie się wirusa, a co dopiero człowieka (chociaż w roku 2176 w szóstym pniu pojawiła się nieoczekiwanie horda szczurów). Nawet oficjalne ekspedycje z upoważnienia Konwentu penetrujące Kretowiska miały kłopoty z powrotem. Jedna – dzięki pomyłce komputera, który wykasował informacje na jej temat – przez trzy lata kołatała u podnóża, zanim ktoś na górze sobie o niej przypomniał. A Pogranicza? Tu trzeba sięgnąć do historii. Dwudziesty pierwszy wiek nazwano erą „ziemskiej konfrontacji”, przy czym nie była ona prostą kontynuacją rywalizacji dwudziestowiecznej . Świat w efekcie lokalnych konfliktów rozpadł się na dwie części. (Dwie nierówne połowy – jak pisali ówcześni kpiarze). W pewnym stopniu Północ i Południe stanowiły ciąg dalszy dawnego podziału na biednych i bogatych – na kraje surowcowe i wysoko – technologiczne. Wielki kryzys surowcowy dekady 2015-2025 miał w zamyśle wielkich karteli producentów ropy, uranu, miedzi, cynku i aluminium zdusić Bogatych. W istocie zapoczątkował, czy raczej przyspieszył rewolucję antysurowcową. Przełom w energetyce, przestawionej na energie naturalne – słoneczną, ciepło wewnątrzziemskie, wiatry, pływy i w mniejszym stopniu atom – zadał cios eksporterom ropy. A Konwencja z 2024 roku wzniosła barierę handlową między tymi dwoma światami. Bogaci zrezygnowali z Biednych. Surowce coraz częściej pochodziły z odzysku, z nowo przetworzonych zasobów, z Księżyca, potem z Marsa. Biedni bronili się – jak to biedni – eksportem anarchii, kradzieżą technologii, infiltracją, penetracją, sabotażem. Doprowadziło to w końcu XXI wieku do pełnej separacji. Między dwoma światami jednego globu zapadła elektroniczna kurtyna. Znikła jakakolwiek współpraca kulturalna i turystyczna. Bogaci zapomnieli o Biednych, Biedni wyklęli Bogatych. Przepaść technologiczna pogłębiała się. Zapóźnienie Biednych wykluczało jakąkolwiek możliwość dogonienia Bogatych, którzy skutecznie bronili stanu posiadania. Prymitywna broń zapóźnionych wystarczała jednak, aby i Bogaci nie próbowali żadnego misjonarstwa drugiej półkuli.
Bo i owszem, co pewien czas różne Humanitarne Ruchy występowały z inicjatywą Otwarcia, Pomocy, Wyrównania. Cóż z tego? Biedni robili się coraz bardziej nieufni. Gdy wybuchła wielka epidemia w afrykańskim interiorze, nastąpiła aktywizacja humanitarystów i zrzuty lekarstw. Niestety, adresaci niszczyli przesyłki, obawiając się dywersji. Wszelkie inne próby nawiązywania łączności odrzucali, a perspektywa ekspedycji otwierających była niemożliwa, albowiem władze Biednych zapowiadały wysadzenie całej Ziemi, jeśli ktokolwiek z Bogatych pogwałci niezbywalną suwerenność Biednych.
Od piątej dekady XXII wieku nie było więc żadnych inicjatyw. Obie połówki zajęte swymi sprawami przestały się sobą interesować. Ustała nawet wojna w eterze, coraz rzadziej zdarzały się afery szpiegowskie.
Pozostało Pogranicze.
Początków tego dziwnego tworu należy szukać w okresie dekady bojkotu, kiedy Samodzielne Terytorium ogłosiło neutralność wobec obu stron. Neutralność ta była szanowana po dziś dzień. W efekcie powstała kraina-hybryda, ni bogata, ni biedna, kontaktująca się ostrożnie z obiema sferami. Pogranicze nie było nigdy specjalnie ludne, większość społeczeństwa wyemigrowała do Krajów Wyższej Technologii, pozostali trudnili się przemytem, łowiectwem, handlem żywym towarem lub pośredniczyli w szpiegostwie.
Właściwie kobiety, na które Bogaci zawsze mieli zapotrzebowanie, stanowiły najpewniejszą monetę, którą dysponowali Ubodzy. Toteż nawet w okresie, nazywanym hermetycznym, poprzez Pogranicze nieprzerwanie płynął strumyczek panienek urodziwych i powabnych, których naturalna prostota ceniona była ponad uroki genetycznej hodowli i chirurgii plastycznej. Chociaż proceder ten był zakazany, ulgi w prawodawstwie Pogranicza pozwalały rychło zdobywać dziewczynom tamtejsze obywatelstwo, a następnie, już bez przeszkód, emigrować do ultracywilizowanych pni i zaludniać tamtejsze dzielnice rozrywek i rozkoszy. Eva, przyjaciółka Liby, należała do najpiękniejszych z imigrantek.
Gałąź siedemnasta wyróżniała się szeroką komunikadą, pokrytą całkowicie przezroczystym dachem, na którego powierzchni próżno szukałbyś śladu wsporników lub połączeń. Otaczały ją nieregularne bulwy luksusowych willi, porośnięte wewnątrz i zewnątrz bujną roślinnością. Soczysta zieleń, oszałamiające kwiaty, niezmiennie dobry klimat! Rozkoszna siedemnastka!
Mart zeskoczył z bystrotrotu przy numerze 1011, wykutym na ścianie imitującej granit. Oto i cel podróży. To właśnie stąd przed trzema dniami popłynęło zaszyfrowane wezwanie do skrzynki kontaktowej. Wzywał go Gorre, dobry stary Ditt Gorre – jeden z niewielu ludzi, dla których „Majsterkowicz” uczyniłby wszystko. Z wiadomości wynikało, że Ditt znajduje się w nielichych opałach, a jego synowi grozi Ośrodek Reedukacji. Tylko wpływom w otoczeniu Miliardnika zawdzięczali odroczenie aresztowania. Jedynej skutecznej pomocy mógł udzielić naturalnie Mart. Toteż przybywał. Przecież parę lat temu, na Pograniczu, Gorre ocalił mu życie.
Komunikada toczyła się pusta, a w zaroślach ćwierkały imitowane ptaki. Elektrokamerdyner musiał być uprzedzony, ponieważ drzwi wejściowe otworzyły się samoczynnie, a ruchome schodki uniosły gościa do obszernego atrium. Cios przyszedł nagle. Na progu niewidzialna sieć oplotła i sparaliżowała gościa. Pułapka! Każdy mięsień został porażony biopolarnie, toteż Mart znieruchomiał niczym szaleniec uwięziony w niewidzialnym kaftanie, bagaże wysunęły się z rąk na wewnątrzdomowy trawnik z najdelikatniejszych mchów. Ten trawnik wszystko popsuł. Majsterkowicz był przygotowany na ewentualność zasadzki z udziałem środków paraliżujących. W jego walizce znajdował się mechanizm eksplodujący po wstrząsie żrącym dymem, na który odporne były (wskutek treningu) jedynie przewody oddechowe Marta. Niestety, wstrząsu nie było. Bagaże opadły miękko, łagodnie. „Przegrałem!” – przemknęło buntownikowi. Z wnętrza mieszkania wyszło parę osób. Wśród nich mocno posiwiały Gorre, z twarzą zapadniętą, pomarszczoną niczym jabłuszko, które przezimowało w śmietniku.
– To dla twego dobra, chłopie – powiedział z uśmiechem, w którym nie sposób było dojrzeć cienia fałszu. – Ktoś musiał ci pomóc. Męczyłeś się! – jego oczy patrzyły jasno, przyjaźnie. Zwykły, szczery wzrok człowieka zreedukowanego. – Pamiętasz nasze wspinaczki po górach? To były czasy…
Szef komandosów otworzył pojemnik z „sokolikami”. Małe lotne roboty uwinęły się gracko z Martem. Rozebrały go, obmacały, pozbawiły supernoża, cyberłomu, dwóch cennych drobiazgów ukrytych w szczęce i paru dodatkowych rozmieszczonych w intymnych szczelinach. Kiedy automaty zakończyły robotę, najmniejszy wysunął kolec iniekcyjny…
– Stop! – powstrzymał go szef. – Potrzebujemy go przytomnego do zeznań.
– A jeśli ucieknie? – zaniepokoił się Gorre.
– Nagi, bez sprzętu, pilnowany przez „sokoliki”? – zaśmiał się komandos. Zwrócił się do dyspofonu: – ERT, gdzie jesteś…?
– Podchodzimy do cumowni XVII-1011 – zabrzmiała odpowiedź Grooda. – Zostało nam na akcję dwanaście minut.
– Wystarczy – zdecydował szef. Jego ludzie wyłączyli biopolary i Mart osunął się na miękką, żywą wykładzinę.
– Co ty tu jeszcze robisz. Liba? – irytował się Mennarr.
– Chcesz się narazić nadgodzinami?
– O ile wiem, kibicowanie akcjom naszych dzielnych chłopców nie jest zabronione – odpaliła dziewczyna. – Spłyń mi z oczu!
Nawet nie raczyła go uderzyć. Zgasiła monitor i wyszła na taras przy cumowni.
Nie ona jedna została dziś po pracy. Wieść o pojmaniu Marta ściągnęła prawie wszystkie zmiany TUP-erów, które uganiały się za nim w ostatnich dniach. Liba nie poznawała swych kolegów. Ileż nienawiści wyzwolił w nich ten buntownik. Ileż podziwu zamienionego w pogardę!
Ledwo przycumował nośnik, Grood wymanewrował zwinnie do relaksowni panienkę z KOM-u. Teraz niepotrzebny był im świadek. Profilaktycznie wyłączono całą elektronikę. Żadnych dowodów, przekazów, utrwaleń.
– Dajcie mu wycisk, chłopcy – rzucił zgromadzonym.
– Wicemiliardnik przybędzie po niego za kwadrans. A ja swoją służbę skończyłem. Panna Velli też.
Liba domyślała się, do czego to wszystko zmierza, poszukała wzrokiem kogoś starszego rangą. Ale wszyscy oficerowie zniknęli, a może woleli się nie pokazywać. Pomyślała o wideofonie… Na próżno… Ktoś wyłączył aparat na tarasie. Natomiast dla wysiadającego Marta urządzono prawdziwą ścieżkę zdrowia. Osłabiony, chwiejący się na nogach, kopany i popychany, posuwał się między dwoma szeregami TUP-erów wśród gradu ciosów. Zupełnie się nie bronił. Nie miał sił? A może został już czymś naszprycowany? Wreszcie walnięty silnie przez ryżego podoficera z TUP-u runął i znieruchomiał. Liba zamknęła oczy. Na szczęście, nikt nie zwracał na nią uwagi. Tłum rozstąpił się. Na trotuarze pozostało zakrwawione ciało jeńca.