Xavras Wyzrn

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Xavras Wyzrn, Dukaj Jacek-- . Жанр: Научная фантастика. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Xavras Wyzrn
Название: Xavras Wyzrn
Автор: Dukaj Jacek
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 181
Читать онлайн

Xavras Wyzrn читать книгу онлайн

Xavras Wyzrn - читать бесплатно онлайн , автор Dukaj Jacek

Ksi??ka sk?ada si? z dw?ch powie?ci: Zanim noc i Xavras Wy?ryn.

Pierwsza z nich to przejmuj?cy, utrzymany w realiach VII wojny ?wiatowej opis przej?cia do innego, niedost?pnego dla ludzkich zmys??w ?wiata. Bohater – cynik i hitlerowski kolaborant – dopiero w obcym wymiarze przekonuje si?, czym s? naprawd? dobro i z?o.

Powie?? Xavras Wy?ryn nale?y do popularnego gatunku ‘historii altrnatywnych’. W 1920 roku Polska przegra?a wojn? z bolszewikami. Kilkadziesi?t lat p??niej partyzanci z Armii Wyzwolenia Polski pod wodz? samozwa?czego pu?kownika Xavrasa Wy?yna usi?uj? wyzwoli? kraj spod sowieckiej dominacji. Oddzia? uzbrojony w bomb? atomow? rusza w kierunku Moskwy.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 47 48 49 50 51 52 53 54 55 ... 71 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Smith wiedział to wszystko i filmował dalej. Nie mógł inaczej; to nie kołpak był dla niego, lecz on dla kołpaka. Racją jego istnienia była funkcja, jaką pełnił; Xavras Wyżryn natomiast – Xavras Wyżryn – co usprawiedliwiało jego istnienie, co dawało mu tę moc? Komu był potrzebny?

Filmował z przekleństwem przysiadłym mokro na wargach, bo jakoś podświadomie, unoszony ciepłymi falami owego niezrozumiałego odurzenia, poznał prawidłową odpowiedź na swe pytanie: to mnie, to także mnie potrzeba Wyżryna. Te dziesiątki godzin wielokrotnie przeglądanych nagrań, wszystkie te filmy – czyż nie przebiegał po mnie dreszcz? Czyż tym samym nie przyznawałem racji jego krwawemu istnieniu?

Filmował pomordowanych pobratymców Xavrasa, boleśnie świadomy, iż oni nawet teraz, martwi, mimowolnie służą Nieuchwytnemu; iż nawet tym suchym przekazem faktów on sam, Ian Smith, wspomaga Wyżryna w jego dziele roznoszenia zarazy śmierci. Są w ciele Zwierzęcia pasożyty, które rosną na cudzym cierpieniu i nieszczęściu, i to jest normalne, i temu nikt się nie dziwi, tak zawsze było i będzie; ale wzrost Xavrasa nie jest dla Zwierzęcia przykry, tu nie ma mowy o wyzysku, Xavras żyje ze Zwierzęciem w symbiozie. Złączyli swoje krwiobiegi.

Smith filmował. Czynił swą powinność, oddając w imiemu Xavrasa daninę okrutnemu bóstwu. Zimne, suche, pozbawione radości i namiętności zło Wyżryna, pozbawione nawet cynizmu, w którym są przecież kryształy ironii, to zazwyczaj pozwala cynikowi wzbudzić w ludziach coś rodzaju gorzkiej litości, współczującej sympatii; to spokojne, przyziemne zło Wyżryna, jakiego właśnie doświadczył, doprowadzało Amerykanina do cichego szaleństwa, tym bardziej, że w żaden sposób nie potrafił logicznie umotywować tego odczucia, bo ono opierało się na czym innym, nie na faktach, nie na czynach – wszak cóż takiego zrobił Xavras? Pokazał mu masowe groby, dowód zbrodni Armii Czerwonej i AWP, i zabronił filmować drugi z nich, bo to mogłoby zaszkodzić telewizyjnemu wyobrażeniu o Armii Wolnej Polski; tyle, nic więcej, nic mniej. Czy to czyniło z niego potwora? Z całą pewnością nie. A jednak – wrażenie było po prostu przerażające.

Filmował otwarte usta, w których kłębiły się błyszczące w jasnym słońcu muchy, bezmięsne wargi, dziurawe policzki, palce czarno-białe, gnijące płaty mięśni na schnących szkieletach – i jeszcze go skóra swędziała od niedawnej bliskości Xavrasa Wyżryna. W małych rzeczach objawiają się rzeczy wielkie, prawda przegląda się w szczegółach – i Smith przed chwilą właśnie dojrzał tę prawdę, prześwitywała ona spomiędzy krótkich zdań wypowiadanych przez Wyżryna, przezierała z jego pospolitej twarzy, nieefektownego ubioru, rozpaczliwie szamotała się pod gęstą siecią jego szarych gestów, małych słów, przywar i słabości nieoryginalnych i zwyczajnych, póz świadomie przesadzonych i banałów ośmieszających wygłaszającego je, wszystkich tych zachowań mających na celu tylko i wyłącznie pomniejszenie pułkownika w cudzych oczach. Prawda była nazbyt przerażająca, by Amerykanin zdołał ją wyartykułować będąc całkowicie trzeźwym, przeczyła powszechnie uznanym dogmatom, przekreślała oczywistości, negowała najgłębsze jego przekonania.

Prawda wyglądała bowiem w ten sposób, że w rzeczywistości – w rzeczywistości Xavras Wyżryn był dokładnie taki, jakim malowała go telewizja.

Wieczorem ogniska. Mogli sobie pozwolić, bo to był teren gęsto zamieszkany; zatrzymali się na przełęczy między trzema wioskami i miasteczkiem, przez które biegła linia kolejowa, oczywiście od wielu już lat nie wykorzystywana: nie było w ESW choć jednego odcinka torów, po którym mógłby się bezpiecznie poruszać pociąg. W miasteczku biły dzwony, chyba na wieczorną mszę: widzieli z przełęczy w świetle zachodzącego słońca biały budynek świeżo wzniesionego kościoła. Smith stał i filmował, na gwałt potrzebował jakiejś psychicznej odtrutki, a scena urzekła go swym pięknem, rozciągająca się przed nim i pod nim panorama niziny z malowniczo położonym nad rzeką miasteczkiem, jak przejrzewającym owocem ziemi, przywiodła mu na myśl obrazy wczesnych impresjonistów, wszystko tu było miękkie, jakby zatrzymane w fali gorącego powietrza wraz z pochwyconym obrazem miejsca wstępującego gdzieś wzwyż, ku niebu, na którym zasypiały młode chmury; światło i cień snuły się po powierzchni gruntu całymi stadami nici babiego lata, włókna pastelowych kolorów biegły kilometrami przez pola, łąki, rzekę, las, następne pola, a słońce wciąż zachodziło i zachodziło i cały ten ciepły kilim tonął powoli w sączącej się już z głębin cieni nocy. Dzwony biły. Stał i patrzył, a ponieważ na głowie miał kołpak, jego spojrzenie posiadało moc spojrzenia demiurga.

Ktoś musiał doń podejść od tyłu, bo wtem posłyszał cudzy oddech, niesynchroniczny z własnym.

–  Wołają mnie.

–  Kto?

–  One.

–  Dzwony?

–  Dzwony. Tak. Widzi pan to? Widzi pan? W takich chwilach…

–  Tak.

Dopiero po kilku minutach wyłączył kołpak i obejrzał się, i wtedy się okazało, że to ów przygarbiony chudzielec, którego spostrzegł był w dniu masakry w dolinie, tylko że teraz nie ma na sobie stuły, co innego przewiesił przez ramię, włoda z podwójnym magazynkiem mianowicie. Był to kościsty ciemnowłosy mężczyzna po czterdziestce, o smutnych piwnych oczach pod brwiami jak dwa pociągnięcia Japońskim pędzlem umazanym w bardzo gęstym tuszu. Palił papierosa. Smith poprosił o jednego. Podsunięto mu pod nos wielką, posrebrzaną papierośnicę.

–  Muszę się przyzwyczaić. – Zakaszlał. – Pan jest księdzem?

–  Aha. Ian Smith, jeśli się nie mylę?

–  Alias Jachim Weltzmann.

–  Gienek Śmiga.

Ksiądz uścisnął dłoń Smitha, nie odwracając się doń, patrząc przed siebie, na nizinę zanurzoną w słońcu i cieniu.

Ian zdjął kołpak, wsunął go sobie pod pachę. – To wciąż jest Strefa – rzekł, wskazując ręką z papierosem miasteczko i kościół.

–  Strefa, Strefa. A czy pan wie, że ja nigdy w życiu, ani razu nie odprawiłem zwykłej mszy w zwykłym kościele? Czasami wręcz cieszę się z tej wojny. Straszne, prawda?

–  Należy ksiądz do oddziału Wyżryna? Ten karabin… Śmiga posłał Smithowi złe spojrzenie.

–  Ja widziałem, co wy tam puszczacie w tej waszej telewizji – warknął. Strzepnął z peta popiół, lewą dłoń wsunął do kieszeni. – Czy imam w Armii Proroka, czy ksiądz w AWP, jednakie potwory, fanatyzm buchający czarnym płomieniem z nawiedzonych oczu. Co to ma być, do cholery? Chcecie z nas zrobić jakichś Murzynów skaczących w rytm bębna dookoła ogniska?

–  Ksiądz, jak widzę, jest z tych, którzy terroryzm i islam mają za synonimy.

Śmiga zmarszczył brwi; Smith zrozumiał, że znowu źle obliczył pole rażenia swych słów.

–  Chciałem powiedzieć – poprawił się – że dla patrzących z zewnątrz nie ma większej różnicy, w imię czego te stosy trupów. Koran czy Biblia, co za różnica, zło to samo.

Śmiga milczał przez chwilę.

–  Tylko to widzicie, co? – mruknął wreszcie, rozbawiony, choć zarazem posępny. – No tak. Filmuj pan, filmuj, dobrej zabawy.

Chciał odejść, ale Smith złapał go za ramię.

–  Niech mi ksiądz powie.

–  Co?

–  Cokolwiek. Niech mi ksiądz opowie o sobie. Proszę. Śmiga zerknął na kołpak.

–  Wyłączony, mam nadzieję.

– Oczywiście.

Słońce zaszło. Ksiądz odrzucił peta, usiadł. Smith obok, kołpak położył na trawie.

– Znalazł mnie przez szajkę kieszonkowców. Pięć lat później. To była rocznica śmierci mojego ojca, zwinęli go podczas mszy, ktoś wsypał. Miałem dwadzieścia dwa lata. Powiedział, że już czas na niego, już go namierzają, lecieli podług listy starych kawalerów; zaczął mnie uczyć łaciny. Nie było decyzji, wszystko poszło gładkimi półwyborami: to stanowiło formę oporu, podobnie jak wypisywanie antyrosyjskich haseł na murach i wykrzykiwanie w ciemności kina polskich przekleństw. Pan tego na pewno nie zrozumie, ale to jest naprawdę wielka rzecz, takie poczucie misji; potrafi doszczętnie zeżreć człowieka. Wyobraża pan sobie, jak ja się wtedy czułem? Wyświęcił mnie sam Niewidzialny Kardynał. Wstąpiłem do tajnego bractwa, przynależność do którego równała się wyrokowi śmierci. Na ulicy, w biurze, w autobusie – oni wszyscy widzieli kogoś innego, niż byłem w rzeczywistości. Jedyny zdrowy pośród ślepców, anioł w Sodomie. Byłem wyniesiony, a własne męczeństwo rozgrzeszało mnie z mej pychy. Miałem swoją parafię, swoją siatkę wiernych. Każda msza była sakramentem śmiertelnego przerażenia. Bóg stał za drzwiami z odbezpieczonym pistoletem w ręku i słyszałem Jego ciężki oddech. Śmierć Stalina zwaliła mi mój świat na głowę. Wtedy dopiero się okazało, jak niewielu nas było. Tych kilkunastu, którzy się ujawnili, rychło pod takim czy innym pretekstem trafiło na Syberię, wnet zresztą powstał nowy szablon i zostaliśmy szpiegami Watykanu. Wtedy też straciłem kontakt z hierarchią. Wszystko się rozpadało. Wojny wybuchały jedna po drugiej, w reakcji łańcuchowej, jakby ktoś rzucił granat na gęste pole minowe. Byłem przeciw, ale w ludziach się gotowało… Ktoś niechcący musiał się wygadać. Przyszli w nocy. Rytuał. Sto razy wyśniłem każdy mój ruch. Widzi pan, otrzymałem od Niewidzialnego Kardynała jeszcze jeden dar, truciznę oczywiście. I oczywiście nie zażyłem jej. Pan powiedziałby, że przeznaczenie, ale ja nie wierzę w przeznaczenie, za dużo widziałem. Odbili mnie ludzie Wyżryna. Pan spyta, czy pochwalani wojnę. Niech pan nie pyta. Nie jestem żadnym autorytetem moralnym, nawet nie znam się za dobrze na teologii; taki ze mnie ksiądz, jak i żołnierz, zmieniam zdanie w zależności od nastroju. Niech mnie pan nie pyta o Wyżryna, nie mnie go osądzać.

1 ... 47 48 49 50 51 52 53 54 55 ... 71 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название