Eden
Eden читать книгу онлайн
W obliczeniach by? b??d. Nie przeszli nad atmosfer? ale zderzyli si? z ni? [...] W jego wyniku rakieta z grup? kosmonaut?w awaryjnie l?duje na planecie Eden. Ludzie rozpoczynaj? napraw? statku, a tak?e badanie planety, kt?ra okazuje si? zamieszkana przez istoty rozumne. Podczas poznawania nowego ?rodowiska kosmonauci odkrywaj? niezrozumia?e z ziemskiego punktu widzenia rzeczy i zjawiska, np. dzia?aj?c? automatycznie fabryk?, kt?ra najpierw produkuje nieznane przedmioty, a nast?pnie je niszczy. Najbardziej jednak niezrozumia?y wydaje si? Ziemianom system spo?eczny, w kt?rym egzystuj? "dubelty" (jak nazwali Ede?czyk?w). Wiod?c? technologi? jest bioin?ynieria, kt?ra za pomoc? manipulacji genetycznych usi?uje wytworzy? "lepsza ras?". Wytwory nieudanych eksperyment?w s? eksterminowane...
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
XII
Po godzinie mknęli już równiną. Stała czarna, wygwieżdżona noc, coraz rzadsze kępy krzaków przelatywały obok wyjącej miarowo maszyny, nareszcie znikły ostatnie i nie było już nic oprócz długich, łagodnych garbów, które zdawały się ożywać w reflektorze, falowały. Obrońca brał je z impetem, jakby chciał wystrzelić w powietrze, siedzenia huśtały się miękko, wizg gąsienic przypominał zajadły dźwięk świdra wwiercającego się w metal, strzałki zegarów świeciły różowo, pomarańczowo, zielono. Inżynier z twarzą u ekranu szukał światełka rakiety.
To, co przedtem było oczywistością - że wyruszyli bez zapewnienia sobie radiowej łączności - uważał teraz za szaleństwo; spieszyli się, jak gdyby jeszcze jedna czy dwie godziny, niezbędne do zainstalowania innego nadajnika, były bezcenne. Kiedy był już prawie pewien, że minął w ciemności rakietę i jedzie dalej na północ, zobaczył ją - a właściwie dziwacznie rozlany świetlny pęcherz. Obrońca jechał coraz wolniej, srebrem i ogniem zabłysły w jego jedynym reflektorze pochylone ściany. Widok był niezwykły, kiedy lampa błyskowa zapalała się, wielopiętrowa, nie domknięta u szczytu kopuła buchała mrowiem tęcz w szklistych splotach, zwielokrotniony blask oświetlał daleko piaski.
Nie chcąc strzelać, Inżynier skierował tępy, pancerny przód pojazdu na miejsce, w którym otworzył przedtem drogę - ale lustrzany mur przekroczył wyrwę z obu stron, zarósł ją, jedynym śladem przejścia była tylko płyta zamienionego w żużel piasku u podnóża budowli.
Obrońca z biegu taranował mur pełną masą swoich szesnastu tysięcy kilogramów, aż stęknął pancerz. Ściana nie poddała się.
Inżynier wycofał się wolno na dwieście metrów, skierował nitki celownika najniżej, jak mógł, i w chwili, kiedy świetlana bania wyskoczyła z mroków, nacisnął szybko pedał.
Nie czekając, aż otwór o kipiących brzegach ostygnie, ruszył, wieżyczka zawadziła wierzchem, ale materiał, rozmiękły od żaru, poddał się, jednooki Obrońca łypnął w głąb pustego koliska i z zamierającym mruczeniem podjechał do rakiety.
Powitał ich tylko Czarny, który natychmiast zresztą znikł. Nastąpiła konieczna zwłoka - trzeba było oczyścić pancerz z radioaktywnego nalotu, zbadać częstość impulsów otoczenia i wtedy dopiero mogli opuścić ciasne wnętrze maszyny.
Lampa zaświeciła się. Koordynator, który wyszedł jako pierwszy z tunelu, jednym spojrzeniem ogarnął pokryty czarnymi plamami przód Obrońcy, wgniecenia w miejscu dwu reflektorów, blade, zapadnięte twarze wracających i powiedział:
– Biliście się.
– Tak - odparł Doktor.
– Zejdźcie na dół. Jest jeszcze 0,9 rentgena na minutę. Czarny zostanie tutaj.
Nikt więcej się nie odezwał. Schodzili tunelem, Inżynier zauważył drugi, mniejszy automat, który łączył przewody w przejściu do maszynowni, ale nawet nad nim nie przystanął. W bibliotece paliły się światła, na małym stole stały aluminiowe talerze, leżały nakrycia, pośrodku stała flaszka wina. Koordynator, stojąc, powiedział:
– To miała być taka - uroczystość, bo automaty przejrzały rozrząd grawimetryczny - jest cały… Główny stos na rozruchu. Jeżeli postawimy rakietę, będzie można startować. Mówcie teraz.
Przez chwilę panowało milczenie. Doktor spojrzał na Inżyniera, zrozumiał nagle i odezwał się:
– Miałeś rację. Na zachód rzeczywiście ciągnie się pustynia. Zrobiliśmy - wielkim łukiem - prawie dwieście kilometrów, w kierunku południowo-zachodnim.
Opowiedział, jak dojechali nad zamieszkałą równinę u jeziora i sfilmowali ją i jak wracając natknęli się w ciemności na zbiorowisko posągów - tu się zawahał.
– Wyglądało rzeczywiście jak cmentarz albo - siedlisko jakiegoś wierzenia. To, co się potem działo, trudno przedstawić, bo nie jestem pewien, co to znaczyło - tę piosenkę już znacie. Gromada dubeltów uciekała w panice, wyglądało to tak, jakby ukryły się i zostały wypłoszone czy zagnane między te „nagrobki” - obławą. Mówię, że to tak wyglądało - więcej nie wiem. Kilkaset metrów poniżej, bo to się działo na stoku, był niewielki zagajnik i tam ukryte były inne dubelty, podobne do tego srebrnego, któregośmy zabili. Za nimi stała - być może zamaskowana - jedna z wirujących machin - wielki bąk. Ale tegośmy jeszcze wtedy nie wiedzieli - ani tego, że ci ukryci w zagajniku przeprowadzili nad samą ziemią giętki przewód, rodzaj dmuchawy, z której leciała pod ciśnieniem trująca substancja, piana zamieniająca się w zawiesinę czy gaz. Można będzie ją zbadać, bo musiała osiąść na filtrach, prawda? - zwrócił się do Inżyniera, który skinął głową. - Wysiedliśmy z Chemikiem, żeby obejrzeć te posągi, wieżyczka była otwarta - omal nas nie zadusiło, a najgorzej było z Henrykiem, bo pierwsza fala gazu poszła na Obrońcę. Kiedyśmy się dostali do środka i przedmuchali wieżyczkę tlenem, Henryk strzelił w przewód, a raczej w miejsce, w którym było go przedtem widać, bo staliśmy już w gęstej chmurze.
– Antymaterią? - spytał Koordynator w ciszy.
– Tak.
– Nie mogłeś użyć małego miotacza?
– Mogłem, ale nie użyłem.
– Byliśmy wszyscy… - Doktor szukał przez chwilę słowa - wzburzeni. Widzieliśmy padających. Te dubelty nie były nagie. Miały na sobie jakieś łachmany, zdawało mi się, że porozdzierane jakby w walce, ale tego nie jestem pewien. Na naszych oczach zginęły wszystkie albo prawie wszystkie. Przedtem - samiśmy się omal nie potruli. Tak to było. Potem Henryk usiłował odnaleźć dalszy ciąg przewodu, jeżeli dobrze pamiętam. Tak?
Inżynier skinął głową.
– W ten sposób zjechaliśmy w dół, do zagajnika, zobaczyliśmy tych srebrnych. Nosili rodzaj masek. Przypuszczam, że filtrowały powietrze. Ostrzelali nas, nie wiem czym - straciliśmy reflektor. Równocześnie ten wielki bąk ruszył. Chciał nas zaatakować z boku. W każdym razie wyjechał z krzaków. Wtedy - Henryk - dał serię.
– Po zagajniku?
– Tak.
– Po tych - srebrnych?
– Tak.
– I po bąku?
– Nie. On najechał na nas i roztrzaskał się o Obrońcę. Powstał naturalnie pożar - zarośla wyschły od termicznego udaru w momencie eksplozji, więc paliły się jak papier.
– Próbowali kontratakować?
– Nie.
– Gonili was?
– Nie wiem. Raczej nie. Wirujące tarcze mogłyby nas chyba doścignąć.
– W tym terenie - nie. Tam jest mnóstwo wądołów, parowy, wąwozy, coś jak ziemska jura, wapienne skałki, progi, osypiska - wyjaśnił Inżynier.
– Aha. I potem jechaliście prosto tutaj?
– Prawie prosto, z tym że mieliśmy wschodnie odchylenie.
Przez kilka sekund siedzieli w ciszy. Koordynator podniósł głowę.
– Zabiliście - wielu?
Doktor spojrzał na Inżyniera, a widząc, że ten nie zbiera się do odpowiedzi, rzekł:
– Było ciemno. Oni - kryli się w gąszczu. Wydaje mi się - widziałem co najmniej dwadzieścia srebrnych odblasków naraz. Ale głębiej, to znaczy w dalszych zaroślach, jeszcze coś prześwitywało. Mogło ich być więcej.
– Ci, którzy strzelali do was, to były na pewno dubelty? Nikt inny?
Doktor zawahał się.
– Mówiłem, że na małych torsach mieli rodzaj - pokryw, hełmów. Ale sądząc z kształtów, wielkości, sposobu poruszania się, to były dubelty.
– Czym was ostrzelali?
Doktor milczał.
– Pociski prawdopodobnie niemetaliczne - powiedział Inżynier. - Oceniam naturalnie tylko na wyczucie. Miejsc trafienia nie badałem, nawet nie oglądałem. Mała siła przebijająca - takie było moje wrażenie.
– Tak, niewielka - zgodził się z nimi Fizyk. - Reflektory - obejrzałem je przelotnie - są raczej wgniecione aniżeli przestrzelone.
– Jeden rozbił się w zderzeniu z bąkiem - wyjaśnił Chemik.
– A teraz o posągach - jak wyglądały? - spytał Koordynator.
Doktor usiłował opisać je, jak umiał. Kiedy przyszła kolej na białe figury, urwał i po chwili dodał z bladym uśmiechem:
– Tu znowu, niestety, można mówić tylko na migi…
– Czworo oczu? Bardzo wydatne czoła? - powtarzał powoli Koordynator.
– Tak.
– To były rzeźby? Kamień? Metal? Odlewy?