Dziedziczki
Dziedziczki читать книгу онлайн
Ukaza? si? kolejny, d?ugo przez wszystkich oczekiwany tom przyg?d Stanis?awy Kruszewskiej, pe?nej zapa?u bohaterki znanej z „Kuzynek” i „Ksi??niczki”. Tym razem niepokorna szlachcianka postara si? odzyska? siedzib? swojego rodu i doprowadzi? j? do dawnej ?wietno?ci.
Zm?czona tempem miejskiego ?ycia i absurdami codzienno?ci ucieka na wie?, aby znale?? spok?j w miejscu, kt?re kiedy? by?o dla niej wszystkim. Okazuje si?, ?e problemem d?ugowieczno?ci s? wspomnienia lokacji i wydarze? maj?cych miejsce setki lat temu. Czy uda si? na nowo przywr?ci? Kruszwice do ?ycia, takie jakie zapami?ta?a je w m?odo?ci?
Cho? Stanis?awa to rodowita polska szlachcianka, jest przede wszystkim m?od?, wyzwolon? kobiet? z charakterem. Oczarowa?a zapewne wielu Czytelnik?w. Wydana si?? za m??, powraca po latach, aby dokona? krwawej zemsty na ma??onku, kt?ry sprzeda? j? w niewol?. Wykl?ta za sw?j czyn musi ucieka?. W czasie podr??y poznaje mistrza alchemii Micha?a S?dziwoja – legndarnego odkrywc? kamienia filozoficznego, czyli czerwonej tynktury. Od tego momentu zaczyna si? jej pe?ne przyg?d ?ycie. Jego szlak wiedzie przez egzotyczne zak?tki ?wiata i wa?ne historyczne wydarzenia, kt?rych, ze wzgl?du na dzia?anie tajemniczej substancji, mo?e by? naocznym ?wiadkiem. Wszystko po to, aby na pocz?tku XXI wieku powr?ci? do kraju i zacz?? wszystko od nowa.
Razem ze Stanis?aw? pojawiaj? si? jej starzy znajomi. Odnaleziona kuzynka Katarzyna – specjalistka od komputer?w i by?a agentka Centralnego Biura ?ledczego. Mistrz S?dziw?j – wieczny naukowiec i s?awny alchemik oraz ksi??niczka Monika – m?odziutka dziwczyna „zara?ona” wampiryzmem, ostatnia przedstwaicielka pot??nego ba?ka?skiego rodu.
Poza przyjaci??mi na scen? wkraczaj? tak?e odwieczni wrogowie. Bractwo Drugiej Drogi, tajemnicza organizacja od lat poszukuj?ca za wszelk? cen? dost?pu do bogactwa i d?ugowieczno?ci. Od wiek?w jej kolejni cz?onkowie staraj? si? wykra?? sekret, tak skrz?tnie skrywany przez g??wnych bohater?w. Jednak nie s? oni jedyn? przeszkod? na drodze kuzynek. B?dzie ni? tak?e g?upota bezmy?lnych urz?dnik?w i wszechobecne „bezprawie” w kraju prawa, czyli jednym s?owem nasza polska rzeczywisto??, okraszona odrobin? humoru i doprawiona szczypt? tajemiczo?ci.
Tak bardzo „wyj?tkowa” grupa przyjaci?? musi natrafia? na r??ne niezwyk?o?ci i jest to chyba jeden z podstawowych atut?w ksi??ki. Autor bardzo zr?cznie wykorzystuje w fabule stare legendy, omijaj?c na szcz??cie szerokim ?ukiem skomercjalizowane ju? przez Hollywood historyjki. Mamy tu wi?c wiele nawi?za? do historii Polski i ludowych wierze?, sprytnie odniesionych do przedstawionych w ksi??ce wydarze?.
Wystarczy tylko przej?? si? po Krakowie kuzynek, aby obok wszechobecnych turyst?w i zat?oczonych skrzy?owa? odnale?? zapomniane uliczki starego miasta czy male?kie sklepiki pe?ne starych zakurzonych ksi??ek, skrywaj?cych niejedn? tajemnic?. Tera?niejszo?? przenika si? z przesz?o?ci?, gdy tu? obok komputera na ?cianie wisi kolekcja staropolskiej broni, a damasce?ska szabla i magia s? u?ywane r?wnie cz?sto co nowoczesny pistolet.
Ca?o?? napisana jest lekkim cho? rzeczowym j?zykiem, bez zb?dnych przejaskrawie? oraz literackiej megalomanii. Okazuje si?, ?e niebanalne pomys?y oraz przenikaj?ce si? rzeczywisto?? i literacka fikcja oparta na staropolskich wierzeniach to bardzo udany maria?. I chyba nie b?d? zbytnio oryginalny, kiedy zapytam: „Kiedy kolejny tom?”.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Kuchennych? – Zdumiał się. – W sumie, czemu nie, zlecenie to zlecenie… Na przyszłą sobotę byłyby do odebrania.
– W takim razie proszę wyznaczyć cenę, zostawię zadatek i za tydzień wpadnę po odbiór.
– Czym mogę służyć? – Kierowniczka biura opieki społecznej miała na twarzy paskudny, lizusowaty uśmieszek.
– W waszej ewidencji figuruje czterech mieszkańców byłego PGR Kruszewice. – Katarzyna przez chwilę podziwiała bogatą kolekcję złotych pierścionków zdobiących tłuste paluchy babsztyla.
– Figuruje.
Pomoc społeczna przyznawana jest przynajmniej częściowo wedle uznania takich drobnych pluskiewek. Jeśli petentów odpowiednio się „opodatkuje", można wyjść na swoje…
– Proszę zdjąć ich z ewidencji. Wszystkich.
– A co, nie żyją? – Urzędniczka popatrzyła na nią kompletnie zdumiona.
– Żyją, ale dostali właśnie robotę, więc żadna pomoc im już nie przysługuje.
– Jak to? Wszyscy? W tej gminie jest czterdziestoprocentowe bezrobocie! – Jak lwica broniła swoich żywicieli.
– Wszyscy. Majątek Kruszewice Nowe wznawia właśnie działalność.
– A jak nie zechcą się u pani zatrudnić? – Baba chytrze zmrużyła ślepka.
– Zagonię do roboty siłą – wyjaśniła z godnością agentka. – A pani niech zapamięta, jeśli dostaną tu choćby złotówkę, policzymy się.
– Już się boję – warknęła wyzywająco. Katarzyna obojętnie rzuciła na blat jakiś papier.
– Myślę, że Urząd Skarbowy zainteresuje się tym drobiazgiem. Ponoć za takie informacje nawet nagrody wypłacają.
Kobieta spojrzała na kartkę i zamarła. Na papierku widniały adresy czterech mieszkań w Krakowie, kupionych za pieniądze z łapówek i teraz wynajmowanych na lewo studentom.
– Jasne, natychmiast ich wykreślamy – wykrztusiła, ale dziwnej klientki już nie było.
– Mistrzu, chcemy zbudować dwór – powiedziała Stanisława. – Taki jak dawniej. Opracujesz nam projekt?
Alchemik uśmiechnął się pod wąsem.
– Nie mam uprawnień architekta, które byłyby honorowane w tych czasach – powiedział.
– Żałosna czkawka historii – parsknęła jego uczennica. – Trudno, niech to będzie samowola budowlana. Wykreślisz nam plany?
Sięgnął po blok i ołówek. Katarzyna westchnęła z podziwem i patrzyła, jak szkicuje. Był zdumiewająco dokładny, ołówek prowadził po papierze w sposób niemal elegancki. Nie potrzebował żadnych przyrządów, by kreślić linie proste jak wydrukowane. Sień na przestrzał przez bryłę budynku, szeroka, w razie konieczności tu zbiegną się domownicy wraz z czeladzią, a jeżeli zwali się wielu gości, można postawić stoły i wyprawić ucztę. Po lewej stronie główny salon, a także alkierze dla gospodarzy. Po prawej kuchnia oraz spiżarka, drugi spory pokoik, izba, pomieszczenia służby. Z sieni wejście do arsenaliku i schody na poddasze.
Zamyślił się, patrząc na projekt.
– Zadowolone? – Błysnął zębami w uśmiechu. Agentka posłała mu zachwycone spojrzenie, ale ku jej rozczarowaniu, nie zwrócił na nie uwagi. Znowu zabrał się do pracy. Na kolejnej karcie zaznaczył długość i grubość ścian, obrysował kreską miejsca mocowania belek stropowych.
– Pod oknem kuchni posadzi się orzech – zadecydowała Stanisława.
– Po co? – Katarzyna przechyliła głowę.
– Muchy nie lubią tego zapachu, nie będą nam leciały w garnki – wyjaśniła.
– A nie prościej siatkę w oknie?!
Alchemik szkicował, zapełniając kolejne karty bloku. Robił to jakby od niechcenia, szybko, ale z niezwykłą wprawą. Wyjął z szuflady stary, mosiężny suwak logarytmiczny, coś przeliczał, sprawdzał wytrzymałość drewnianych stropów i elementów więźby dachowej.
– Za kilka dni wyjeżdżam – powiedział wreszcie. – Ale powinnyście poradzić sobie beze mnie. W razie czego piszcie maile.
– Dokąd jedziesz, mistrzu? – zainteresowała się Katarzyna. – Do Chin? Kiedy możemy się spodziewać twojego powrotu?
– Na Formozę, czyli, jak się teraz mówi, Tajwan. Nie będzie mnie najwyżej kilka miesięcy.
– Myślisz, że hermetyzm mógł przetrwać w tej części świata? – zaciekawiła się.
– Kto wie… To właśnie chcę sprawdzić.
Opatrzył ostatni szkic swoim zamaszystym podpisem i wręczył go Stanisławie. Agentka spuściła oczy.
Ciężarówka przejechała świtem przez wieś, wzbijając tumany kurzu. Maciej gapił się z szeroko otwartymi ustami. Przez ostatnie piętnaście lat zdążył zapomnieć, że samochody mogą być takie duże. Pojazd dotarł na wzgórze, w miejsce, gdzie kiedyś stały zabudowania folwarku. Kilku śniadych robotników wypakowało dziwne płyty, położyło je na ziemi i sczepiło zatrzaskami. A potem nastąpiły prawdziwe czary. W ciągu najwyżej dwu godzin obok fundamentów dworu wyrósł zgrabny, nieduży budynek z płyt styropianowo-aluminiowych. Gdy około dziesiątej pozostali tubylcy wypełzli z barłogów, ich oczom ukazał się ukończony domek o oślepiająco białych ścianach. W świeżo przetartych szybach odbijało się słońce.
– O, kuźwa – zaklął sołtys, żegnając się odruchowo. – A cóż to takiego?
Obok zagadkowej budowli do płotu przywiązano konia. Lodowaty dreszcz przebiegł staremu po plecach. Stąd, z dołu, wyraźnie widział trzy postaci. Stały przy płocie i rozglądały się po okolicy.
– Cóż za paskudne miejsce – mruknęła Stanisława, patrząc ze stoku na skupisko baraków. – Nawet czworaki wyglądały dużo estetyczniej. To nic, wyburzy się, dynamitu dość – stwierdziła pogodnie.
– Mamy koniec czerwca – zauważyła jej kuzynka. – Pola nieobsiane. W tym roku nie wydusimy z tej ziemi ani złotówki.
– Wydusimy – uspokoiła ją.
W krzakach majaczyły jakieś ruiny. Stara studnia z kamienną cembrowiną pełna była chłodnej wody. Nowiutki baraczek wyglądał tu dziwnie nie na miejscu, jakby spadł z kosmosu. Monika wyjęła z teczki przedwojenną fotografię i przez chwilę porównywała oba obrazy, ten sprzed siedemdziesięciu lat i obecny.
– Do licha! – Pokręciła głową z niedowierzaniem. – Totalna dewastacja… Jak my to odbudujemy? Tu nie ma nawet prądu…
Rząd słupów wysokiego napięcia przecinał wprawdzie wieś, ale kabel dawno został ukradziony i przepity.
– Damy radę – stwierdziła Stanisława.
– Jeśli poważnie myślisz o odbudowie dworu, trzeba poszukać dobrej brygady budowlańców – zauważyła Katarzyna. – Albo cieśli, na przykład tych Czeczeńców, którzy nam postawili domek. Alchemikowi zrobili strych, znają się na ciesiołce.
– Nie. – Stasia pokręciła głową. – Możemy ich zatrudnić przy robotach pomocniczych, ale do budowy dworu potrzeba prawdziwego fachowca. Jest cech specjalnie szkolonych ludzi. A właściwie był. – Zasępiła się.
– Cech budowniczych dworów? – zdumiała się jej kuzynka.
– Nie tylko dworów. Stawiali zamki, pałace i katedry. Oczywiście nie wszystkie, tylko niektóre. Ich usługi były droższe niż zwykłych murarzy.
– Nigdy nie słyszałam o czymś takim.
– To dlatego, że ten cech był ściśle tajny – powiedziała Monika. – Niewielu wiedziało o jego istnieniu, nikt nie znał ich sekretów. Zwykli architekci mieli swoje tajemnice, każdy z nich był zaprzysiężony. Podobnie murarze i cieśle. Ale umiejętności, choć doskonalone przez dziesięciolecia, opierały się głównie na tym, co zdołali rozszyfrować i skopiować z metod prawdziwych ekspertów. To była bardzo stara organizacja, wywodziła się od Hirama, budowniczego świątyni króla Salomona…
– Tak jak masoni? – Agentka wreszcie znalazła jakiś punkt zaczepienia.
– Owszem, tylko że masoni udają – mruknęła alchemiczka, patrząc na księżniczkę spod oka.
Dopiero po chwili przypomniała sobie, że to złotowłose, piętnastoletnie cielątko jest trzy razy starsze od niej. I znacznie lepiej urodzone.
– Od bardzo dawna nie stawia się u nas dworów, o zamkach nie wspominając – zauważyła Katarzyna. -Sądzisz, że ten cech jeszcze istnieje? I jak niby mamy ich odnaleźć, jeśli to takie ściśle tajne?
– Mam jeden adres kontaktowy. Sprzed siedemdziesięciu lat, ale kto wie, może jeszcze aktualny.
– Zwariowałaś.
– Wiem, mistrz Michał niejeden raz mi to powtarzał – zakpiła łagodnie. – A na razie trzeba zobaczyć, czym dysponujemy, na jaką pomoc możemy liczyć tu, na miejscu.
Osiodłała klacz Moniki i zjechała w dolinę. Sołtys, widząc, że kobieta kieruje się w jego stronę, zaklął. Przez chwilę rozważał, czy nie ukryć się w domu, ale się nie zdecydował. Czuł, że wyłamałaby drzwi i wyciągnęła go siłą spod łóżka… Zatrzymała się w miejscu, gdzie resztki palików wyznaczały linię nieistniejącego od lat płotu.
Nie była wysoka, jednak siedząc na koniu, górowała nad chłopem. Chłodne, niebieskie oczy patrzyły ostro i przenikliwie. Zdjął czapkę i stanął na baczność, skarcił się w myślach, dał sobie „spocznij", ale spostrzegł, że jego ciało znowu pręży się jak struna.
– Jesteś tu sołtysem? – Przechyliła głowę.
– Jestem. Właściwie to byłem – wykrztusił. -Yyyyy… No bo…
– Wiem – ucięła krótko. – Ile takich zombi macie na stanie? – Spojrzała z odrazą na Macieja, który wymiotował przewieszony przez pobliski płot.
– W Kruszewicach mamy czterech ludziów. – Józef złożył z trudem w miarę poprawne zdanie.
– Cztery osoby – poprawiła go. – Reszta uciekła?
– A na co mieli czekać?
– Na mój powrót. – Uśmiechnęła się olśniewająco. Strasznie chciało mu się zakląć, ale kobieta trzymała w dłoni szpicrutę i jakoś tak mu się wydało, że jeśli rzuci miechem, oberwie natychmiast przez łeb.
– Zwołaj na piętnastą zebranie mieszkańców. Obecność obowiązkowa. Macie tu odpowiednią salę?
– O, tamoj klub był. – Wskazał barak z nieco zapadniętym dachem.
– Może być – mruknęła. – Potem postawi się coś lepszego.
– Co powiedzieć ludziom? – zapytał.
Spojrzała na niego zaskoczona. Przygłup jakiś czy co?
– Że mają przyjść – wytłumaczyła raz jeszcze cierpliwie.
