W Kraju Niewiernych
W Kraju Niewiernych читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Santana potwierdził to przypuszczenie.
– Na samej osi – mruknął, oglądając się na Bramy.
– Ile to skoków? – spytał Llameth, wypatrując czegoś w ciemnej ścianie puszczy. – Trzynaście?
– Czternaście – poprawiłem go.
– Może byś się tak pomodlił? Co? Santana?
– Może. A może zaczekamy na tego piromana. Llameth wywinął usta w charakterystycznym dla niego, szyderczo-okrutnym uśmiechu.
– Długo czekać nie będziemy.
Obserwowała nas jakiś czas, nim wyszła z cienia drzew. Przez ramię przewieszony miała łuk, niosła ustrzelonego zająca. Mrugnąłem: gracz.
Zająca rzuciła na ziemię przy ognisku. Łuk i kołczan zdjęła.
– A ciebie nie znam – rzekła, przypatrując mi się badawczo. Dziwna była ta zaciętość, z jaką ostentacyjnie ominęła wzrokiem Santanę, nawet ja ją zauważyłem; zerknąłem na niego szybko.
Czarny, odwracając się ku mroczniejącym falom przyleśnych pól, uśmiechnął się sarkastycznie.
– To atrapa, nie widzisz?
Kobieta i Llameth mrugnęli niemal jednocześnie.
– Już nie – zauważył kaleka. – Już jest identyfikowalny. Dużo bym dał teraz za lustro.
Nie zrozumiała zapewne, o czym mówią, ale nie podjęła tematu.
– Tak sobie myślałam, że jednak pójdziecie w dół na niego.
– To ty ją pomięłaś – stwierdziłem. – Tę kartkę Cavalerra w Luizjanie.
– On się zawsze zamykał jak w twierdzy, nie chciało mi się burzyć mu tego pięknego domu.
Wciąż na niego nie patrzyła, lecz wiedziałem, że mówi o Santanie. Santana był osią jej myśli.
– A co ty tu w ogóle robisz? – zagadnął ją Llameth. -Nazgul wysłał cię, żebyś na nas czekała?
– Szukam Aleksa.
18. Miłość poza Irrehaare
Nazgul podczas kolejnej wizyty w owej świątyni w Zewnętrzu wymodlił odpowiedzi na szereg nowych ważnych dlań pytań – Allah był tam ustępliwy jak nigdzie. Wypłynęła między innymi sprawa drużyny Santany. Okazało się, iż jednemu z zabitych, samemu Aleksowi mianowicie, udało się wydostać z terytorium Samuraja, przemykając się Obwodnicą, a potem Zewnętrzem – co notabene jest bardzo czasochłonnym sposobem podróżowania. Oczywiste było, iż z racji takiego, nie innego przestrzennego układu drzew ciągów, pierwszy heksagon, do którego uda mu się dotrzeć, będzie którymś z heksagonów niższej części pionu Astro. Niespodziewanie Alex zyskał na ważności: był pierwszym graczem, któremu powiodła się ucieczka z imperium Samuraja do wolnych pionów okrężną drogą przez Zewnętrze. Strona, która pozna tajemnicę tej drogi, zyska możliwość niepostrzeżonego przerzucenia dowolnej liczby ludzi do centralnych światów wroga. Alex, przez zamknięte w swej głowie wspomnienie, stał się bezcenny. Nie należało liczyć, iż Samuraj nie wie tego, czego zdołał się dowiedzieć Nazgul, na pewno była już w toku jakaś kontrakcja. Tymczasem, póki nikt nie wiedział, gdzie konkretnie znajduje się Alex, nie można było mu pomóc. Rozesłano zatem tropicieli: graczy o wysokich współczynnikach intuicji, magii i szczęścia. Jak na razie jedyny skutek tej operacji stanowiła informacja o postępowaniu w górę pionu wirusa zwierciadlanego zdobyta dzięki ostrzeżeniom pozostawionym przyjaciołom Yerltvachovicića przez jego killera. To właśnie Arianne pierwsza przyniosła ją do Star Mexico.
– I co na to Nazgul? – spytałem.
Przełknęła przeżuwany akurat kęs mięsa, nim odpowiedziała. Zapadła już noc, gorąca jasność rozskrzeczane-go płomienia zaślepiła i przykuła nasze oczy, istniał tylko ten ogień – i ciemność.
– Porozsyłał ludzi z poleceniem ewakuacji zagrożonych światów, ale Astro za zagrożone nie uważa – wzruszyła ramionami. – Czeka.
Arianne była niska, szczupła, ciemnowłosa; piękna wyrazistym kobiecym wyobrażeniem ideału urody. Już sama ta naddoskonałość, bez potrzeby przymykania powiek, Wyróżniała ją wśród atrap. Wszyscy spotkani dotąd przeze mnie gracze mieli wygląd aniołów. Lub demonów, pomyślałem, spoglądając na Llametha.
– I jak ci mówi ta twoja intuicja? – burknął. – Jest tu Alex, hę?
– Nie ma. Ale jest wirus.
Santana mimowolnie spojrzał na nią, chociaż dotąd starannie tego unikał, zapewne w obawie napotkania jej wzroku.
– Skąd wiesz?
– Och, jest już trzy skoki w górę. Szłam ciągiem od Astro, starając się wyczuć Aleksa. Obozowałam tam właśnie między Bramami, kiedy odbiło go przez jedną z nich. Ledwo zdążyłam uciec.
– Widziałaś go?
– Schemat Kryształowego Jeźdźca. Nic nowego. Kryształowy rycerz na kryształowym rumaku. Wyższy od Bramy. Gość musi mieć z trzy metry bez hełmu. Lanca, miecz, topór, kusza. Praworęczny. Kolczuga. Tyle spostrzegłam.
Czarny wyraźnie miał jej za złe, że nie powiedziała tego od razu. Wysłał natychmiast Llametha na krótkie skoki przez wszystkie sześć Bram, by orientacyjnie określić tempo upływu tutejszego czasu, na wypadek gdyby przyszło nam tu stoczyć walkę. Sam odszedł na pobliski pagórek, wbił na jego szczycie w ziemię miecz i uklęknął przy nim; modląc się do Boga, modlił się do maszyny. Miały te modły na celu – jak przypuszczałem – zbadanie miejscowego współczynnika oporu magii i mityczności, a ponadto, o ile to możliwe, wywołanie proroczej wizji dotyczącej wirusa – to w ten właśnie sposób Nazgul i inni „rozmawiali" z Allahem.
Llameth w nieregularnych odstępach czasu pojawiał się, po czym znikał w następnej Bramie. Sumiennie obracałem półminutową klepsydrę za każdym razem, gdy przesypał się w niej piasek. Arianne jakiś czas przyglądała się temu. Skończywszy jeść, wstała, popatrzyła z jakimś dziwnym roztargnieniem w ogień i odeszła wolno ku zatopionemu w modlitwie Santanie. Wspięła się na szczyt i zatrzymała przed mieczem. Przez moment wyglądało to tak, jakby Czarny modlił się do niej; widziałem ich kamienno nieruchome cienie na tle aksamitnej kurtyny nocy. Potem Santana wstał. Musieli coś mówić, ale nie dosłyszałem niczego z ich dialogu.
Klepsydra: siódma minuta.
Llameth wyszedł z ostatniej Bramy, podkuśtykał do ogniska.
– Ile? – spytał.
– Siedem i jakieś pięć sekund.
– To daje iloraz bliski pięciu. Dość szybki świat. Nawet z poprawką na przejścia.
Zwalił się na kamień obok.
Piętnaście sekund, jakie odliczał w każdym sąsiednim świecie, po podzieleniu dawało w efekcie średnią względnego tempa upływu czasu. Oczywiście była to metoda prymitywna i zawodna, cały ciąg bowiem mógł posiadać chronopatyczną skazę – niemniej zwykle, jak mnie zapewniano, zdawało egzamin.
Llameth odszukał wzrokiem Santanę i Arianne; wyszczerzył krzywe resztki zębów.
– To dopiero, kurwa, jest para.
– Mhm?
– Oni naprawdę są małżeństwem.
– Poza Irrehaare?
– No mówię. A tutaj, już po zamknięciu, urodziło im się dziecko.
Dotarło do mnie znaczenie tych słów, lecz długą chwilę nie mogłem zrozumieć, o co chodzi Llamethowi.
– Jak to – dziecko?
– Dziecko! – parsknął. – Atrapowe! Co, myślałeś może, że ona w rzeczywistości, jak to się mówiło?, zaszła w ciążę? Irrehaare, Irrehaare. Urodziła tu atrapę – zaśmiał się.
Cisnąłem polano w ogień.
– I co?
– Ano, zabili je. Miało już ze dwa lata. Mówiło. Tego nie mogli wytrzymać.
19.Czekając
Arianne wróciła kwadrans później. Z jakiegoś powodu była z siebie niezmiernie zadowolona. Wymusiła na mnie, bym jej opowiedział o amnezji. Nawet Llamethowi, gdy ją o coś zapytał, odpowiedziała bez tego pogardliwego, opryskliwego potrząśnięcia głową, jakim obdarza kalekę większość osób wychowanych w świecie, gdzie kaleki znajdziesz tylko na obrazach Boscha.
Rankiem wycieńczony Santana zdecydował, iż przyjmiemy pojedynek z wirusem właśnie tutaj. Widział go w swej wizji, zawracającego ku heksagonowi. Wyczuł nas. Kryształowy Jeździec. Arianne bez słowa przeszła przez jedną z Bram, wróciła, zabrała broń, mruknęła coś o Aleksie, zdumiewająco ciepło pożegnała się z mężem i przeskoczyła krótką tęczą w sąsiedni sen Allaha.
Słońce wychynęło nad puszczę bladoróżowym, strzępiastym owalem. W ciemnozielonej gęstwinie budziło się dzikie życie. Przez niebo mknęły od zachodu rozgotowane zwały burzowych chmur, porywisty chłodny wiatr zmieniał się w ciężki jesienny wicher. Czekaliśmy.
11. Wirus
Nadjechał od zachodu, wraz z burzą.
Rozgwieździły się nad linią horyzontu lodowo i ogniście ostre pobłyski promieni słonecznych odbijanych od kosmicznie doskonałej powierzchni kryształu, którym był; dostrzegliśmy ich wirtualne igły strzelające nad zielone fale pól i zagrał w nas strach. Nawet Llamethowi zatrzepotały nerwowo wargi, jakby od zbyt wielu modlitw, których nie był w stanie wymówić w tej ulotnej chwili. Oto wschodziła jutrzenka mordu. Lód naszych serc skrzepnięty w myśl – z komputera wszak nie wyjmiesz więcej, niż włożyłeś; wszystkie zło Allahowych wirusów zrodziło się w głowach ludzi, on je sobie tylko stamtąd wypożyczył, skopiował.
– To diabelska maszyna – klęli gracze.
– Ale maszyna – mówiłem zdziwiony. – Nie ma nawet wolnej woli.
– Przy tym stopniu złożoności i autonomiczności programów – mamrotali rozeźleni – pojęcie wolnej woli jako takiej się rozmywa, nie sposób już odróżnić decyzji od wyboru.
– Lecz skąd możecie wiedzieć, że to właśnie wola Allaha? Może spowodowane to zostało deformacjami Samuraja? Może Allah w istocie nie ma wyboru? A może i jest po naszej stronie? Jak możecie być pewni, że to jego wina?
Ale oni wiedzieli swoje. Bluźniąc Allahowi, byli przynajmniej męczennikami. Usprawiedliwiali w ten sposób swoje klęski. Allah akbar, Allah akbar.
I teraz, widząc wyłaniającego się zza kolejnego pagórka Kryształowego Jeźdźca, zrozumiałem ową fatalistyczną desperację, która stała się już ich cechą narodową, wspólną cechą przeklętego u zarania ludu Irrehaare. Wżarty w mózg każdego z nich, zasysający wszystkie myśli i uczucia, ten elektroniczny robak, śmiertelny guz, pośrednicząc między nimi a już abstrakcyjnym, bo tak potężnym SYSTEMEM, władny jest jednym krótkim impulsem strącić ich na samo dno piekieł, poddać najgorszym torturom, wypruć z nich i uczynić rzeczywistością najgłębsze ich lęki. A oni nie mogą na to nic poradzić.