W Kraju Niewiernych
W Kraju Niewiernych читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
9. Gra
Astro II, noszące podnazwę Star Mexico, przedzielone od mroźnej powierzchni planety ponad tysiącem metrów skały, samo poprzedzielane jest szesnastoma warstwami izolacyjnymi -tłumaczył mi potem Santana. Tworzy to siedemnaście samowystarczalnych, hermetycznych poziomów plus ukryty znacznie głębiej dodatkowy poziom techniczno-wojskowy, zwany Hadesem. Przed około osiemdziesięciu laty gracze nieco zmanipulowali budowę miasta przez „tutejszy" ICEC, pozorując zawalenie się i skażenie sztucznej jaskini Hadesu, odcinając go w ten sposób od reszty kompleksu; uciekłszy się następnie do swych -niewielkich w tym świecie – nadnaturalnych zdolności, całkowicie zablokowali Hades i oczyścili go z atrap. Wybór tego właśnie świata i miejsca na bazę główną podyktowany był względnie szybkim upływem jego czasu, późną pozycją historyczną, a centralną w pionie – lecz przede wszystkim faktem, iż w najniższej hali maszynowej Hadesu Allah z sobie tylko znanych powodów umieścił był jeden z pięciu dotychczas odkrytych Wielkich Heksagonów; wszystkie cztery pozostałe znajdowały się na terytorium Samuraja.
Ten heksagon heksagonów, nieproporcjonalna rozeta trzydziestu sześciu Bram o różnych rozmiarach, zajmuje ponad trzy kilometry kwadratowe hali; jej sufitu, przesłoniętego jarzącą się ostro świetlną mgłą, nie mogłem nawet dojrzeć: to jak patrzeć w słońce. Wyszliśmy prosto na oś rozety. Wznosi się tam, niknący po kilkuset metrach w mgielnym wirze, najgrubszy z siedmiu filarów kryjących w swych wnętrzach zespoły wind i szybów transportowych. Potrząsnąłem głową oszołomiony: wokół płonęły z dwa tuziny pęków tęcz – bez przerwy ktoś przechodził przez Bramy, co chwila pojawiali się i znikali mężczyźni i kobiety, pojedynczo, w grupach, na i w przedziwnych pojazdach, poodziewani, mimo pewnego pokrewieństwa stylów, w znacznie różniące się między sobą ubiory. Jedną pastelową smugą zmaterializował się nawet poduszkowiec. Na podłodze, pokrytej szorstką, uginającą się lekko materią, zaznaczono białymi liniami miejsca styku z nią progów Bram; niektóre nie miały i dziesięciu metrów, niektórym długość można było liczyć w setkach. Po obydwu stronach każdej linii wymalowano odpowiednio duże prostokątne czerwone pola wyjścia, na które należało unikać przypadkowego wkroczenia. Wymalowano je po zmiażdżeniu dwóch osób przez grupę graczy uciekającą z innego świata w samobieżnej baterii rakiet – dodał Santana w formie anegdoty.
Obszerną windą pomknęliśmy gdzieś w górę; automat kobiecym niskim głosem recytował nazwy kolejnych pięter Hadesu. Czekałem na rozwój sytuacji, nie chciało mi się o nic pytać. Llameth patrzył na mnie – spojrzenie też miał chore.
Winda się zatrzymała i weszliśmy do ogrodu. Siedząca pod pobliskim drzewem małpa, wielki goryl, zerknęła na nas spode łba, jak tylko małpy potrafią. Ja miałem na sobie szary jednoczęściowy kombinezon, Santana lśniący garnitur, również Llameth pozostał przy poprzednim ubiorze – małpie coś się w nas nie spodobało. Wstała, charknęła – i wskazała zgiętym paluchem na mnie. Santana wzruszył ramionami.
– To nie jest atrapa – westchnął. Goryl nie poruszył się.
– Idź, powiedz Nazgulowi – rzucił Llameth. Goryl podumał, podumał i podreptał w gąszcz. Czekaliśmy przy windzie..
– Co mówi Yerltvachovicić? – spytał Czarny.
– A, nic nie mówi. Izolacjonista pieprzony. Ponoć prowadzi z Samurajem negocjacje przez Zewnętrze.
– Nie wierzę.
– Co chcesz, to Rzeźbiony.
– Rasista z ciebie.
– Skin człowiekowi wilkiem.
– Taki skin, myślałby kto.
Wrócił goryl. Nie miał już zastrzeżeń do mojej obecności.
Idąc przez sztucznie zdziczały tropikalny las, sam się dziwiłem własnej umiejętności poruszania się w tak niskiej grawitacji – o ani jedną gałąź nie uderzyłem głową, ani razu nie zboczyłem z alejki. Widocznie zyskałem tę wprawę przez sam fakt przejścia przez Bramę. Zastanawiałem się nad tym, by zająć czymś umysł. Potem zobaczyłem Nazgula i rzecz natychmiast poszła w zapomnienie.
Siedział nad piaszczystym brzegiem rzeki w niskim wiklinowym fotelu, z długimi nogami wyciągniętymi nad wodę. Coś mówił do siebie. Ze względu na ukośny bieg alejki, wynurzywszy się z cienia lasu, ujrzeliśmy go z profilu. Był wysoki. Był potężny. Był samą ciemnością, mrokiem o nieskończonej gęstości. Czarną dziurą spaczoną w postać człowieka. Aksamitnie czarny płaszcz, jaki go spowijał, nie był tak czarny, jak jego ciało, którego po prostu nie było widać: pożerało światło. Dziura w świecie, Cała zasysana przez Nazgula energia promieniowała w obłąkańczej czerwieni jego oczu. On patrzył okrucharni lustra wykradzionego z piekła. Żelazo obręczy ściskającej jego czaszkę musiało być gorące.
– Chryste Panie, Santana, gdzieś ty się, do cholery, podziewał?! – warknął na nasz widok.
– Rozumiem, że Alex ze swoimi komandosami nie wrócił? – mruknął Czarny, podchodząc.
– Co się stało, Samuraj wyrżnął was w pień? Spartaczona akcja niezwyciężonego Czarnego Santany?
– Ośmiu zginęło, paru nieprzytomnych nie mogło się odnowić przy przejściu, Alex pojechał z nimi szerszą ścieżką. Ja zostałem za wieżami z tym tu wybrykiem natury i wróciliśmy szybszą; Alex objeżdżał przez Lodowe Pola, to bardzo wolny świat, może go nie być jeszcze z tydzień.
– I co, na Polach niedźwiedzie go załatwiły?
– O co ci chodzi?
– Zrobiłem mały wypad na pierwszy krąg Zewnętrza, jest tam między innymi taki trójsłoneczny światek o zerowym oporze magii z wysokim współczynnikiem mityczności; od jakiegoś czasu sponsoruję miejscowym jedną świątynię. Allah był w dobrym humorze i urządziłem sobie pełny seans. Przy okazji, ni z tego, ni z owego, spytałem o was. I co się dowiaduję? Przez fazę śmierci przeszli w ciągu ostatnich kilku dni wszyscy z drużyny, z twoim, jak widać, wyjątkiem.
Santana milczał.
– No? – naciskał Nazgul. – Przypadek, co? Zero pojęcia?
– Cóż ci mogę odpowiedzieć? Nie będę przepraszać, że ja jeden nie umarłem.
– Przepraszać? Czy ja chcę, żebyś przepraszał? Ty masz mi to wyjaśnić, Santana! Wyjaśnić! Jak to możliwe, że po raz trzeci z kolei cudem wymigujesz się od śmierci, podczas gdy wszyscy wokół giną, a nie są to bynajmniej wrogowie. Ty zaś nie jesteś Krenym, nie jesteś Samurajem.
Nazgul wstał. Był o dwie głowy wyższy od Santany, który mnie przewyższał od dłoń, a ja karłem nie jestem.
– Masz miesiąc czasu, Mexico. I chcę mieć przekonujące, słyszysz?, przekonujące wyjaśnienie tego fenomenu. Inaczej możesz sobie iść do Samuraja. Albo na Zewnętrze.
– To nie jest mądre posunięcie – wycedził Santana. – Nie znajdujemy się w tak dobrej sytuacji, abyś mógł wysuwać podobne ultimatum. Popełniasz błąd.
– Ty jesteś chodzącą bombą zegarową, Santana. Jonaszem. Ja nie mogę ryzykować. Skalkulowałem to: nie opłaci mi się zatrzymanie ciebie, choćbyś był drugim Yerltvachovicićem. Któregoś dnia trafi nas meteoryt i ty będziesz jedyną osobą, która przeżyje. Bez urazy – wolę już cię mieć przeciw sobie.
– Wychodzi z ciebie adwokat, Nazgul.
Twarz Nazgula była mrokiem w mroku; może i uśmiechnął się, nie widziałem – podobnie jak niewiele zobaczysz patrząc w słońce, tak i nic nie dojrzysz we wnętrzu czarnej dziury.
Czerwone oczy zmieniły położenie.
– Kto to jest? Ta atrapa, co nie jest atrapą? Santana spojrzał na mnie, jakby zdziwiony.
– Taki jeden – powiedział. – Zwinęliśmy go w Kongo. Ja go zwinąłem, byłem ciekawy, co to za fenomen. Widzisz, jego nie można zabić. Ale on przeszedł przez Bramę, zrekonstruował się z myśli; więc człowiek, nie atrapa. Myślałem: nurek czy ktoś w tym rodzaju. Nie pamięta nawet swojego imienia. Nie miał w ogóle pojęcia, że jest w Irrehaare.
Nazgul przypatrywał mi się.
– Santana, co ty chcesz z nim zrobić?
– Zrobić? W jakim sensie?,
– Po coś go tu przywlókł?
– Jak to po co? Przecież…
– Ty chyba na głowę upadłeś. Llameth, zabij go.
Obróciłem się, cofnąłem o krok – coś niewidzialnego, sama czerwień spojrzenia Nazgula, ruch jego palców, odblask na koronie, związało mi nogi; znieruchomiałem. Jak bydło na rzeź. O mnie się mówi, ja ani słowa.
Llameth siedział pod drzewem.
– Kogo? – spytał przez żółte zęby. – Wyrażaj się, do cholery, jaśniej – warknął na Nazgula.
Nazgul typowo żydowskim gestem wzniósł ręce ponad głowę i potrząsnąwszy nią, zrezygnowany zwalił się bezwładnie w wiklinowy fotel.
Skin zachichotał.
– Llameth – szepnął Nazgul po chwili.
Llameth wzruszył ramionami; zaledwie przez ułamek sekundy zdawało mi się, że ruch ów ograniczy się do wzruszenia ramion, w istocie przedziwny ten balans nieproporcjonalnie szerokimi barkami nagłym zrywem poderwał go z ziemi i rzucił w przód, nadając kalekiemu ciału morderczy rozpęd. Karzeł poszedł w tan. Dzieliło nas sześć metrów, a trzykrotnie zdążyłem zgubić go spojrzeniem, nim mnie dopadł; on nie biegł, on właściwie w ogóle się nie poruszał, to raczej nim miotała jakaś szalona siła, w bok, w bok, do przodu, w bok, do tyłu, skok i obrót – był szybszy od wzroku. Nawet przewidzieć się tego baletu nie dało. Mgnienie oka i oto śmignął, jakoś tak zwinięty w sobie, z wystającą nie wiadomo skąd ręką, tuż przy mym boku. W ogóle nie zobaczyłem tego cięcia, nie zobaczyłem ostrza, które go zadało. Coś lało mi się spod brody. Krzyknąłem; krzyknąłbym, gdybym mógł jeszcze nabrać w płuca powietrza – lecz Llameth z precyzją chirurga wykonał mą śmiertelną tracheotomię. Upadłem. Czerwono. Takie to lepkie. Ktoś charczy. Nie zamykaj oczu. Hhh… Boli mnie ziemia. Palę się. Ogień w piersi. Moje ciało jeszcze się porusza. Jak ryba wyrzucona na brzeg. We własnej krwi. Czy to warkot wirnika śmigłowca?
10. Santana i Nazgul
– Tak? Nie można zabić? Co ty kombinujesz, Santana?
– Widzisz przecież: nie znika.
– Nie znika, bo atrapa. Kurwa, Samuraj cię przekupił?
– Twoje słowa, Nazgul, twoje słowa.
– Okay, cofam, sorry. Ale na przyszłość nie wyskakuj z czymś takim. Jeśli w ogóle masz u nas jakąkolwiek przyszłość.
– Nie przyszło ci nigdy do tego ciemnego łba…