Pamiitnik znaleziony w wannie
Pamiitnik znaleziony w wannie читать книгу онлайн
Pami?tnik znaleziony w wannie to przera?aj?ca relacja z pierwszej r?ki, dotycz?ca prze?y? agenta uwi?zionego g??boko w podziemnym kompleksie wojskowym Nowego Pentagonu, gdzie? pod G?rami Skalistymi. ?wiat i ?ycie tajnego kompleksu rz?dowego przypomina najgorsze kafkowskie wizje biurokracji i zagubienia w trybach maszyn urz?dniczych. Bohater w tym nieprzyjaznym ?wiecie, gdzie tylko on wydaje si? by? normalnym, musi pod zagro?eniem ?ycia kontynuowa? tajn? misj? agenta wojskowego, skierowan? przeciwko nieznanym wrogom wewn?trznym. Wszystko zorganizowane w stylu ultratajnych szpiegowskich awantur. Zweryfikuj. Odnajd?. Zniszcz. Sprowokuj. Informuj. Koniec nadawania. N-tego dnia, o n-tej godzinie w n-tym subsektorze n-tego sektora, odb?d? n-te spotkanie z N.
Narrator znajduje si? w paranoicznej dystopii, gdzie nic nie jest tym na co wygl?da, a wszystkim zdaje si? rz?dzi? chaos. Ka?dy jest podejrzliwy wobec ka?dego. Zagro?ony postradaniem zmys??w, nasz bohater zaczyna prowadzi? tytu?owy pami?tnik, w kt?rym zawiera szczeg??y ostatnich kilku dni. W?a?nie ten pami?tnik zostanie w przysz?o?ci wydobyty z ruin Nowego Pentagonu, gdzie zachowa? si? w ca?o?ci w wannie w ?a?ni, kt?ra by?a jedynym schronieniem bohatera. Jako nieliczny zachowany papierowy no?nik danych (po katastrofie papyrolizy), dziennik ten jest ?wiadectwem dawnych czas?w.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– To pan na kuracji, co? - próbował nawiązać przerwaną rozmowę. - To wybornie, wybornie… hę, hę… czego człowiek nie robi dla zdrowia.
– Zagramy? - przez nos spytał gruby.
– Fi! W kości? - dmuchnął przez wąs kremator. - Tanie… Wymyśl co innego.
Ktoś zajrzał do pokoju przez szparę nie domkniętych drzwi. Błysło w niej oko, potem opustoszała.
– Naturalnie. Barran. Zawsze musi po swojemu - burknął gracz w kości.
Drzwi otwarły się. Wszedł, szastając nogami, wysoki nadzwyczaj, aż łamliwie chudy człowiek w prążkowanej pidżamie, przez lewą rękę miał przerzucone ubranie, w prawej trzymał wypchaną teczkę, z której wystawał termos. Nos sterczał mu, załamany niczym sztylet, do wtóru z kanciastą grdyką. Blade, bezbarwne, pełne łez oczy miały wyraz nieprzytomnego trochę zapatrzenia, co kontrastowało dziwnie z jego żywością - bo od progu już wołał:
– Czołem, koleżeństwo! Czołem! Doktor nie przypłynie prędko. Szef go powołał, hallali!
– A co? Atak? - obojętnie spytał gruby.
– Coś tam miał. Opadnięcie myśli, hę, hę. Zanudzilibyśmy się tu czekaniem. Chodźcie, wszystko gotowe! Cacy!
– Barran. Naturalnie. Bibka. Znowu bibka - mruczał niechętnie gruby, ale wstawał już z krzesła. Kremator dotknął wąsika.
– A sami będziemy?
– Sami. Jeszcze aspirancie - od honorów domu nalewajło, hę, hę, junior, to się zwija! Bateria gotowa! Idziemy!
Przestąpiłem z nogi na nogę, pragnąc się wycofać, gdy przybysz skierował na mnie załzawione oczy:
– Kolega? Nowy? - zagadnął szybko łamiącym się głosem. - Jakże nam będzie lubo! Zastrzyk, hę, hę, malućki zalewantus! Prosimy nadobnie z nami!
Jąłem się wymawiać, lecz nie słuchali nawet. Wzięli mnie z krematorem pod ręce i tak, między buraczkową a fioletową pidżamą, w pertraktacjach, przekomarzaniach - bo wciąż jeszcze protestowałem z lekka - wyszliśmy na korytarz, korytarzyk raczej, tym ciaśniejszy, że połowa drzwi była weń uchylona, zagradzając drogę. Tęgi amator gry w kości, idąc przodem, rozdzielał uderzenia to w lewo, to w prawo, drzwi zatrzaskiwały się, a wywołany tym huk, rozbrzmiewając po całym piętrze, towarzyszył naszemu i tak aż nadto pełnemu hałasu pochodowi. Zamek jednych drzwi nie zaskoczył i otwarły się z rozmachem na powrót, ukazując salę tłoczną od starych kobiet w salopkach, woalkach i płaszczach przydługich. W przejściu owionął mnie ich, w jedno zlewający się, kłótliwy gwar.
– A to co? - rzuciłem, zaskoczony. Szliśmy już dalej.
– To składy - rzucił idący za mną kremator. - Tam - zbiornica ciotek. Tędy, tędy - tkał mnie palcem w plecy. Czułem wulgarną woń jego brylantyny, zmieszaną z zapachem atramentu i mydła.
W grubego na przedzie wstępował nowy duch. Już nie szedł, ale kroczył, wymachiwał rękami, poświstywał, przed ostatnimi drzwiami poprawił na sobie pidżamę, jakby była frakiem, chrząknął szarmancko i rozwarł z impetem oba skrzydła, aż mu klamka wyskoczyła z ręki.
– Proszę w niskie, najniższe progi!
Certowaliśmy się chwilę, kto ma wejść pierwszy. Pośród nagich ścian - tylko wielka, staroświecka szafa stała w bliskim kącie - stał duży, okrągły, śnieżystym obrusem przykryty stół, cały zastawiony butelkami o błyszczących główkach i półmiskami jadła; naprzeciw, w głębi, przy zwalonych stosem drewnianych krzesłach, jakie widuje się w restauracjach ogrodowych, krzątał się młodzieniec o nadzwyczaj bujnej czuprynie, także w pidżamie; rozkładał skrzypiące przeraźliwie krzesła, odrzucając co bardziej chwiejne. Gruby rzucił mu się na pomoc, chudy inicjator tej niezwykłej uroczystości, o nazwisku, jeśli się nie pomyliłem, Barran, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, niby wódz ze swego pagórka przed bitwą, objął wzrokiem wszystko, co dźwigał na sobie stół.
– Przepraszam - powiedział ktoś z boku. Usunąłem się przed uśmiechniętym młodzieńcem, który pod pachami i w obu rękach niósł flaszki wina. Pozbywszy się swego brzemienia, wrócił, aby się przedstawić.
– Klappershlang - uścisnął mi z szacunkiem dłoń. - Aspirant… od wczoraj… - dodał z nagłym rumieńcem. Uśmiechnąłem się do niego. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat. Krucze włosy gęstwiły mu się nad bladym czołem, aż przed uszy zachodząc ostrymi kosmykami, niczym breloczki.
– Proszę koleżeństwa! Na miejsca! - obwieścił, zacierając ręce, Barran.
Jeszcześmy nie zasiedli, jak należy, na potrzaskujących niebezpiecznie krzesłach, a już nalał nam wprawnie i z łakomym uśmieszkiem, który przesunął mu twarz w lewo, wzniósł kielich z okrzykiem:
– Panowie!! Gmach!!
– Aaach!! - huknęło jak z jednej piersi. Stuknęliśmy się i wypili. Alkohol o nieznanym smaku gorzał mi powolnym płomieniem w piersi. Barran znów nalał wszystkim, powąchał kieliszek, mlasnął, krzyknął: - Do pary!! - i wychylił duszkiem. Kremator, rozwalony na krześle, zajadał się kanapkami i wypluwał kunsztownie pestki z ogórka, starając się trafić w talerzyk młodzieńca. Barran wciąż dolewał. Zrobiło mi się gorąco. Nie czułem wódki, a tylko wraz z całym otoczeniem wstępowałem w gęsty, świetliście drgający płyn. Ledwo napełniono kieliszki, już trzeba było je wychylać - jakby im się paliło, jakby lada chwila coś miało przerwać tę tak nagle zaimprowizowaną biesiadę. Dziwne też wydawało mi się nadzwyczajne rozochocenie tych ludzi, nie usprawiedliwione kilkoma ledwo kolejkami.
– Co to za tort? Prowanski? - pytał pełnymi ustami gruby.
– Hę hę… prowokancki - odrzucił mu Barran. Kremator zaśmiewał się, płótł, co mu ślina na język przyniosła, pogaduszki, docinki, pijackie powiedzonka latały tylko w powietrzu.
– Twoje zdrrowie, Barranino! I twoje, trrupisto! - ryczał gruby.
– Tanatofiłia to pociąg do śmierci, nie do umarłych, ignorancie! - odciął mu się kremator.
Rozmowa stała się rychło niemożliwa. Nawet krzyki ginęły w ogólnym chaosie. Toast szedł za toastem, wiwat za wiwatem, piłem tym chętniej, że koncepty i żarty współbiesiadników wydawały mi się nad wyraz płaskie, zapijałem więc własne obrzydzenie i niesmak; Barran, zanosząc się falsetem pod swój wrzaskliwy śpiew, demonstrował kroczącymi po serwecie, lubieżnie wyginanymi palcami taniec upojnej pary, kremator to chlał wódkę szklanką, to całymi ogórkami ciskał w młodzieńca, który się nawet nie bardzo uchylał, gruby zaś ryczał jak bawół:
– Hulaj dusza! Hejże hola!!
– Hulaj!
– Hejże ha!! - odwrzaskiwali mu.
W pewnej chwili skoczył na równe nogi, zatoczył się, zerwał z głowy perukę i, cisnąwszy ją na ziemię, obwieścił z błyszczącą potem, obnażoną nagle łysiną:
– Jak hulanka, to hulanka! Koleżeństwo! Gramy w zasadzki!
– W zasadzki!
– Nie, zgadywanki!
– Hi, hi! Ha, ha! - rżeli jeden przez drugiego.
Za uczucia nasze bratnie! Za ten oto szczęścia tan!! - wołał, całując się po rękach, kremator.
– A ja za powodzenie… ku… kuracji… za doktorka… koleżeństwo kochane! Nie zapominaj o dok… torku!! - skowyczał Barran.
– Szkoda, że nie ma panienek… ucięlibyśmy sobie pląsa…
– Ech! Panienki! Ech! Grzech! Słodkie różnostki!
– Maszerują szpiedzy, maaa-szeee-ruuują! - wył, nie zwracając uwagi na nikogo, gruby, naraz urwał, czknął, potoczył po nas przekrwionym okiem i oblizał się, pokazując spiczasty, maleńki, dziewczynkowaty jakiś język.
Co ja tu robię? - myślałem z przerażeniem. - Jakże ohydne jest to urzędnicze, podrzędne pijaństwo ósmej rangi… Jak oni silą się na polot…
– Pa… nowie!! Za klucznika! Za ja… nitora naszego! Wiwat kremator! Wiwat hulancja!! - wołał ktoś cienko spod stołu.
– - Tak jest! Niech żyje!
– Duszkiem go!
– Ciurkiem!
– Sznurkiem!
– Ogórkiem!! - wrzeszczał nieskładny chór. Żal mi się robiło młodzieńca - jakże karczemnie go spijali, dolewając bez przerwy! Gruby z nabiegłą, poczerwieniałą, jakby miała pęknąć, łysiną - - tylko flaczasta szyja bielała mu nienaturalnie - zadzwonił w szkło, a gdy to nie pomogło, prasnął butelką o podłogę. Dźwięk roztrzaskanego szkła spowodował momentalną ciszę, w której usiłował przemówić, dźwigając się na rękach, ale krtań zatykał mu kotłujący się śmiech, więc tylko trzepoczącymi dłońmi dawał znaki, żeby czekać, aż rozdarł się: