List Pozegnalny
List Pozegnalny читать книгу онлайн
Zbi?r zawiera 18 opowiada? o nast?puj?cych tytu?ach:
Ekstrapolowany koniec ?wiata;
Druga strona lustra;
Towarzysz podr??y;
?le o nieobecnych;
Satelita;
Kolejno?? umierania;
?mier? Karola;
List po?egnalny;
Inspekcja;
Pigu?ka bezpiecze?stwa;
B??d pilota;
?mieszna sprawa;
Adaptacja;
Pe?nia bytu;
Wy?sze racje;
Utopia;
Chrzest bojowy;
Wyj?tkowo trudny teren.
A ponadto:
Janusz Zajdel o sobie (napisane w kwietniu 1981 r., czyli 4 lata przed ?mierci?);
fragmenty "Drugiego spojrzenia na planet? Ksi";
kilka konspekt?w powie?ci napisanych i nienapisanych;
wspomnienie M. Parowskiego o Januszu oraz bibliografi? tw?rczo?ci J. Zajdla.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
WYJĄTKOWO TRUDNY TEREN
Przed frontonem gmachu ministerstwa Wiktor poczuł nagle, że jest znowu sam, że z powrotem stał się suwerennym właścicielem i dysponentem własnego ciała. Chyba po raz pierwszy w życiu poczuł prawdziwy smak osobistej wolności – na zasadzie kontrastu z totalnym zniewoleniem, jakiego doświadczał od wczesnego ranka dzisiejszego dnia.
Poprawiając na sobie ubranie, potargane nieco podczas szarpaniny ze strażnikiem i portierem, wciąż czuł na twarzy rumieniec wstydu z powodu tych wszystkich incydentów, których był dziś głównym bohaterem, i tych niedorzeczności, które dzisiejszego przedpołudnia padły z jego ust wobec poważnych urzędników państwowej administracji.
Z zażenowaniem rozejrzał się dokoła i z ulgą stwierdził, że oprócz niechlujnego osobnika drzemiącego na pobliskiej ławce nie było innych świadków komicznej w gruncie rzeczy scenki przed portalem gmachu. Wiktorowi nigdy dotychczas nie zdarzyło się być tak sromotnie wyrzuconym… no, powiedzmy, wyniesionym za drzwi.
Wolny od wszelkiej kontroli swego wewnętrznego gnębiciela, nie przynaglany do biegania po ulicach miasta, Wiktor przysiadł na ławce obok drzemiącego typa. Piekły go stopy, żołądek dopominał się o swoje prawa… Obca siła dopadła go w chwili, gdy w drodze do biura zamierzał właśnie wstąpić na śniadanie. Wbrew chęciom i zamierzeniom, zamiast w barze znalazł się w bibliotece uniwersyteckiej, gdzie tajemnicze „coś" panoszące się w jego mózgu zażądało atlasu astronomicznego i na podstawie współrzędnych odnalazło gwiazdę o nazwie Megrez w konstelacji Wielkiej Niedźwiedzicy. Powtórzywszy kilkakrotnie – ustami Wiktora – nazwę tej gwiazdy, niezwykły „gość" skierował kroki swego gospodarza-nosiciela kolejrio do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, potem do Akademii Nauk, do Ministerstwa Handlu Zagranicznego, Kultury i paru jeszcze innych instytucji rządowych. Wszędzie, przerhawiając poprzez usta Wiktora, przedstawiał się jako „delegat Układu Megrez wraz z tłumaczem", co samo przez się wystarczało, by wywołać kpiące uśmiechy na twarzach urzędników. Nikt z rozmówców nie traktował z należytą uwagą dalszych wywodów Megrezyjeżyka, który nie był w stanie przedstawić żadnego materialnego dowodu swej tożsamości, a zewnętrznie prezentował się w postaci wąsatego blondyna w średnim wieku. Trudno się dziwić urzędnikom, że po paru zdaniach kwiecistej przemowy przybysza z dalekiej gwiazdy wzywali portiera lub wartownika. Wiadomo przecież, jak wielu maniaków podaje się w dzisiejszych czasach za wysłanników cywilizacji pozaziemskich… Jeden tylko dyrektor gabinetu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych wykazał nieco dyplomatycznego taktu i zawodowej rutyny; po wysłuchaniu kilku pierwszych zdań przybysza spojrzał w okno i spytał: „Czy to pan przyleciał tym latającym spodkiem, który stoi przed głównym wejściem? Jeśli tak, to bardzo proszę zaparkować pojazd w innym miejscu. Portier wskaże panu parking dla interesantów." Megrezyjczyk w tym momencie autentycznie się zacukał, jakby nie chcąc przyznać się, że on – tak ważny delegat obcej cywilizacji – wędruje po mieście na piechotę. Nim odzyskał rezon, wezwany portier wyprowadził Wiktora z budynku.
Wyrzucany z urzędów – nieraz przy użyciu siły, bo gwiezdny przybysz stawiał czasem czynny opór – Wiktor nie czuł nawet urazy do ludzi, którzy traktowali go tak lekceważąco. Obserwując poczynania swego niezwykłego gościa bez trudu konstatował, iż Megrezyjczyk nie przejawia ani krzty talentu dyplomatycznego czy choćby elementarnej grzeczności koniecznej w stosunkach z ludźmi. Jego arogancja musiała drażnić rozmówców. Widać było, że delegat Układu Megrez niezbyt starannie przygotował się do swej roli, nie zadawszy sobie trudu szczegółowszego przejrzenia zasobów pamięci swego nosiciela, które z powodzeniem wystarczyłyby mu, by wniknąć w psychikę Ziemianina, mieszkańca tego kraju, w którym przybyszowi wypadło działać.
Od chwili gdy Wiktor pojął, co spotkało go dzisiejszego ranka, był skłonny udzielić mu daleko idącej pomocy, ułatwić wykonanie zadania, dopomóc w opracowaniu skutecznego planu działania. Niestety! Przybysz okazał się osobnikiem apodyktycznym i ponad wszelką miarę zadufanym we własne umiejętności. Wiktora ignorował zupełnie, zepchnąwszy jego osobowość na zupełny margines świadomości. Traktował człowieka jak istotę niższą, a jego mózgu używał jako podręcznego komputera tłumaczącego. Z tego choćby względu żadna współpraca nie mogła wchodzić w rachubę. Tym bardziej, że cele i zamierzenia obcego przybysza nie były właściwie znane. Wiktor uznał tę sytuację za całkowicie nie do przyjęcia: nie może być mowy o partnerskiej współpracy, gdy ktoś sięga po całą informację dostępną w cudzym mózgu nie wyjawiając ani jednej własnej myśli…
O, nie! W taki sposób nie pozwolę się traktować! zbuntował się Wiktor, gdy wolnym nareszcie od kontroli umysłem ogarnął swą sytuację. Gotów jestem zrozumieć, że ktoś otrzymał trudne zadanie, że ma wymagającego szefa i mnóstwo trudności w nieznanym terenie. Ale, do diabła, ja także mam szefa, który nie lubi, gdy bez uprzedzenia opuszczam dzień roboczy. Skoro ten bęcwał z Megrez szpera w mojej pamięci wynajdując tam rzeczy, o których prawie już zapomniałem, to znaczy, że wie wszystko, co i ja wiem. Więc niby dlaczego nie uwzględnia takich elementarnych spraw jak moje śniadanie czy telefon do szefa z prośbą o dzień urlopu? To jest po prostu bezczelność i lekceważenie. Czuję się zwolniony z jakichkolwiek uprzejmości wobec niego!
Trzeba przyznać, że przez całe przedpołudnie Wiktor uczciwie próbował – z ciasnego kącika świadomości, do którego zepchnęła go rozpanoszona osobowość Megrezyjczyka – nawiązać z nim partnerski dialog, ustalić jakieś zasady współpracy, jakiś modus vivendi niezbędny w sytuacji, gdy dwie osobowości posługują się tym samym ciałem i umysłem. Nic z tego! Przybysz zawłaszczył jedno i drugie, uchylając się od uznania jakichkolwiek praw swego gospodarza. Prawdę mówiąc ani razu nie zwrócił się bezpośrednio do Wiktora, nie przedstawił się nawet, nie wypowiedział słowa powitania, nie mówiąc już o przeprosinach za niezwykłe najście.
Albo jest to wyjątkowo źle wychowany osobnik, albo, co gorsza, wszyscy oni mają takie paskudne maniery, pomyślał Wiktor. Tak czy owak, jeśli wróci i jeśli będzie się ze mną w taki sposób obchodził, postaram się wymyślić i zastosować środki odwetowe.
Pustka w żołądku i obolałe stopy sprawiły, że Wiktor czuł wzrastającą niechęć do swego gościa, chociaż początkowo uznał swą przygodę za interesującą i rokującą ciekawe perspektywy. Po paru godzinach uganiania się po mieście i wystawiania na szyderstwa wolał, by jednak jego kontakty z pozaziemską cywilizacją na tym się zakończyły. Równocześnie zdał sobie sprawę z tego, że po ewentualnym powrocie Megrezyjczyk – jeśli tylko zechce – będzie mógł zapoznać się dokładnie ze wszystkimi myślami, które Wiktor snuł podczas jego nieobecności. W tej sytuacji wymyślanie jakichkolwiek posunięć przeciwko przybyszowi nie miało sensu: wszelkie najtajniejsze knowania Wiktora nie dawały się w żaden sposób ukryć…
– Bezczelny, kosmiczny cham! – warknął Wiktor wstając z ławki.
Rozparty na przeciwnym końcu ławki mężczyzna wyglądający na drzemiącego pijaka wcale łiie spał. Od dłuższego czasu obserwował Wiktora spod oka, a teraz poruszył się nagle.
– Pan coś mówił? – zagadnął.
– Nie do pana – mruknął Wiktor i powlókł się w stronę ulicy.
– Zaraz, zaraz! – Typ z ławki dogonił go nadspodziewanie zwinnym susem. – Niech pan zaczeka. Pan powiedział: „kosmiczny cham". Kogo pan miał na myśli?
Wiktor szedł przed siebie, nie oglądając się na natręta, lecz ten najwyraźniej nie miał zamiaru się odczepić.
– Zaczekaj, przyjacielu! – powiedział przymilnie. – Widziałem, jak ten głupi wykidajło wypieprzył cię z ministerstwa. Znam to, słowo daję! Czy ten twój nie jest przypadkiem z Aldebarana?
Wiktor zatrzymał się i odwrócił w kierunku podążającego za nim człowieka.