Wi?zy krwi
Wi?zy krwi читать книгу онлайн
"Wi?zy krwi" to zbi?r intryguj?cych, pe?nokrwistych opowiada?. Ich wsp?lnym mianownikiem jest mroczny klimat zag?ady, beznadziei i ?mierci. Autorka prezentuje przewrotne pomys?y fabularne i ?wiat, kt?ry nie jest pi?kn? krain? magii, ale cz?sto smutn? i demoniczn? rzeczywisto?ci?. Tu nic nie istnieje bez powodu: pojawienie si? zwyk?ej muchy ma sens, cho? bohater jednego z opowiada? wola?by owej muchy nigdy nie zobaczy?, widmowy demon grasuj?cy w d?ungli wyci?ga mordercze r?ce po kolejn? ofiar?, a zwyk?e zakupy mog? urosn?? do rangi ?wi?ta. Ba, pojawiaj? si? nawet Zakony Handlowe, a wierni urz?dzaj? coroczne pielgrzymki do ?wi?ty? handlowych! Zapach rdzy, wanilii i gorzkich migda??w zwiastuje natomiast pojawienie si? Anio?a ?mierci. W?r?d opowiada? jest te? mikropowie??. Autorka kreuje w niej ?wiat po drugiej stronie lustra, kt?rym rz?dzi Lud Luster, prowadzone s? niejasne interesy, a w powietrzu czu? zapach krwi i zemsty.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Wzruszyła ramionami, przekonana, że to po prostu dziwny, bardzo realistyczny sen. Obudzi się i przez pewien czas będzie go pamiętać, a potem zapomni.
– Bo krwawił – powiedziała.
W głosie Sykstusa pojawił się cień ironii.
– Pomagasz każdemu, kto krwawi? Dlaczego właśnie jemu?
– Bo jest piękny – we śnie takim jak ten stać ją było na szczerość.
– Piękny? – zdziwił się. – Masz nietypowy gust, dziewczyno.
– Nie, po prostu dobry.
Zobaczyła, że się uśmiecha.
– W jaki sposób tu weszłaś?
– Przez lustro. Najpierw świeciło, a potem rozstąpiło się jak woda.
– Nie boisz się?
– Czego? Przecież to sen. Ludzie nie przechodzą przez lustra.
– Ludzie nie.
Roześmiał się, a ona poczuła nagłe ukłucie lęku. Na próżno starała się zrozumieć, dlaczego ten śmiech ją przeraża. Brzmiał przecież niemal serdecznie.
– Wiesz chociaż, jak on ma na imię? – spytał.
Potrząsnęła przecząco głową.
– Cornet. Cornet Calderon Dellvardan. Ale nazywają go Crux. Pewnie uważasz, że brzydko z nim postąpiliśmy? W takim razie pokażę ci, za co go ścigamy.
Zrobił jakiś nieokreślony ruch ręką, a Koral nagle ujrzała rozległą równinę otoczoną lasem. Na płaskim, ołowianym niebie krążyły, wrzeszcząc, jakieś ptaki, chyba mewy. W powietrzu wisiały strzępy mgły. Dopiero przed chwilą ocknął się mdły jesienny świt. Było bardzo zimno. Drżała w podmuchach lodowatego wiatru. Z lasu wyłoniła się grupa jeźdźców. Na czele na ciężkim karym koniu jechał mężczyzna z mieczem przytroczonym na plecach. Krople wilgoci lśniły rdzawo w długich, ciemnych włosach.
Przesunęli się tuż obok Koral, która niespodziewanie oderwała się od ziemi, szybując za nimi jak duch. Wiatr wzmógł się. Z pysków wierzchowców buchała para. Konni milczeli. Nie padło między nimi ani jedno słowo.
Z mgły powoli wyłoniły się zarysy wioski i niewielkiego zameczku, czy raczej warowni wybudowanej z surowego kamienia. Wszędzie panowała cisza, a budynki wydawały się wymarłe. Tylko gdzieniegdzie z komina sączyła się wątła smużka dymu.
Crux zatrzymał jezdnych. Rozdzielił oddział na dwie grupy. Jego miecz z sykiem wysunął się z pochwy. Runęli na sioło jak stado kruków na padlinę. Część wpadła do wsi, część ruszyła wprost do zamku. Kopyta koni zadudniły w bramie. Ktoś krzyknął, ktoś wybiegł na dziedziniec. I wtedy rozpoczęła się rzeź. Ludzie Corneta zadawali śmierć każdemu, kto dostał się pod ich ostrza. Rozlegało się nieludzkie wycie, lament, szczęk oręża. Kobiety wywlekano za włosy z kryjówek, dzieci tratowano, starców strącano z murów. Atakowani prawie się nie bronili. Koral stwierdziła z przerażeniem, że wszyscy mieszkańcy osady są chorzy. Spoglądała na ich wycieńczone, naznaczone piętnem śmierci sylwetki, na chwiejny krok przy nieudolnych próbach ucieczki czy obrony. Niektórzy po prostu kładli się, czekając na zagładę.
Cornet zadawał ciosy na prawo i lewo. Pewne. Zabójcze. Bezlitosne. Przeciął niemal na pół jakiegoś wyrostka, przebił mieczem klęczącą z wyciągniętymi błagalnie rękami kobietę. Pochylił się obojętnie, otarł ostrze krajem jej sukni. Jeźdźcy pozsiadali z koni, wpadli do wnętrza warowni. Tam dobijali rannych i tych chorych, którzy nie mieli siły się ruszać. Koral poczuła, że zbiera jej się na mdłości. Słodkawy zapach krwi gęstniał w powietrzu. Koń Cruksa stąpał pomiędzy trupami, a jego pan uważnie szukał wśród nich najmniejszych oznak życia.
– Zdaje się, że dość widziałaś – usłyszała melodyjny głos i obraz zniknął. – Tak umierał klan Seimle. Nikt nie ocalał.
Koral, bardzo blada, z trudem przełknęła ślinę.
– Myślę, że już wiesz, czemu nie przepadamy za Cruksem Cornetem. On jest jak zaraza, dziewczyno. Śmiertelna zaraza. Trzymaj się od niego z daleka, bo inaczej coś złego może przytrafić się i tobie. Nigdy, dobrze mnie zrozum, nigdy, pod żadnym pozorem, nie pomagaj Calderonowi Dellvardanowi zwanemu Szubienicą ani nie zbliżaj się do niego. Nie jest wart nawet litości. Nie traktuj tego jako zwykłej rady, Koral. To coś więcej. Nie muszę tłumaczyć, co mam na myśli, prawda?
Oszołomiona skinęła głową.
– Doskonale. Teraz wiemy, na czym stoimy. Mam nadzieję, że nigdy więcej cię nie zobaczę. Słodkich snów, moja piękna.
Chyba klasnął w dłonie, ale wcale nie była pewna. Poczuła, że zamyka się nad nią ciemność, i upadła.
Obudziła się z bólem głowy, zmęczona, jakby wcale nie spała. Zadziwiająco dobrze pamiętała niezwykły sen. Napełnił ją niepokojem, który jednak z każdą chwilą się zmniejszał. Ranek zaglądał przez okna, a w jego świetle wszystkie niecodzienne wydarzenia blakły i traciły znaczenie. Żeby się całkiem uspokoić, wstała i długo wpatrywała się w lustrzane odbicie pokoju. Nie zauważyła niczego dziwnego, a dywan był nieskazitelnie czysty. W srebrnej ramie ujrzała ponadto tylko własny uśmiech, pełen politowania nad swoją skłonnością do dziecinnych fantazji.
Ziewnęła, siadając na łóżku. Może by się jeszcze chwilę przespać? – pomyślała. Wsuwała właśnie nogi pod kołdrę, gdy serce zamarło jej na sekundę, żeby zaraz porwać się do przerażonego galopu. Podniosła dłonie do ust, chcąc stłumić okrzyk przestrachu. Rąbek jej białej nocnej koszuli pokrywały rude plamy zakrzepłej krwi.
Biblioteka mieściła się w obszernym, nieużywanym pokoju, którego okna wychodziły na tył ogrodu i ulicę utworzoną przez rząd wysokich, ciemnych kamienic ozdobionych niezliczoną ilością kariatyd, atlantów, puttów z koszami kwiatów i wąskich okien. Promienie słońca niechętnie wpadały do wnętrza, zmuszając do tańca zawieszone w powietrzu drobiny kurzu. Jako dziecko Koral spędzała w bibliotece długie godziny, budując swoje baśniowe królestwa i chłonąc niezrozumiałe ryciny zamknięte między okładkami grubych tomów, pewna, że nikt jej tu nie będzie szukał. Teraz znów przewracała pożółkłe kartki przetykane wyobrażeniami krwawych bitew i dumnych, dawno obróconych w proch arystokratów. Czasem mignął jej portret przypominający rysy mężczyzny ze snu, ale po uważnym przyjrzeniu podobieństwo okazywało się złudne. Jednak dziewczynę wciąż męczyło przeczucie, że gdzieś widziała obraz, który go przedstawiał. Pamiętała jastrzębi profil, włosy o barwie skrzepłej krwi i pięść wspartą na biodrze, tuż przy rękojeści miecza.
Zmęczona wstała z podłogi. Przeciągając się, podeszła do okna. W dole, z dłońmi zaciśniętymi na sztachetach parkanu, stał jeden z podwładnych Sykstusa, którego spotkała po drugiej stronie lustra. Krzyknęła z zaskoczenia, gwałtownie cofając się na środek pokoju, a echo odbiło jej głos od ścian, przemieniając go w suchy szept. Potknęła się o stertę książek, które przedtem pościągała z półek, upadła między grube skórzane oprawy. Bała się wstać, żeby nie dostrzegł jej w szybie, więc na czworakach doczołgała się pod parapet, a przerażone serce biło na alarm w dzwonnicy jej żeber. Z lękiem zerknęła ponad framugą, ale ulica była pusta. Kamienne putta obojętnie dźwigały girlandy kwiatów, a drzewa w wyniosłym milczeniu pełniły straż wzdłuż parkanu.
Zerwała się, wybiegła z biblioteki, żeby dopaść okna na korytarzu w nadziei, że uda jej się zobaczyć, w którą stronę odszedł, ale tuż za progiem wpadła na swoją siostrę Dianę.
– Gdzieś ty się podziewała? Szukam cię chyba od godziny! – głos Diany drgał z oburzenia. Próbowała ją ominąć, ale dziewczyna zastąpiła jej drogę. – Zapomniałaś, prawda? Oczywiście! Z tobą tak zawsze! Zupełnie nie można na tobie polegać!
Koral usilnie starała się sobie przypomnieć, o co siostrze chodzi. W tej chwili mogła myśleć tylko o mężczyźnie sprzed domu, ale teraz i tak straciła szansę, żeby zobaczyć, dokąd poszedł.
– Przestań wrzeszczeć – warknęła. – Wcale nie muszę cię słuchać!
Diana zacisnęła usta.
– Byłam pewna, że zapomnisz! Przecież obiecałaś, że pojedziesz ze mną na zakupy! Ojciec za nic nie puści mnie samej po tym, ile wydałam w zeszłym tygodniu! Znasz starego sknerę! I tak musiałam nakłamać, że jedziemy wybrać prezent na urodziny Cyntii. Samochód czeka już piętnaście minut! A ty, jak zwykle, nic nie chcesz dla mnie zrobić!
Wydawała się naprawdę zdruzgotana. Z trudem powstrzymywała łzy. Koral skapitulowała. Już dawno nabrała pewności, że jej młodsza siostra jest uzależniona od wydawania pieniędzy.
– Przecież nie powiedziałam, że nie jadę – zaczęła, ale Diana nie dała jej skończyć. W okamgnieniu znów wesolutka jak pasikonik chwyciła Koral za rękę i pociągnęła w stronę schodów.
– No to gazu, zanim ojciec się wścieknie i odeśle szofera!
Zbiegały w dół, gdy z głównego holu dały się słyszeć jakieś głosy i trzask otwieranych drzwi. Na półpiętrze Koral zatrzymała się jak wryta, chwytając poręcz, żeby nie upaść. Przy drzwiach zobaczyła swego ojca, całego w uśmiechach, który wskazywał drogę do gabinetu obróconemu do niej plecami jasnowłosemu mężczyźnie. Rozpoznała go natychmiast, jeszcze zanim spojrzał w stronę schodów i uprzejmie skinął głową. Był naprawdę przystojny, ale Koral odniosła upiorne wrażenie, że to tylko maska, pod którą skrywa się pysk potwora. Obok z pogardliwą miną i rękami w kieszeniach stał chłopak, który tamtej nocy uderzył Corneta w twarz. Towarzyszyło im jeszcze kilka osób, ale dla Koral mogli wcale nie istnieć. Wszyscy wymieniali uprzejmości z ojcem i znikali w gabinecie.
– Co jest? Zakochałaś się w którymś? – zachichotała Diana. – Ten młody wygląda całkiem nieźle, chociaż ten z jasnymi włosami też może być. Widziałaś, jak się na ciebie gapił? Ciekawe, co by o tym pomyślał Dawid. Chyba mu opowiem, jak cię trafiła na schodach strzała Amora. – Przewróciła oczami, robiąc możliwie najgłupszą minę. – Ach, czyż to nie cudowne i rrromantyczne!
– Kim oni są? – wyjąkała Koral, blada jak marmurowe stopnie schodów.
– Jacyś goście od interesów. – Diana wzruszyła ramionami, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu. – Podobno okropnie wpływowi faceci. Widziałaś, jak stary ich obskakiwał? No chodź już! Cudowne zakupy czekają!
