Czerwone dywany, Odmierzony krok
Czerwone dywany, Odmierzony krok читать книгу онлайн
Ksi??ka jest swoistego rodzaju wizj? przysz?ej Europy i Polski, jest to spojrzenie apokaliptyczne, gdy? rzeczywisto??, kt?ra nadejdzie, b?dzie zmierzchem ?wiata. Ju? teraz rozpadaj? si? banki, bankrutuj? rz?dy, narastaj? konflikty etniczne, religijne i spo?eczne. O tym wszystkim jest mowa w tej ksi??ce.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
To część ceny, jaką przychodzi mi płacić za osiągniętą pozycję. Każdy inny po prostu zwróciłby się z tym do lekarza i albo uzyskał wyjaśnienie, albo przynajmniej dostał proszki, po których padałby na łóżko jak kłoda drewna, bez czucia i majaków. Albo, jeśli ponad chemikalia przedkłada moc kryształów i wibracji, zapłaciłby za poradę w Świątyni Wodnika. Teoretycznie mógłbym zrobić to samo – zarówno lekarze, jak i szamani wchodzą w skład stałej obsługi Komisji. Tylko że ja nie jestem „każdy inny”. Lekarz, szaman – to słabe punkty. Prędzej czy później mogą sprzedać informację, że przewodniczący Mathieu-Ricard cierpi na koszmary senne. Czyli, właściwie, że przewodniczący jest psychicznie niezrównoważony. Rządzi nami wariat – co za wspaniała wiadomość dla mediów!
Ktoś, kto dzisiaj związany jest z tobą węzłami lojalności, jutro może potrzebować rozgłosu albo pieniędzy i nie będzie miał żadnego powodu, by nie użyć tej wiedzy o tobie, jaką mu nieopatrznie dałeś. Nawet Van nie jest na tyle pewny, by poprosić go o środki nasenne. Przynajmniej dopóki nie jest to absolutnie nieuniknione.
Co wieczór, kładąc się do łóżka, coraz bardziej kurczę się w sobie z odrazy i lęku, co wieczór zdaję sobie sprawę, że znowu wyrwie mnie ze snu strumień ognia rozsadzający czaszkę i ogłuszający, szyderczy rechot.
A jednak nie poddam się. Nie wolno mi.
Pierwsza połowa dnia to okres, kiedy mam najwięcej energii i najwięcej do zrobienia. Zazwyczaj spotkania rozplanowane są co kilka, kilkanaście minut – zrelacjonowanie sprawy, decyzja co do jej dalszego biegu, czasem żądanie uzupełnienia danych, i następny. W tych kilku, kilkunastominutowych odcinkach doglądam pracy poszczególnych działów swojego biura. Dzięki temu wiem, co robi się w każdym z nich i na co mogę liczyć. Między nami mówiąc, doskonale wiem, że większość tej pracy jest bezużyteczna. Nie powiem tego na głos, bo ktoś mógłby z takiego stwierdzenia uczynić jeszcze jeden argument dla populistów. Na zewnątrz musi się wydawać, że cała maszyna Komisji Europejskiej, w której moje biuro, obecnie poszerzone do rangi biura Grupy Kontaktowej, jest tylko drobnym trybikiem, pracuje pod pełnym obciążeniem. Takie jest oczekiwanie wyborców i podatników. Bardzo głupie oczekiwanie, bo przecież są dni, kiedy jest więcej do roboty, a są takie, kiedy nie ma nic. To normalne. Ale musimy to ukryć, żeby jakaś hiena nie złapała nas na przestoju. Więc czasem rzeczywiście niektóre biura popadają w niejakie oderwanie od rzeczywistości, pracując wyłącznie nad efektami pracy innych biur. Nie ma co robić z tego wielkiej sprawy. Doskonale potrafię odróżnić ziarno od plew, nawet w ciągu tych kilku minut, jakimi na to dysponuję.
Szczerze mówiąc, ostatnie miesiące spowodowały narastanie zaległości. Przez większość dni nie ma czasu na normalne, rutynowe spotkania z kierownikami wydziałów.
I dziś też nie będzie. Zaledwie starcza go na zwięzłą konferencję z Tourillem. Zgadza się ze mną, że dotychczasowa strategia informowania o pracach Grupy Kontaktowej wyczerpuje się, nadał już bieg sprawie, jutro przedstawi kompleksową koncepcję zmiany.
Nie ma czasu na szczegóły, bo są już gotowe projekty mojego wystąpienia dla popołudniowych „Wiadomości”. Wraz z Tourillem, Gruyerem, szefami zespołów autorskich i analitykiem, którego zespół dzisiaj testował efekty ich pracy, ustalamy wersję ostateczną. Przypomina to żmudne układanie mozaiki. Analitycy – to mój własny wydział, nie mający nic wspólnego z Analizami, które podlegają bezpośrednio Komisji – wykonali od rana parę tysięcy sondażowych telefonów według wygenerowanej przez komputer listy. Oceny poszczególnych akapitów przygotowywanego tekstu zostały na podstawie tych rozmów wypunktowane według czterech kryteriów. Niektóre punkty się sumują, inne odejmują. Teraz trzeba tak skonstruować całość, aby maksymalnie uwydatnić wątki i sformułowania, które zyskały najwyższą ocenę, prześlizgując się nad frazami wywołującymi niepokój lub negatywne skojarzenia.
Kiedyś, przed laty, od tego właśnie zaczynałem. Moją pierwszą liczącą się funkcją było kierowanie communications group w kampanii przeciwko próbom nuklearnym. Kampania się nie udała, ale moje biuro zwróciło na siebie uwagę skutecznością w organizowaniu wydarzeń, które przyciągały życzliwą uwagę mediów.
Powinienem, kiedy już się to skończy, wykonać kilka niezapowiedzianych wizyt w podlegających mi biurach. Tak po przyjacielsku, przyjść podziękować ludziom za ich wysiłek, poklepać kogoś po ramieniu i powiedzieć, że doceniam jego wkład w nasz wspólny sukces.
Koniecznie muszę powiedzieć Yanowi, żeby zarezerwował na coś takiego miejsce w terminarzu.
Tekst jest już gotowy. Wyjazd do studia opóźnia połączenie z sekretariatu przewodniczącej Komisji. Relacjonuję jej swoją ocenę sytuacji. Przewodnicząca zapewnia, że nadal ma do mnie pełne zaufanie i kryzys nastrojów, jaki zapowiada się wskutek ostatniego incydentu, nie będzie miał żadnego wpływu na ocenę pracy Grupy Kontaktowej.
Nagranie nie powinno mi zająć więcej niż godzinę. To dla mnie rutyna – o tym, jak zachować się przed kamerą wiem więcej niż połowa specjalistów, tłoczących się w charakteryzatorni i westybulu, każdy starający się dopaść mi do ucha i wrzucić do niego to swoje wypracowane mozolnie wskazanie. Van nie odstępuje mego ramienia, cofnięty o pół kroku, przyjmuje wydruki, potwierdza, przekazuje uwagi – zdaje się mieć dziesięć rąk i ze cztery kręcące się na wszystkie strony głowy. Lubię ten nastrój, tę atmosferę rozgorączkowania, natłoku zdarzeń, pracy. W takich chwilach jestem najlepszy.
Laikowi mogłoby się to wszystko wydać śmieszne – tyle wrzasku o dwuminutowy spot dla dzienników; Kuruta przecież ma pewnie raptem kilku speechwriterów i góra kilkanaście osób w ekipie, a kiedy przemawia, jego ludzie dostają amoku.
Ale to zupełnie inna liga. Nie można porównywać. Kuruta to w sumie prowincjonalny, drobny herszt, zwraca się do drobnej grupy swoich zagorzałych zwolenników, mówiąc o sprawach dotyczących bezpośrednio ich terenu. On zresztą, albo ktoś z jego stafu, doskonale sobie zdaje sprawę, że w gruncie rzeczy jest amatorem. Nigdy nie mówi do kamery, zawsze organizują mu jakiś improwizowany wiec, żeby w transmisji mieć reakcję słuchaczy. Ja muszę trafiać do widowni maksymalnie zróżnicowanej, muszę spodobać się w miarę możliwości każdemu, kto zechce ściągnąć sobie moje wystąpienie przez NewsNet. Nie rywalizuję z Kuruta, ale z Monbrightem, Krasmauerem i innymi pretendentami do najściślejszego kierownictwa w Brukseli. A to jest bardzo wyrównana rywalizacja. Jesteśmy jak sportowcy, którzy walczą o ułamki milimetra, o setne sekundy. Dlatego nie wolno zlekceważyć najmniejszego drobiazgu, dlatego w studio trzeba mieć osobnego specjalistę do dopilnowania najdrobniejszego głupstewka. Nigdy do końca nie wiemy, co nam przyniesie albo zabierze ten najważniejszy, decydujący o wszystkim ułamek procenta w sondażu. •
Po nagraniu – fala senności i otępienia. Z trudem sadowię się na tylnym siedzeniu limuzyny, walcząc z przemożną chęcią, aby wyciągnąć się wygodnie, przymknąć oczy i uciec do myśli o czymś przyjemnym. Każdy publiczny występ, obojętnie, na żywo czy w mediach, wymusza takie sprężenie, że potem organizm rozpaczliwie domaga się odpoczynku. Tylko kolejne źle przespane noce czynią ten dołek każdego dnia trudniejszym do przebrnięcia. Mało kto potrafi to na dłuższą metę wytrzymać, nawet jeśli jest w najlepszej kondycji. Wśród młodszych polityków na dobre upowszechnił się zwyczaj, by decyzje zostawiać całkowicie szefowi organizacyjnemu, a samemu skupiać wszystkie siły na walce o popularność. Pełna specjalizacja. Taki Monbright, przypuszczam, jest tylko gwiazdorem, firmuje wszystko, co mu podłożą pod rękę.
Mam swój prywatny sposób na zmęczenie. Przemagam senność i zaczynam przeglądać na displeju palmtopa wchodzące na bieżąco relacje monitoringu. Nie muszę tego robić – ich pilnowanie należy do Tourilla, który ma do tego specjalnego człowieka. Kilkanaście osób, stanowiące w moim biurze osobny wydział, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę śledzi uważnie media i natychmiast przenosi do naszej lokalnej sieci wszystko, co wiąże się jakkolwiek z moją działalnością. Nie ograniczają się do wskanowania samej audycji, ale od razu rozbierają ją na poszczególne wątki, wywlekając je w stenogramie w hipertekstowe nagłówki prowadzące do zwięzłego komentarza i połączeń z bazą danych. Mogę w jednej chwili, kilkoma kliknięciami w menu, sprawdzić, co ten akurat komentator i ta akurat stacja mieli na dany temat do powiedzenia tydzień, miesiąc czy pół roku temu.
Ale nie przeglądam monitoringu po to, by wymyślać polemiki – od tego są ludzie Tourilla. Czytam bieżące komentarze po prostu po to, by naładować się adrenaliną. To zawsze pomaga. Po dziesięciu minutach, jakich potrzebuję na przejazd ze studia Centrum Komunikacyjnego do naszego biurowca „gdybym musiał stać w korkach, byłoby to z pół godziny) zaciskam ze złością szczęki, serce bije mi jak młot, a senność pryska bez śladu.
W końcu każdy z nas zna się na swojej pracy. Naszą jest stwarzanie faktów, dziennikarzy – wyciskanie z nich emocji. Zawsze tak połączą wydarzenia, tak zakręcą brzmieniami słów, obrazami, faktami, tak je ze sobą skontrastują, że przeciętny człowiek nie ma nawet cienia szansy oprzeć się histerycznej pewności, że jest tak, jak mu mówią. Zresztą dlaczego by się miał opierać? Ludzie właśnie za to płacą, właśnie tego potrzebują: wskazania, co myśleć. Każdego dnia rozpaczliwie włączają w swoich domach wszystko, co tylko można włączyć, krzycząc bezgłośnie do ekranów i głośników: „Wyjaśnijcie mi, powiedzcie, kto tu jest ten dobry, a kto zły?!”
Kiedy zaczynałem, dziennikarze byli z nami. A potem coś pękło – razem z załamaniem światowego handlu, ubezpieczeń społecznych i wspólnej wiary, że idziemy w dobrym kierunku, a faceci, którzy nas prowadzą, wiedzą, co robią. Moje pokolenie, pokolenie, dla którego dziennikarstwo było walką o wychowanie nowego, lepszego człowieka, ustąpiło miejsca generacji cyników. Dzisiejszego dziennikarza interesuje tylko jedno: nie stracić kontraktu. Utrzymać przy sobie abonentów, bo to oznacza utrzymać reklamy i dotację. I ma na to tylko jedną metodę: ujadać na nas głośniej od innych. Prześcigać się w złośliwościach, w obelgach, opluwać, szczypać, jątrzyć… W początkach mej kariery, nawet jeszcze w Sztrasburgu, dogadywałem się z mediami bez większego trudu. A gdy przyszło do próby, zdradzili nas bez chwili wahania.