Dworzec Perdido
Dworzec Perdido читать книгу онлайн
Metropolia Nowe Crobuzon to centralny punkt ?wiata Bas-Lag. Ludzie, mutanty i niezwyk?e obce rasy ?yj? tu obok siebie, w ponurym labiryncie wal?cych si? dom?w i wysokich komin?w, w wid?ach rzek nios?cych tony zanieczyszcze?, po?r?d fabryk i hut pracuj?cych dzie? i noc. Od ponad tysi?ca lat Parlament z pomoc? brutalnej milicji sprawuje kontrol? nad spo?eczno?ci? robotnik?w i artyst?w, szpieg?w i ?o?nierzy, uczonych i magik?w, a tak?e w??cz?g?w i prostytutek.
Lecz oto w Nowym Crobuzon pojawia si? kaleki przybysz z mieszkiem pe?nym z?ota i zleceniem, kt?rego niepodobna wykona?. Za jego spraw?, cho? bez jego udzia?u, miasto dostaje si? w szpony niepoj?tego terroru, a losy milion?w obywateli zale?? od garstki renegat?w…
To mocna, buzuj?ca energi? i pomys?ami powie??, dow?d ?wie?ej wyobra?ni, kt?ra nie uznaje ogranicze? ni autorytet?w. Kogo znu?y?y powtarzane w niesko?czono?? schematy fantasy tolkienowskiej i t?skni do ?wiat?w naprawd? innych, niepodobnych do niczego, co zna, powinien odwiedzi? Nowe Crobuzon Chiny Mievillea – t?dy prowadzi droga do fantastyki XXI wieku. Jacek Dukaj
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Odwrócił się ku brudnej tafli, panel po panelu lustrując wzrokiem jej powierzchnię.
Minęło sporo minut, zanim podniósł się i zaczął tyłem schodzić po drabince. Po omacku szukając oparcia dla stóp i ze wszystkich sił trzymając się żelaznej kratownicy, zsuwał się coraz niżej, ku ziemi.
Drabina kończyła się dwanaście stóp nad ziemią. Dalej mężczyzna musiał zsunąć się po linie, którą za pomocą haka uczepił do najniższego szczebla. Stanąwszy na piaszczystym gruncie, rozejrzał się uważnie.
– Lem – syknął ktoś w pobliżu. – Tutaj.
Towarzysze Lemuela Pigeona ukrywali się w zrujnowanym domu na samym skraju usianej gruzem strefy otaczającej kopułę. Ledwie widoczny Isaac gestykulował ku niemu z ożywieniem, wychylając się ponad progiem zza drzwi, których od dawna nie było.
Lemuel szybko przemierzył otwartą przestrzeń, przeskakując między bryłami betonu i pokruszonych cegieł, wrośniętych w ziemię wraz z kępami traw. Odwróciwszy się plecami do wieczornego blasku słońca, wśliznął się w ciemny otwór wypalonej skorupy budynku.
W półmroku dostrzegł skulone sylwetki Isaaca, Derkhan, Yagharka i trojga awanturników. Przed nimi leżała na ziemi sterta poobijanych przedmiotów – rur, kabli, żelaznych uchwytów i soczewek. Lemuel wiedział, że z tego śmiecia powstanie pięć konstruktów-małp, kiedy tylko ruszą do akcji.
– I co? – spytał Isaac.
Lemuel kiwnął głową.
– To, co słyszałem, jest prawdą – odpowiedział cicho. – W pobliżu wierzchołka, na północno-wschodniej krzywiźnie, widać dużą wyrwę. Z miejsca, w którym siedziałem, trudno było ocenić dokładnie jej rozmiary, ale – moim zdaniem – ma przynajmniej… sześć stóp na cztery. Oglądałem się na wszystkie strony, ale nie zauważyłem innego otworu, w którym zmieściłaby się istota wielkości człowieka. Przyjrzeliście się podstawie kopuły?
Derkhan przytaknęła ruchem głowy.
– Nic ciekawego-powiedziała. – To znaczy: znaleźliśmy mnóstwo pęknięć i parę miejsc, w których brakowało sporych kawałków szkła, ale dziury nie były wystarczająco duże. Ta, którą widziałeś, musi być wejściem.
Isaac i Lemuel skinęli głowami.
– Zatem tamtędy wlatują i wylatują ze Szklarni – mruknął zamyślony Grimnebulin. – Najlepiej będzie pójść ich trasą. Nie uśmiecha mi się taka robota, ale obawiam się, że powinniśmy wejść na górę. Co widać w środku?
– Prawie nic – odparł Lemuel, wzruszając ramionami. – Szkło jest grube, stare i cholernie brudne. Zdaje się, że kaktusy myją te szyby tylko raz na trzy lub cztery lata. Widać zarysy ulic i domów, ale nic ponadto. Trzeba będzie zajrzeć przez dziurę, żeby przyzwoicie zorientować się w sytuacji.
– Nie możemy wejść tam całą grupą – zauważyła Derkhan. – Ktoś nas zobaczy. Moim zdaniem Lemuel powinien iść pierwszy; on najlepiej nadaje się do takiej roboty.
– Nie ma mowy – odparł z naciskiem Pigeon. – Nie lubię wspinaczki i nie mam najmniejszej ochoty wisieć głową w dół setki stóp nad ziemią, nad trzydziestoma tysiącami mocno wnerwionych kaktusów…
– W takim razie co robimy? – Derkhan wyglądała na zirytowaną. – Moglibyśmy poczekać do nocy, ale wtedy będziemy mieli na głowie te cholerne ćmy. Tak czy inaczej, najbezpieczniej będzie wspinać się pojedynczo. Ktoś musi być pierwszy i…
– Ja pójdę pierwszy – przerwał jej Yagharek.
Zapadła cisza. Isaac i Derkhan wpatrywali się w garudę szeroko otwartymi oczami.
– Świetnie! – podchwycił ochoczo Lemuel i klasnął w dłonie. – To już mamy ustalone. Wejdziesz na górę i… no… rozejrzysz się trochę, a potem rzucisz nam jakoś wiadomość…
Isaac i Derkhan ignorowali gadaninę Lemuela. Wciąż przyglądali się Yagharkowi.
– To oczywiste, że powinienem iść pierwszy – rzekł garuda. – Na wysokościach czuję się jak w domu – wyjaśnił głosem stłumionym nagłym wzruszeniem. – Co więcej, jestem myśliwym. Mogę spojrzeć w dół i wypatrzyć kryjówkę ciem. Zobaczę, co możemy zdziałać pod tym szklanym dachem.
Yagharek ruszył śladami Lemuela ku wierzchołkowi olbrzymiej Szklarni.
Odwiązał brudne bandaże, które spowijały jego stopy, i z lubością wyprostował potężne szpony. Skorzystał z liny Lemuela, by wdrapać się na pierwszy szczebel drabiny, a potem zaczął się wspinać z szybkością i pewnością, których ludzie mogli mu jedynie pozazdrościć.
Co pewien czas zatrzymywał się i napawał ciepłym wiatrem, nie zwalniając pewnego uchwytu szponiastych dłoni. Odchylał się niebezpiecznie, rozciągając ramiona, aby swym muskularnym ciałem nabrać powietrza jak organiczny żagiel.
Udawał, że leci.
Za cienkim pasem miał zatknięte sztylet i bicz, które ukradł poprzedniego dnia. Bat był dość toporny i niewiele miał wspólnego z dopracowanym dziełem sztuki, jakiego używał swego czasu na pustyni, ale przynajmniej była to broń, którą jego ręce pamiętały i z którą czuły się pewnie.
Szedł szybko i bez wahania. Spoglądał na sterowce przemykające gdzieś daleko, ale był spokojny. Nie został zauważony.
Kiedy dotarł na szczyt kopuły, Nowe Crobuzon wydało mu się prezentem, który leży w zasięgu ręki i który można wziąć, gdy tylko ma się na to ochotę. Wszędzie, gdzie spojrzał, widział palce, dłonie, pięści i kolce miejskiej architektury, sięgające bezczelnie ku niebu. Żebra sterczały ku górze niczym skostniałe macki, Szpikulec przebijał serce miasta jak rożen, a skomplikowana bryła Parlamentu górowała ponuro nad rzeką. Yagharek mierzył je zimnym wzrokiem stratega. Wreszcie spojrzał na wschód, gdzie po kablu łączącym wieżę we Flyside ze Szpikulcem z rumorem przemknęła milicyjna kapsuła.
Stanąwszy na wielkiej soczewce zamykającej sklepienie Szklarni, niemal natychmiast dostrzegł potężną wyrwę w szklanym sklepieniu, o której mówił Lemuel. Był mile zaskoczony tym, że jego oczy, oczy drapieżnego ptaka, wciąż działały tak jak za dawnych, szczęśliwych czasów.
Spojrzał na szklaną taflę pod łagodnie wygiętą drabiną, próbując dostrzec coś we wnętrzu kopuły, ale warstwa brudu oraz ptasich i wyrmenich odchodów była zbyt gruba. Zobaczył jedynie mgliste sugestie stromych dachów i wąskich ulic.
Zszedł z drabiny i stanął na szklanych panelach.
Ostrożnie ruszył przed siebie, testując szponami wytrzymałość tafli, a jednocześnie starając się jak najszybciej dotrzeć do sąsiedniego elementu żelaznej konstrukcji. Krocząc po śliskiej powierzchni, zdał sobie sprawę z tego, jakiej wprawy nabrał w poruszaniu się na wysokościach. Tygodnie spędzone na nocnej wspinaczce – na dach laboratorium Isaaca, na opuszczone wieże i ruiny górujące nad miastem – nie poszły na marne. Nie czuł zmęczenia ani lęku. Zauważył z rozbawieniem, że stał się bardziej małpą niż ptakiem.
Rozglądając się niespokojnie, przemykał po brudnych taflach, aż wreszcie przeskoczył przez ostatni dźwigar dzielący go od wybitej szyby i przykucnął nad rozległym otworem.
Pochyliwszy się, poczuł powiew gorącego powietrza, które buchało z wnętrza oświetlonego gazowymi latarniami. Noc była ciepła, ale temperatura pod kopułą musiała być sztucznie podwyższona.
Garuda zaczepił hak o wystający fragment konstrukcji i obwiązał go sznurem, po czym pociągnął mocno, by sprawdzić wytrzymałość mocowania. Zadowolony, trzykrotnie owinął się liną w pasie, złapał ją blisko haka, położył się w poprzek dźwigara i wysunął głowę ponad krawędź odłamanej szyby.
Poczuł się tak, jakby włożył twarz do misy z mocną, świeżo zaparzoną herbatą. Powietrze w Szklarni było dusząco gorące, przesycone dymem i parą. Wyglądało, jakby samo z siebie emitowało mocne, białe światło.
Yagharek zamrugał i na moment osłonił oczy, a potem spojrzał w dół, na miasto kaktusów.
Pośrodku, dokładnie pod wielką bryłą szkła zamykającą wierzchołek Szklarni, nie było domów: w miejscu wyburzonych budynków wzniesiono wielką świątynię. Iglica z czerwonego kamienia sięgała jednej trzeciej wysokości gmachu. Tarasy na wszystkich kondygnacjach były pełne bujnej roślinności sawann i stepów, mieniącej się czerwienią i oranżem kwiatów na tle zielonych liści.
Wokół świątyni widać było pas nagiej ziemi, nie szerszy niż dwadzieścia stóp, dalej zaś zaczynały się ulice i domy Riverskin, których nie zrównano z ziemią podczas budowy kopuły. W istocie była to bezsensowna układanka urwanych zaułków i niedokończonych alejek – tu ocalał narożnik parku, ówdzie zaś pół kościoła albo fragment kanału ze stojącą wodą, odciętego przez żelazną podstawę gmachu. Krótkie uliczki, które były pozostałościami po większych traktach komunikacyjnych, przecinały się pod osobliwymi kątami, ale nie wszystkie dziwactwa były wynikiem odcięcia fragmentu miejskiej tkanki od całości.
Niektóre, z pozoru chaotyczne zmiany, były wynikiem świadomej działalności kaktusów. To, co przed laty było szerokim traktem, zamienili na ogród warzywny. Domy stojące po obu stronach ulicy otoczone były trawą i tylko wąskie ścieżki wydeptane od drzwi do grządek z dyniami i rzodkiewkami były oznaką codziennej aktywności mieszkańców.
Cztery pokolenia wcześniej stropy ludzkich domów zostały usunięte, by nowym, wyższym mieszkańcom nie brakowało miejsca. Na dachach i przy ścianach wielu budynków wymurowano dobudówki, stylizowane na miniatury schodkowej piramidy stojącej pośrodku Szklarni. Wciśnięto je w każde wolne miejsce – świątynia była więc dość szczelnie otoczona niecodzienną mieszaniną ludzkiej architektury i monolitycznych, rozmaicie barwionych, kamiennych bloków. Niektóre z nich miały po kilka pięter wysokości.
W wielu miejscach wyższe kondygnacje budynków stojących po przeciwnych stronach ulic połączone były zapadniętymi, kołyszącymi się mostkami z drewna i lin. Na niektórych podwórzach i płaskich dachach wydzielono niskimi murkami mikroskopijne ogródki, w których rosły na piasku kępy stepowych traw i kaktusy. Stadka ptaków, które przypadkiem wpadły pod kopułę i nie potrafiły odnaleźć drogi na zewnątrz, przemykały nisko nad domami, głośnym krzykiem oznajmiając światu swój głód i niepokój. Nagła myśl wzbudziła w Yagharku przypływ adrenaliny i ożywiła skrywaną ostatnio nostalgię; znał głos wydobywający się z jednego z ptasich gardeł, należał do orła wydmowego, drapieżnika z Cymek.
Sztuczny, szklany horyzont brudnych szyb sprawiał, że kształty budynków otaczających siedzibę kaktusów wyglądały na rozmyte, ciemne plamy. Ostry był jedynie obraz tego, co znajdowało się pod kopułą: dziwacznie przebudowanych domostw i tłumu kolczastych istot. Yagharek rozglądał się z wielką uwagą, ale nie dostrzegł ani jednego przedstawiciela innej rozumnej rasy.
