Dworzec Perdido
Dworzec Perdido читать книгу онлайн
Metropolia Nowe Crobuzon to centralny punkt ?wiata Bas-Lag. Ludzie, mutanty i niezwyk?e obce rasy ?yj? tu obok siebie, w ponurym labiryncie wal?cych si? dom?w i wysokich komin?w, w wid?ach rzek nios?cych tony zanieczyszcze?, po?r?d fabryk i hut pracuj?cych dzie? i noc. Od ponad tysi?ca lat Parlament z pomoc? brutalnej milicji sprawuje kontrol? nad spo?eczno?ci? robotnik?w i artyst?w, szpieg?w i ?o?nierzy, uczonych i magik?w, a tak?e w??cz?g?w i prostytutek.
Lecz oto w Nowym Crobuzon pojawia si? kaleki przybysz z mieszkiem pe?nym z?ota i zleceniem, kt?rego niepodobna wykona?. Za jego spraw?, cho? bez jego udzia?u, miasto dostaje si? w szpony niepoj?tego terroru, a losy milion?w obywateli zale?? od garstki renegat?w…
To mocna, buzuj?ca energi? i pomys?ami powie??, dow?d ?wie?ej wyobra?ni, kt?ra nie uznaje ogranicze? ni autorytet?w. Kogo znu?y?y powtarzane w niesko?czono?? schematy fantasy tolkienowskiej i t?skni do ?wiat?w naprawd? innych, niepodobnych do niczego, co zna, powinien odwiedzi? Nowe Crobuzon Chiny Mievillea – t?dy prowadzi droga do fantastyki XXI wieku. Jacek Dukaj
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– W porządku, Blueday – odparł Lemuel. – Ale wiedz, że ja będę zadowolony z każdej pomocy, jaką tylko uda mi się uzyskać. Chyba rozumiesz dlaczego? Poczekajmy do wieczora. Wtedy się zastanowimy, czy nie warto zatrudnić tych zuchwalców. Co ty na to, Zaac?
Isaac bardzo powoli uniósł głowę i skoncentrował wzrok na Lemuelu. Po chwili wzruszył ramionami.
– To szumowiny – powiedział cicho. – Ale jeśli mieliby zrobić swoje… Pigeon kiwnął głową.
– Kiedy wychodzimy? – spytał. Derkhan spojrzała na zegarek.
– Jest dziewiąta. Mamy jeszcze godzinę. Na wszelki wypadek powinniśmy zostawić sobie pół godziny na dojście – odpowiedziała i odwróciła się w stronę okna z widokiem na ponuro gasnące niebo.
Milicyjne kapsuły z furkotem mknęły pod naprężonymi linami. W całym mieście rozlokowano małe, elitarne oddziały, złożone z dziwnie wyekwipowanych funkcjonariuszy. Mieli osobliwe plecaki ze sprzętem niewiadomego przeznaczenia, ukrytym w skórzanych pokrowcach. Czekali na sygnał do działania w tajnych pokojach milicyjnych wież, odcinając się szczelnie zamkniętymi drzwiami od swych zwyczajnych kolegów.
Po niebie sunęło więcej sterowców niż zwykle. Latające machiny porozumiewały się między sobą basowym rykiem klaksonów. W ich przepastnych ładowniach funkcjonariusze czyścili broń ręczną, potężne działa pokładowe i wielkie zwierciadła.
W pobliżu wyspy Strack, w górnym biegu Wielkiej Smoły, tuż za punktem spotkania dwóch rzek, znajdowała się jeszcze jedna, mała wysepka. Niektórzy nazywali ją Little Strack, ale tak naprawdę nigdy nie nadano jej imienia. Jej romboidalną powierzchnię pokrywały dość gęste krzaki, pniaki wyrzucone przez rzeczny nurt i sterty starych lin. Niekiedy wysepka służyła jako awaryjna przystań dla barek, ale zdarzało się to niezmiernie rzadko. Na co dzień była nieoświetlona i zupełnie odcięta od miasta. Nie było tajemnych tuneli łączących ją z Parlamentem ani łodzi dobrze ukrytych pośród gnijących bali.
A jednak coś przerwało tej nocy panującą tu ciszę.
MontJohn Rescue stał pośrodku niewielkiej grupy milczących postaci, na polanie otoczonej banianami i gąszczem trybuli. W oddali, za plecami zastępcy burmistrza, piętrzył się czarny masyw gmachu Parlamentu, połyskujący jedynie tarczami okien. Dźwięki nocy ginęły w monotonnym szumie płynącej wody.
Rescue jak zwykle miał na sobie elegancki garnitur. Potoczył wzrokiem po zebranych – a była to grupa dość zagadkowa. Stanowiło ją, nie licząc samego Rescue, sześcioro ludzi, jedna khepri, jeden vodyanoi oraz duży, zadbany, rasowy pies. Ludzie i obcy także prezentowali się dość godnie, z wyjątkiem jednego prze-tworzonego, zamiatacza ulic, oraz małego, obdartego dzieciaka. Obok schludnie, choć niezbyt modnie ubranej starszej pani stała urodziwa dziewczyna, a przy muskularnym brodaczu – chudy urzędnik w binoklach.
Wszyscy zebrani byli nienaturalnie cisi i spokojni. Każdy miał na sobie co najmniej jedną dziwnie obszerną część garderoby – przepaska biodrowa vodyanoiego była dwukrotnie większa niż zazwyczaj, nawet pies miał na sobie absurdalną kamizelę.
Wszystkie pary oczu wpatrywały się nieruchomo w Rescue, który powoli odwijał szalik, dotąd szczelnie okrywający jego szyję.
Kiedy opadła ostatnia warstwa delikatnej bawełny, ukryty pod nią ciemny kształt poruszył się.
Coś było ciasno owinięte wokół szyi MontJohna Rescue.
Na jego gardle zaciskały się palce czegoś, co przypominało ludzką prawicę. Obce ciało miało barwę fioletową, a na wysokości „nadgarstka” zaczynało się zwężać, przechodząc płynnie w długi na stopę i pulsujący wężowy ogon, który owijał się wokół szyi mężczyzny i znikał pod skórą.
Palce fioletowej dłoni poruszyły się nieznacznie, wpijając się głębiej w miękki spód szyi.
Po chwili wszyscy zebrani zrzucili z siebie odzież. Khepri zsunęła bufiaste spodnie, a stara kobieta odpięła niemodną turniurę. Każdy odsłonił podobną, opatrzoną ogonem, poruszającą się lekko dłoń, której palce zdawały się grać na zakończeniach nerwowych w ciele gospodarza jak na fortepianie. Jedna z nich trzymała się uda, inna talii, jeszcze inna moszny. Pies przez chwilę walczył ze swą kamizelką, aż wreszcie urwis odpiął jej guzik i pomógł odsłonić rękę przyrośniętą do włochatego cielska.
Do ciał uczestników spotkania przylegało pięć prawych i pięć lewych dłoni o grubej skórze i ruchliwych ogonach.
Ludzie, obcy i pies zbliżyli się do siebie, tworząc ciasny krąg.
Na sygnał dany przez Rescue grube ogony z obrzydliwym mlaśnięciem wysunęły się z ciał żywicieli. Ludzie, vodyanoi, khepri i pies drgnęli spazmatycznie, bezwiednie otwierając usta i przewracając oczami, po czym zmartwieli. Z ran po obcych ciałach sączył się gęsty płyn podobny do żywicy. Mokre od krwi i śluzu ogony przez moment miotały się na wszystkie strony niczym wielkie, ślepe robaki. Rozciągały się i wiły, dotykając się wzajemnie.
Ciała gospodarzy pochyliły się ku środkowi kręgu, jakby chciały powitać się szeptem. Były absolutnie nieruchome.
Łapowżercy radowali się chwilą bliskiej wspólnoty.
Byli symbolem perfidii i zepsucia, brudną plamą na kartach historii. Skomplikowani i utajeni. Potężni. Pasożytniczy.
Stali się niewyczerpanym źródłem plotek i legend. Ludzie mówili, że łapowżercy są duchami wyjątkowo wrednych nieboszczyków. Że są karą za grzechy. Że jeśli morderca popełni samobójstwo, to jego ręce po pewnym czasie zaczną się ruszać, rozerwą gnijącą skórę i odpełzną, bo tak właśnie muszą przychodzić na świat łapowżercy…
Na ich temat krążyło wiele mitów, ale były i takie poglądy, w których tkwiło ziarno prawdy. Łapowżercy byli pasożytami. Przejmowali kontrolę nad umysłem i ciałem gospodarzy-żywicieli, nadając im jednocześnie osobliwe właściwości. Proces ten był nieodwracalny. Łapowżercy potrafili żyć wyłącznie życiem innych istot.
Ukrywali się przez całe stulecia, byli bodaj najmniej poznaną rasą, istnym uosobieniem tajności. Od czasu do czasu powracali jednak jak zły sen. I Cyklicznie pojawiały się na przykład pogłoski, jakoby któraś ze znanych i nie lubianych postaci życia publicznego była ofiarą łapowżerców. Z lękiem powtarzano opowieści o dziwnych ciałach miotających się pod czyimś ubraniem i niewyjaśnionych zmianach w zachowaniu, przypisywanych zgubnemu wpływowi tajemniczych istot. Jednakże wbrew niezliczonym legendom, na przekór ponurym relacjom i tekstom dziecięcych wyliczanek, nigdy nie znaleziono ani jednego łapowżercy.
Wielu mieszkańców miasta wierzyło głęboko, że istoty te, o ile kiedykolwiek żyły, dawno już opuściły Nowe Crobuzon.
W cieniu nieruchomych ciał gospodarzy łapowżercy wili się pracowicie, ocierając się nawilżonymi krwią ogonami. Kłębowisko rąk wyglądało i jak orgia niższych form życia.
Wymieniali się informacjami. Rescue zdał relację z ostatnich wydarzeń i wydał rozkazy. Powtórzył wiernie rozmowę z Rudgutterem i wyjaśnił, że przyszłość łapowżerców również może zależeć od tego, czy uda się wreszcie schwytać ćmy. Wyjawił też ostrożnie prywatną opinię burmistrza, który uznał, że odpowiednia postawa pasożytniczych istot w wojnie z bestiami nękającymi miasto jest warunkiem dobrych stosunków na linii łapowżercy – władze Nowego Crobuzon.
Fioletowe ręce przeprowadziły krótką dyskusję w swym dotykowym języku i szybko doszły do wniosków.
Po dwóch, trzech minutach rozstały się z żalem i powróciły na dawne miejsca na ciałach żywicieli, które podskakiwały groteskowo, gdy ponownie wbijały się w nie mięsiste ogony. Oczy gospodarzy mrugały nerwowo, a szczęki zaciskały się z trzaskiem. Spodnie i szaliki wracały na swoje miejsca.
Zgodnie z ustaleniami, łapowżercy podzielili się na pięć par. W każdej z nich znalazł się jeden osobnik prawy – taki jak Rescue – i jeden lewy. Partnerem zastępcy burmistrza został pies.
Rescue odszedł w głąb polany i wyciągnął spod krzaka wielką torbę. Wyjął z niej pięć hełmów z lusterkami wstecznymi, pięć grubych opasek na oczy, kilka kompletów mocnych skórzanych pasów i dziewięć nabitych pistoletów skałkowych. Dwa hełmy miały specyficzną budowę: obszerniejszy przeznaczony był dla vodyanoiego, a wydłużony dla psa.
Każdy lewy łapowżerca sięgnął po hełm, prawy zaś po opaskę. Rescue umocował ochronne nakrycie głowy na łbie swego partnera i mocno zaciągnął paski, po czym wziął grubą szarfę i przewiązał sobie nią oczy w taki sposób, by szczelnie odciąć je od świata. Jego towarzysze rozeszli się parami, trzymając się za ręce. Vodyanoi prowadził dziewczynę, stara kobieta urzędnika, prze-tworzony kobietę khepri, a ulicznik potężnie umięśnionego mężczyznę. Rescue pozostał przy psie, którego już nie widział.
– Czy wszyscy zrozumieli instrukcje? – zawołał głośno, jako że jego pobratymcy znaleźli się zbyt daleko, by posłużyć się ojczystą mową dotyku. – Pamiętajcie, czego się uczyliśmy. Czeka nas trudne i dziwaczne zadanie, to pewne. Nikt nie próbował dotąd tego, co za chwilę zrobimy. Lewi, wy będziecie sterować, to wasze zadanie. Otwórzcie się na partnera i nie zamykajcie się tej nocy ani na chwilę. To nasza wielka bitwa. Nie traćcie też kontaktu z innymi lewymi. Gdy tylko spostrzeżecie cel, wszczynajcie mentalny alarm, wzywajcie pozostałych. Połączymy siły w ciągu paru minut.
Prawi, słuchajcie poleceń bez zastanowienia. Wasi gospodarze muszą być dzisiaj ślepi. Pod żadnym pozorem nie wolno nam spoglądać na skrzydła. W lustrzanych hełmach moglibyśmy na nie patrzeć, ale tyłem nie sposób walczyć. Zaatakujemy więc frontem, ale bez patrzenia. Dziś musimy pozwolić, żeby lewi ponieśli nas tak, jak na co dzień noszą nas żywiciele: bez myślenia, strachu czy zadawania pytań. Zrozumiano? – Rescue skinął głową, gdy odpowiedziało mu kilka stłumionych głosów. – Zatem połączmy się.
Lewi dobrali sobie po komplecie pasów i umocowali się plecami do swych prawych. Każdy przeplótł je między nogami, wokół talii i w ramionach. Gospodarze łapowżerców stali tyłem do siebie, tak że lewi widzieli w lusterkach własne ramiona, dalej barki prawych, a w jeszcze odleglejszej perspektywie to, co znajdowało się przed prawymi.
Rescue odczekał, aż jeden z lewych umocował na jego plecach grzbiet psa. Nogi zwierzęcia musiały rozłożyć się niedorzecznie na boki, ale jego pasożyt ignorował ból gospodarza. Pies odważnie poruszył łbem, sprawdzając, czy dobrze widzi ponad ramionami partnera. Po chwili zaskowyczał twierdząco.
