Glos Pana
Glos Pana читать книгу онлайн
Uczeni odkrywaj? przypadkiem, ?e na Ziemi? dociera z Kosmosu sygna?, kt?ry m?g?by by? komunikatem od rozumnych istot. Jak jednak odczyta? to przes?anie, nie wiedz?c nic o nadawcach – nawet: czy istniej?? G?os Pana jest ksi??k? nietypow?: brak w niej awanturniczej akcji, ale zmagania z tajemnic? poruszaj? i przykuwaj? uwag? mocniej ni? w niejednej powie?ci przygodowej, zw?aszcza ?e dotkni?cie Nieznanego prowokuje do zadania elementarnych pyta? o istot? ?wiata, natur? cz?owieka i ?r?d?a defekt?w Bytu.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Jeden z egzemplarzy owego wydawnictwa dostał się w ręce D. Ph. Sama Laserowitza, osoby również dosyć dwuznacznej. I on, podobnie jak Swanson, odznaczał się nieprzeciętną przedsiębiorczością, także nacechowaną odcieniem swoistego idealizmu, nie wszystko bowiem robił dla pieniędzy. Był członkiem, a nieraz założycielem wielu, zawsze ekscentrycznych stowarzyszeń w rodzaju Ligi Badania Talerzy Latających, i bywał w poważnych tarapatach finansowych, gdyż budżety owych stowarzyszeń często wykazywały niepojęte uszczerbki, nadużyć jednak nigdy mu nie udowodniono. Być może był po prostu człowiekiem niedbałym.
Wbrew brzmieniu nazwiska nie ukończył studiów fizycznych i nie miał prawa nazywania się doktorem fizyki, ale, ilekroć próbowano go w tej kwestii przycisnąć do muru, wyjawiał, że skrót „D. Ph.” oznacza po prostu dwa imiona, jakimi podpisuje swe artykuły, a mianowicie – Douglasa i Philippa. I rzeczywiście jako „D. Ph. Sam Laserowitz” pisywał do wielu magazynów Science Fiction, był też znany w kręgach miłośników tego gatunku jako prelegent na liczebnych zjazdach i konferencjach, gdzie wypowiadał się na „kosmiczne” tematy. Specjalnością Laserowitza były sensacyjne odkrycia, które zdarzały mu się parę razy do roku. Między innymi założył też muzeum, w którym nagromadzono eksponaty rzekomo pozostawione przez pasażerów Talerzy Latających w różnych punktach Stanów: jednym z nich był ogolony, pomalowany na zielono i pływający w spirytusie płód małpi; widziałem jego fotografię. Nie doceniamy tego, jakie mnóstwo naciągaczy i pomyleńców zaludniło obszary stanowiące przejście pomiędzy nauką współczesną a szpitalami psychiatrycznymi.
Laserowitz był też współautorem książki o „konspiracji”, przy pomocy której rządy wielkich mocarstw rozmyślnie zatajają wszelkie informacje o lądowaniu Talerzy, a nawet o kontaktach wysokich osobistości politycznych z wysłannikami innych planet. Zbierając wszechmożliwe, mniej lub bardziej nonsensowne „ślady” działalności „Innych w Kosmosie”, trafił wreszcie na trop rejestracyjnych taśm z Mount Palomar i doszedł do aktualnego ich posiadacza, którym był Swanson. Ów nie chciał mu ich zrazu wypożyczyć, ale Laserowitz przedstawił mu poważny argument w postaci trzystu dolarów, ponieważ jedną z jego „fundacji kosmicznych” zasilił właśnie jakiś zamożny dziwak.
Niebawem ogłosił Laserowitz szereg artykułów pod krzyczącymi nagłówkami, donosząc, że na taśmach. z Mount Palomar poszczególne obszary szumów porozdzielane są strefami milczenia, tak że jedno z drugim układa się w kropki i kreski alfabetu Morse’a. W dalszych, coraz sensacyjniejszych oświadczeniach powoływał się już na Hailera i Mahouna jako autorytety astrofizyczne, mające poświadczyć autentyczność rewelacji. Gdy wiadomości te przedrukowało kilka pism prowincjonalnych, rozgniewany doktor Hailer wysłał do nich sprostowania, wyjawiając zwięźle, że Laserowitz jest zupełnym ignorantem (skąd „Inni” mieliby znać alfabet Morse’a?), jego towarzystwo łączności z Kosmosem – humbugiem, a tak zwane „strefy milczenia” na taśmach są to miejsca nie zapisane, powstające dlatego, że od czasu do czasy aparaturę rejestrującą się wyłącza. Laserowitz nie byłby sobą, gdyby zniósł pokornie takie rugi; nie dał się przekonać, lecz wciągnął Hailera na swoją „czarną listę” wrogów „kosmicznego kontaktu”, gdzie figurowało już niemało światłych osób, które miały nieszczęście lekkomyślnego przeciwstawienia się dawniejszym jego osiągnięciom.
Tymczasem, niezależnie od owej historii, co zyskała w prasie niejaki rozgłos, przyszło do prawdziwie osobliwego zdarzenia, które zaczęło się od tego, że doktor Ralf Loomis, z wykształcenia statystyk, prowadzący własną agencję badania opinii publicznej (głównie dla rozmaitych mniejszych firm handlowych), zwrócił się do Swansona z reklamacją, wskazując na to, że niemal trzecia część kolejnej edycji Swansonowskich tablic losowych jest idealnie dokładnym powtórzeniem, serii wcześniejszej, mianowicie pierwszego wydania. Tym samym sugerował, że Swanson, któremu nie chciało się trudzić nad systematycznym przekodowaniem „szumu” w szeregi cyfr, uczynił to tylko raz jeden, a potem, zamiast dawać w następnych seriach dalsze, losowe sekwencje mechanicznie kopiował serię pierwszą, nieznacznie tylko tasując poszczególne stronice. Swanson miał – przynajmniej w tej sprawie- czyste sumienie, więc pretensje Loomisa odrzucił i oburzony do żywego napisał mu parę ostrych słów. Z kolei poczuł się obrażony, a też i oszukamy Loomis i oddał sprawę do sądu. Swanson został skazany na grzywną za obrazę osobistą, nadto zaś sąd przychylił się do wniosku prywatnego oskarżyciela, jakoby nowa seria tablic była oszukańczym powtórzeniem pierwszej. Swanson apelował, lecz w pięć tygodni potem apelację wycofał i zapłaciwszy nałożoną nań grzywnę znikł bez śladu.
Morning Star z Kansasu zamieściła kilkakrotnie sprawozdania z procesu Loomis kontra Swanson, ponieważ panował sezon ogórkowy i nie było lepszych materiałów. Jeden z artykułów przeczytał, jadąc do pracy, doktor Saul Rappaport z Institute for Advanced Study (jak mi powiedział, znalazł gazetę na siedzeniu w przedziale kolejowym – sam nigdy jej nie kupował).
Była to sobota i dziennik, aby wypełnić swoje poszerzone w tym dniu łamy, oprócz sprawozdania sądowego umieścił wypowiedź Laserowitza o „braciach w Rozumie” razem z gniewnym dementi doktora Hailera. Mógł więc Rappaport zapoznać się z całokształtem dziwacznej, jakkolwiek na błahą wyglądającej afery. Gdy odłożył gazetę, przyszła mu do głowy myśl tak pomylona, że aż komiczna: Laserowitz, uznając „miejsca ciszy” na taśmach za sygnały, bez wątpienia bredził. A jednak było do pomyślenia, że równocześnie miał rację, widząc w taśmach rejestrat „komunikatu” – jeśliby tym komunikatem był szum!
Myśl była obłędna – ale Rappaport nie mógł się jej pozbyć. Strumień informacji, na przykład mowy ludzkiej, nie zawsze wyjawia nam, że jest właśnie informacją, a nie chaosem dźwięków. Obcy język odbieramy często jako zupełny bełkot. Poszczególne słowa rozróżnia tylko ten, kto język rozumie. Dla nie rozumiejącego istnieje tylko jeden sposób umożliwiający owo doniosłe rozróżnienie. W wypadku gdy odbieramy autentyczny szum, poszczególne serie sygnałów nie powtarzają się nigdy w tej samej kolejności. W tym sensie „szumową serię” stanowi np. tysiąc liczb, które wychodzą na ruletce. Jest zupełnie niemożliwe, żeby w następnym tysiącu gier mogły się powtórzyć w tym samym uszeregowaniu – rezultaty serii poprzedniej. W tym właśnie istota „szumu”, że kolejność pojawiania się elementów – dźwięków lub innych sygnałów – jest nieprzewidywalna. Jeżeli jednak serie się powtarzają, dowodzi to, że „szumowość” zjawiska była pozorem, że w istocie mamy przed sobą nadajnik działający dla przekazania informacji.
Doktor Rappaport pomyślał sobie, że, być może, Swanson nie kłamał przed sądem i nie kopiował w kółko jednej taśmy, lecz użył kolejno taśm, które powstały w ciągu wielomiesięcznej rejestracji kosmicznego promieniowania. Jeżeli promieniowanie było sygnalizacją rozmyślną i jeśli w owym czasie jedna seria emisji „komunikatu” skończyła się, a potem podjęto nadawanie komunikatu od początku, w rezultacie powstałoby to, na co nastawał Swanson. Kolejne taśmy utrwaliłyby dokładnie takie same serie impulsów, które swoją powtarzalnością, zdradzały, że ich „szumowy wygląd” jest tylko pozorem!
Było to w najwyższym stopniu nieprawdopodobne, lecz jednak możliwe. Kiedy zdarzały mu się iluminacje podobne do tej, Rappaport, na co dzień człowiek raczej wygodny, okazywał niezwykłą rzutkość i energię. Ponieważ gazeta zamieściła adres doktora Hailera, mógł się z nim łatwo skomunikować. Najbardziej zależało mu na tym, aby do ręki dostać taśmy. Napisał więc do Hailera, nie wyjawiając mu jednak swojej koncepcji – brzmiała zbyt fantastycznie – a tylko pytając go, czy mógłby mu użyczyć taśm pozostałych w archiwum Mount Palomar. Hailer, zrażony wmieszaniem swej osoby w aferę Laserowitza, odmówił. Bodaj wtedy dopiero Rappaport uwziął się na dobre i napisał wprost do obserwatorium. Nazwisko jego było dostatecznie znane w kręgach naukowych i niebawem, zdobył dobry kilometr taśm, które przekazał swemu przyjacielowi, doktorowi Howitzerowi, aby je zbadał maszyną cyfrową na rozkład częstości elementów, czyli dokonał tak zwanej analizy dystrybutywnej.