Zmijowa Harfa
Zmijowa Harfa читать книгу онлайн
W Spichrzy, najpi?kniejszym mie?cie Krain Wewn?trznego Morza, nadchodzi czas karnawa?u. Zb?jca Twardok?sek liczy, ?e wreszcie wypocznie, posili si? i na??opie trunk?w na koszt ksi?cia. Czy mu si? to uda?
Na ulicach i w zau?kach Spichrzy narasta ?wi?teczny zam?t. Mieszka?cy, przera?eni wie?ciami o rzezi, zgotowanej przez szczurak?w okolicznym miasteczkom, topi? strach w winie i wyrzekaj? przeciw ksi?ciu i radzie miejskiej. Tumult przeradza si? w krwaw? ludow? rewolt?, kiedy rozjuszeni rzemie?lnicy zaczynaj? mordowa? patrycjuszy.
Tymczasem Szarka, niepomna na marzenia kompana, w towarzystwie wied?my i ?alnickiej ksi??niczki ugania si? po mie?cie w poszukiwaniu Ko?larza. Ciekawa, co tym razem zgotowali jej bogowie, zap?dza si? do wie?y ?ni?cego, gdzie w?r?d zwierciade? ukryta jest podobno przysz?o?? Krain Wewn?trznego Morza. A Zarzyczka, wypowiadaj?c ?yczenie, budzi przepowiedni? i stare legendy zaczynaj? si? wype?nia? na nowo.
"?mijowa harfa" – kontynuacja "Plew na wietrze" – to historia ?wiata w przededniu wojny, kt?ra zmieni zar?wno bog?w, jak i ?miertelnik?w.
Anna Brzezi?ska – mediewistka, jedna z najpopularniejszych polskich autorek fantasy, trzykrotna laureatka Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Serdecznie do kompanii prosim – rzekł cierpko Twardokęsek, którego zwajecka bezceremonialność poczynała nieco razić.
– Z podziękowaniem. – Siwowłosy bez zażenowania rozgrzebywał popiół w poszukiwaniu zapomnianych kawałków rzepy. – Powiadam, krewniaku, strzeżcie dziewki. Bo inaczej wrócicie na Wyspy Zwajeckie nie tylko z córuchną odnalezioną, ale jeszcze i z wnuczętami.
– E tam! Dziczka i tyle! – rzucił z zadowoleniem Suchywilk. – A ślepia się jej niby żbikowi świeciły, widzieliście? Ażem się zląkł, że mnie sztyletem zmacać spróbuje. Prawa Zwajka, choć nieokrzesana i samowolna. Trzeba ją będzie do niewieścich obyczajów przyuczyć.
Dajcie ci wszyscy bogowie zdrowie, pomyślał z pewnym politowaniem Twardokęsek, jak ty zamierzasz krzewić u Szarki dobre obyczaje.
– Może i przywyknie – zgodził się siwowłosy. – Ale pierwej zdałoby się przekraść na Wyspy Zwajeckie i zadbać, żeby nas Wężymord nie wyłapał. Zamaskować się trzeba i bokiem jechać.
– Ano! – nie zdzierżył zbójca. – Toż widzę, jak się w takowej gromadzie przekradacie, zamaskowani przy tym jako się patrzy. Trza wam będzie tylko rogate hełmy odebrać, brody ryże podstrzyc i beczeć żałośnie nauczyć, to was niezawodnie każdy za stado zbłąkanych baranów weźmie. A Szarce w rękę badylek przydajcie zielony, to wam za pasterkę będzie.
Wiedźma zachichotała bez żadnego uważania dla rozzłoszczonego Suchywilka.
– Jam jeszcze nie zdecydował, czy was do kompanii przyjąć – burknął kniaź. – I więcej rzeknę: wcale mi nie w smak wędrowanie z pospolitym opryszkiem, co kupców i niewiasty wedle Przełęczy Zdechłej Krowy kaźnił. A że was moja dziewka za sobą wlecze? To i co z tego? Tutaj moje dowodzenie i moja wola. Tedy baczcie na słowa i pokorniej gadajcie, bo was korbaczami oćwiczyć każę i przywiązanego, ot, choćby do tego pieńka – pokazał dorodnego buczka – zostawię. Z karteluszem na szyi do okolicznych panków, żeby dobrze wiedzieli, kogo im się znaleźć trafiło. Pojmujecie?
– Mnie też do drzewa przywiążecie, krewniaku? – spytał nieco drwiąco siwowłosy. – Bo ja wam w oczy powiadam, że prawdę zbójca gada. Za dużo nas. Choćbyśmy z traktu zjechali, tutaj kraj ludny. Trafi się smolarza spotkać czy babę zielarkę albo prosto na przysiółek wyjedziem. I co wtedy, krewniaku? Mamy ich wyrżnąć bez dania racji? Tedy nie przystoi się nam krzywić na zbójeckie towarzystwo, bośmy sami nie lepsi. Nadto zawdy się może jaki człek skryć i miejscowym panom zanieść wieść o rzezi. A wtedy, krewniaku, na byle gałęzi nas obwieszą. Przyjdzie się rozdzielić i dobrze o tym wiecie.
– Nie jestem głupcem, Czarny – burknął zwajecki kniaź. – Poprowadzicie ludzi przy samiuśkiej granicy. Nie traktem, tylko bocznymi ścieżkami, ale tak, żeby chłopstwo dobrze o was wiedziało i uwiadomiło kogo trzeba. My zasię zapuścimy się dużo głębiej w żalnickie władztwo. Maleńką gromadką pociągniemy, żeby nas tam kto w karczmie nie rozpoznał. Ot, żalnicki kniaź z towarzyszem i ja z córuchną. Przemkniemy, nim ktokolwiek spostrzeże, żeśmy od kompanii odłączyli.
– Nie ma mowy – mruknął siwowłosy. – Jam też nie durny, Suchywilku. Nie po to tłukłem stare kości przez połowę Krain Wewnętrznego Morza, żebyście mnie teraz mieli wydudkać, jako młokosa. Odeślecie mnie, a potem w tajności ułożycie z żalnickim wygnańcem jakie durne przymierze. Niedoczekanie. Nam nowa wojna niepotrzebna, jeszcze po starej rany liżem. A i wam wreszcie czas się opamiętać. Boście dla waszej nienawiści trzech synów wytracili, a czwartego precz przegnali. To jak wam powiadam: starczy!
– O moich synach gadać zakazałem! – wrzasnął wściekle Suchywilk.
– A wy mi możecie zakazywać, ile chcecie – Czarnywilk flegmatycznie splunął w popiół. – Wyście dla mnie nie najwyższy zwajecki kniaź Suchywilk, jeno kuzyn, co go dla odróżnienia ze mną Suchy przezwali, boście istotnie za młodu byli jako szczapa. Ja przed wami portkami trząść nie będę. I nie groźcie mi tu, koło czekanika nie macajcie, boć wiecie dobrze, że na krewniaka ręki nie podniesiecie. Babka mnie posłała, żebym na was baczył, tedy baczę. Choć po mojemu dawno trzeba was było z kniaziowskiej godności zdjąć. Nie żebym wam zasług odmawiał, ale wyście człek stary, zgorzkniały i nienawiścią do Pomorców zaślepiony. Zdałoby się młodszym kniaziowską czapkę oddać, a samemu godziwie lat dożywać. Nie tłuc się po oczeretach, jeno w cieple, we dworzyszczu siedzieć, miodzik popijać i na wnuczęta spoglądać…
– A ci młodsi to niby ma być wasz syn! – Suchywilk aż posiniał na twarzy od tłumionej furii. – Ajuści, krewniaku! Ani byśmy się obejrzeli, a by nam Wężymordowe pachołki popod same Wyspy Zwajeckie podpływały.
– Z czasem i do tego przyjdzie – wzruszył ramionami siwy. – Przyjdzie się z nimi układać, córki nasze za nich wydawać i sojusze wiązać, bo nie oni jedni na wyspiarskie dobra dybią. Jest jeszcze sinoborski kniaź Krobak, są i skalmierscy panowie, a wszyscy pospołu zazdrośnie na nasze hawernie spoglądają. A wy co, Suchy? Wy umyśliliście sobie przymierze z żalnickim wygnańcem. A ja się pytam, jakie wojska za nim stoją? Z kim on spowinowacony? U którego boga w łaskach? Ot, z jednym się człekiem po wertepach tłucze, a dobytku ma tyle, co złachany płaszcz na grzbiecie. To jaki jest nam zysk, że my go na własnych toporach wyniesiemy na żalnicki tron?
– Łżecie, Czarny, jako pies – kniaź skrzywił się niechętnie. – Są Jastrzębcowi buntownicy na Półwyspie Lipnickim. A i ludek w Żalnikach nie bardzo sobie chwali pomorckie panowanie.
– To się jeszcze obaczy – stwierdził Czarnywilk. – Trzeba się pierwej rozejrzeć i bacznie oszacować, co kto wart. I po to ja z wami pojechał. Z wiecowego i babkowego nakazania, byście jakiej samowolnej durnoty nie popełnili. Póki dycham, na krok was nie odstąpię.
– No, to się może łacno zmienić – zeźlony Suchywilk wymownie zmacał stylisko topora.
– Groźby to w rzyć se możecie wetknąć, bom w swoim prawie – zadrwił siwowłosy. – Mam się we wszystkim rozpatrzeć i na wiecu sprawę zdać. A na razie tyle im rzec mogę, żeście się, jak kto głupi, dali spichrzańskiemu księciu podprowadzić i do miasta ściągnąć. Bo widzi mi się, Suchy, że jakby nie twoja ryża dziewka, to by nas w łańcuchach pomorckim kapłanom podarowano pospołu z żalnickim wygnańcem, co niby owo przymierze z księciem Evorinthem uwarzył. Oby się inni sprzymierzeńcy nie okazali równie godni zaufania. Powiadam więc, że mnie nie odpędzicie, tedy się z tą myślą oswajajcie. Razem będziemy wędrować.
– I z Twardokęskiem – dodała stanowczo wiedźma. – Bo ja się bez niego na krok nie ruszę, a Szarka beze mnie nie pójdzie.
– Kiep byłbym, jakbym podobną okazję przepuścił – oznajmił Szydło. – Z dawien dawna chciałem się sławetnym Jastrzębcowym rebeliantom przyjrzeć.
Suchywilk rzucił mu bardzo nieprzychylne spojrzenie.
– A zwierzołak i jadziołek zatroszczą się wedle naszego bezpieczeństwa – dokończyła niezrażona wiedźma. – I żadna moc nie zdoła nam przeszkodzić.
Idźcie prosto do świątyni, powiedziała mu karczmarka w gospodzie przy trakcie. Nawet nie oglądajcie się na grodowych dostojników, naród tutaj chytry, skundlony, ani wędrowca uszanuje, ani głodnego nakarmi. Inaczej bywało za starego pana, za Czerwieńca, co się z samym Org Ondrelssenem za bary brał na kraju Wewnętrznego Morza, ale szmat czasu przeszedł, jak go pomorccy wojownicy zarąbali siekierami na dziedzińcu dworca. A sinoborski kniaź obcy, nie z naszych, ani obyczaj północny zna, ani prawo boskie uszanuje. Ot, patrzajcie, dodała przyciszonym głosem. Jeszcze zgliszcza czerwienieckich grodów nie przestygły, jak zaczął spraszać w kraj pomorckich kupców i całe ich miasto ninie wokół grodziszcza wyrosło. Z tychże samych, co po pogromie sprzedawali naszych pokrewieńców na targowiskach popod Hałuńską Górą. Nie, u nich się jałmużny nie doprosicie, lepiej zrazu do świątyni ciągnijcie.
Bo nasza świątynia – w jej głosie zabrzmiała nutka dumy – nasza świątynia w całych Czerwienieckich Grodach sławna. Nie będzie pół roku, jak nowa przeorysza z samej Tregli przybyła. Młodziuchna dziewka, a na twarzy blada od postów i modłów niby biała nawitka, co nią głowę nakrywa. Ale duch w niej, ojcze, mocny a świątobliwy jak rzadko. Jak mniszki szpital budowały, to własnymi rękoma głazy z ziemi wyrywała, aż się nawet kupiectwo nieużyte zawstydziło. A kiedy w dolnym mieście jałmużnę rozdaje, to tak się ludzie cisną, że strach, żeby nie potratowali. Nie dla groszaków, ojcze, ale dlatego, że u niej leczące dłonie, co w każdej chorobie ulgę przynoszą. Może być, i wam wzrok przywrócą, bo niezmierzone jest miłosierdzie bogini. A już na pewno nie odpędzi was głodnego od bram nasza przeorysza. Zechcecie dzień albo i tydzień przeczekać a po trudach wędrówki odpocząć, takoż dadzą wam przytulisko. Powiadam wam, nie znajdziecie lepszego miejsca niźli nasza świątynia.