Letni deszcz. Kielich
Letni deszcz. Kielich читать книгу онлайн
To mia?a by? po prostu grabie? jego ?ycia, kt?ra raz na zawsze zapewni Twardok?skowi dostatni? staro?? na po?udniowych wyspach, z dala od intryg bog?w i szlacheckiej rebelii. Niestety, zb?jca zd??y? zasmakowa? w kompanii szlacheckich pan?w braci i szczerze podziela ich zami?owanie do bitki, wypitki i ob?apki. Znaj?c zajad?o?? i dum? swoich nowych kamrat?w, wie te? doskonale, ?e zechc? pom?ci? zniewag? i na wie?? o zrabowaniu skarbca kap?an?w w ?lad za z?odziejem pu?ci si? kilka setek szabel. Waha si? wi?c i kr?ci, a? nieoczekiwanie z pomoc? przychodzi mu knia?, kt?ry akurat postanowi? zbrojnie zdusi? powstanie. Kiedy szlachta szykuje si? do wielkiej bitwy, zb?jca cichaczem wyrusza po wyt?sknione bogactwo. Nie przeczuwa jednak, ?e Ko?larz tak?e odrzuci? wszelkie powinno?ci, pozwalaj?c, aby poch?on??a go kohorta martwych w?adc?w. Teraz powraca w rodzinne strony na czele nieludzkich wojownik?w, kt?rzy za nic maj? zaszczyty i bogactwo, a ?akn? jedynie zniszczenia i mordu. Powstrzyma? mo?e go tylko Szarka, kt?ra – sp?tana moc? cudownej wody ze ?r?d?a ?mij?w – wci?? ?ni na dalekiej P??nocy, usi?uj?c pozna? przyczyn? swego przybycia do Krain Wewn?trznego Morza.
Zapewne jednak nie jest ni? ratowanie z opa??w zb?jcy Twardok?ska…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Ale pan Krzeszcz nie dostrzegał w nich ani źdźbła własnej żarliwości. Chcieli pomsty na Pomorcach, za hańbę wypisaną na ich twarzach śladem po tatuażach, za odebrane świątynie i zwalone posągi bogini, które porąbano siekierami i rzucono na podpałkę, wreszcie za dwa tuziny lat prześladowań, obelg, krycia się po oczeretach, bagnach i wiejskich przysiółkach. Pan Krzeszcz nie ganił ich, choć nazywali Koźlarza prawdziwym kniaziem, obranym i koronowanym wedle obyczaju najwyższego kapłańskiego kolegium. Sam jednak wiedział lepiej. I czekał, aż bogini da mu ostateczny znak.
Teraz kroczył śmiało po ścieżce z księżycowego światła. Przeszedł przez pasmo krzewów i wysoki łan trawy. Nie patrzył pod nogi. Prowadziła go bogini, więc nie zawahał się, wchodząc pomiędzy wilgotne wełnianki, żurawiny i bagno, które owijało się wokół jego bosych kostek. Wreszcie nie czuł pod stopami nic prócz błotnistej wody pokrytej kożuchem rzęsy i przegniłego mchu. Wciąż jednak maszerował wytrwale, prowadzony jasnym księżycowym blaskiem. Pęcherzyki powietrza tańczyły na powierzchni moczaru, znaczyły mu drogę.
Tam ją zobaczył.
Stała pośrodku trzęsawiska, pod czeremchą, wykrzywioną i pokrytą sinymi naroślami. Blade kwiaty dzięgielu kołysały się łagodnie wokół jej stóp.
Lecz pan Krzeszcz widział jedynie jej twarz, jasną od miesięcznego światła i naznaczoną szramami w miejscu, gdzie ugodziły ją pomorckie bełty. Na ramionach miała opończę, postrzępioną i dziurawą. Giezło było cienkie i bogini dygotała z zimna na nocnym chłodzie. Na ten widok w piersi pana Krzeszcza wezbrała dziwna żałość i litość serdeczna. Chciał wyciągnąć ku niej ręce i do stóp jej upaść, ale śliskie łodygi trzęsidła pochwyciły go mocno, przytrzymały. Mógł tylko patrzeć z oddali.
Przezroczysta łątka przysiadła mu na ramieniu, a po obliczu bogini poczęły spływać łzy. Wielkie krwawe krople ściekały jak koralowe paciorki, toczyły się po gieźle z bieluśkiego płótna. I było tak cicho, że pan Krzeszcz słyszał przenikliwy bzyk owadzich skrzydełek nad łęgami, odległe pohukiwanie sowy i parskanie konia na leśnej polanie.
Potem, w chwili krótkiej jak uderzenie serca, bogini uniosła do twarzy opończę i otarła krwawe łzy. A kiedy odsunęła sukno, szlachcic zobaczył jej prawdziwe oblicze. Poczerniałą twarz w wieńcu z obciętych rąk, w naszyjniku z głów, którym wyłupiono oczy. W boku Bad Bidmone tkwił miecz, potężny dwuręczny miecz żalnickich kniaziów, a wystrzępiony płaszcz bogini był sztywny od zakrzepłej posoki. I nagle szlachcic zrozumiał. Oto patrzył na miecz boleści, który dotknął jej nieśmiertelnego ciała tamtej nocy, kiedy płonęła cytadela Rdestnika, i który znieważył ją bardziej niż napaść Pomorców.
Bogini uśmiechnęła się do pana Krzeszcza, tylko do niego, i wiedział, że dobrze odgadł jej życzenie.
Miała oczy przejrzyste jak płatki jabłoni. Jak oczy jego matki, zapamiętane z surowej blachy trumiennego portretu.
Pochylił nisko głowę, chcąc jednym szarpnięciem wyrwać miecz. Nieomal poczuł pod palcami chłodny metal głowicy, gdy kilka kroków za nim zachlupotało bagno. Ktoś zwalił się w błotnistą breję.
– A bodajby wciórności! – zaklął tamten ze złością.
Pan Krzeszcz poczuł, jak rękojeść wyślizguje mu się z palców. Pochwycił ją rozpaczliwie, spróbował szarpnąć ku sobie. Ostrze ani drgnęło.
– No, popatrzcie, ludzie, jakie cudeńka! – rozległ się za nim chrapliwy, pełen szyderstwa głos spichrzańskiego farbiarza. – Szalejuś się, stary, napił, że we ćmie z krzakami wojujesz?
Rozmodlenie pana Krzeszcza prysło bez śladu. Kątem oka dojrzał, jak bogini blednie i osuwa się w wodę, zmienia w słaby cień na powierzchni. Stał na niewielkiej kępie pośrodku bagniska, tuż przed karłowatą czeremchą i jego własny miecz był wbity głęboko w pień. Kwiaty dzięgielu błyskały tu i ówdzie w oparze jak błędne ogniki, będące duszami zmarłych, którym poskąpiono odkupienia.
Spichrzański rebeliant wygramolił się z błota i z krzywym uśmiechem popatrzał na pana Krzeszcza. W ręku trzymał końską szczękę na kiju, straszliwą broń żalnickiego chłopstwa. I znowu był pijany, choć pan Krzeszcz po wielekroć napominał go, by nieprzystojnym zachowaniem nie czynił sobie wstydu i ludzi do złego nie kusił.
– Ostrożnie z tym żeleźcem, ojciec – zakpił Siny Paluch – bo krzywdę jeszcze se zrobisz i nieszczęście będzie. No chowaj, powiadam! – huknął i potrząsnął kiścieniem. – Albo kulasy utrącę!
Pan Krzeszcz pospiesznie wyszarpnął ostrze i cofnął się o krok. Farbiarz uśmiechnął się krzywo.
– Tak lepiej – pochwalił z drwiną. – Bo takem sobie pomyślał, ojciec, że czas nam pogwarzyć. Jakoś się ostatnimi czasy nie składało. Ale ja człek cierpliwy, postanowiłem poczekać. I dzisiaj się los uśmiechnął. Popijam okowitkę, w gwiazdy patrzę, a tutaj się człek przekrada i w las jak zając kica. Patrzę lepiej, a to nikt inny, tylko umiłowany nasz prorok. Tedy pokicałem za wami, bo żal byłby wielki, gdybyście się nam mieli niecnie w bagnisku utopić.
– Bogini po mnie posłała – wtrącił oburzony pan Krzeszcz – i własną ręką wiodła…
– Takie brednie, ojciec – przerwał farbiarczyk – chamom możecie prawić. Mnie wasze omamy za jedno, więc pofolgujcie sobie. No, nie marszczcie się. – Zarechotał, widząc wzburzenie pana Krzeszcza. – Nie myśleliście chyba, że mnie wasza maskarada zwiedzie?
Istotnie, bez względu na wysiłki szlachcica nieszczęsny rebeliant pozostał obojętny wobec cudownych objawień, a los bogini uwięzionej w kamieniu nie obchodził go ani o jotę. Rwał się do bitek z Pomorcami i chętnie chadzał przeciwko szlacheckim dworcom. Jednak w chwilach szczerości, sowicie zakrapianej gorzałką, sprośnie wymyślał panu Krzeszczowi od oszustów i heretyków. Czasem wręcz straszył, że wyda go Pomorcom.
Szlachcic przyjmował groźby pokornie, podobnie jak nieprzystojne śpiewki zawodzone pijackim falsetem przez farbiarza o zmierzchu, kiedy całe obozowisko zbierało się na pospólnych modłach. Milczał, choć łotr snuł szydercze opowieści, jak naszedł proroka półprzytomnego ze strachu w chaszczach u Spichrzy. Przymykał oczy, gdy bezbożnik podkradał grosze ze wspólnej szkatuły, aby mieć za co na jarmarku pić i łajdaczyć się z wszetecznymi dziewkami. Słowem, pan Krzeszcz cierpiał wielce. Wszelako nie tracił nadziei, iż Bad Bidmone pokara bluźniercę i sprowadzi Pomorców, którzy obwieszą go na solidnym konopnym sznurze.
Bogini jednak zwlekała. Farbiarz nieodmiennie powracał do obozowiska bez złamanego szeląga, w przyodziewku splugawionym i podartym, niosąc za sobą odór rozpusty i przeniewierstwa. A kiedy go pan Krzeszcz próbował napominać łagodnymi słowy, prostak śmiał mu się w twarz i szydził bezczelnie.
– Milczycie, ojciec? – zapytał farbiarz. – I dobrze, nie trza jęzora po próżnicy strzępić. Ja tedy będę gadał. Krzywda mi się dzieje, ojciec, i dalej tak być nie może. Chcecie się w zbawcę i proroka bawić, wasza wola, ale ja ani myślę suszyć czy grzbiet korbaczem smagać. Owszem, jeśli trzeba tumult wszcząć albo z pachołkami się bić, mogę was w misjonarskiej robocie wspomóc, czemu nie? Nie pierwszyzna mi jaśnie panów trzepać. Ale za jedno mi, przed jaką kukłą kniaź bije pokłony. Bo każdą można zabić. – Oblizał się drapieżnie. – Dobrzem to zapamiętał z naszego karnawału.
Na podobne bluźnierstwo pan Krzeszcz mimowolnie opuścił dłoń na rękojeść miecza.
– No, no! – Farbiarz znów pogroził mu kiścieniem. – Nie bądźcie, ojciec, zbyt krewki, bo tak wam przyłożę, że nie jedną boginię, lecz wszystkie zobaczycie. Trzeba nam szczerze pogadać. Przyznaję, łebski z was człowiek, ale samolubny. Chcecie panów łupić i mieszczan z majątku obdzierać? Piękna intencja i pierwszy wam przyklasnę. Jednak po co łup palić – ciągnął z rosnącym oburzeniem – i dobytek marnować? Rozumiem, że można pana dla uciechy obwiesić albo gołego po śniegu kańczugami pognać. Lecz dziewkom po co łby golić i to młodym, nadobnym? Po co luzem je puszczać, nie wyonacywszy nawet na sianie? I beczki z winem rozbijać? Przecie marnotrawstwo czyste!
– Chciwość grzech jest! – nie zdzierżył pan Krzeszcz. – Takoż rozpusta, pijaństwo!
– Nie chcecie, nie grzeszcie! – warknął przez zaciśnięte zęby farbiarczyk.
Pan Krzeszcz wbił spojrzenie w trawę. Farbiarz był człekiem podłym, zaprawionym w mordach, przy tym krętaczem i okrutnikiem. Bez skrupułów mógł rozszczepić człeka kiścieniem, a martwego w bagno wrzucić, więc pan Krzeszcz cofnął się przezornie na sam kraniec kępy. I nagle coś błysnęło u brzegu, na wolnej od rzęsy i szuwarów powierzchni bagniska. Serce zabiło mu żywiej. Bogini była tuż obok, ukryta w mętnej wodzie. Białe giezło otulało ją jak plama księżycowego światła, a wokół falowały pasma moczarki i wełnianki. Wydało mu się, że popatrzyła prosto na niego. W ręku trzymała miecz i wyciągała go ku panu Krzeszczowi ku górze, aż zląkł się, by ostrze nie przebiło powierzchni.
– Przecie wam dziewek nie stręczę – ciągnął rebeliant. – Wyście człek stary, sterany, wam wszystko jedno. Ale mnie nie. I nie dam się przymusić do waszego szaleństwa. Dosyć żem się nacierpiał. – Splunął z obrzydzeniem. – Te wszystkie posty, modlitwy, nocne czuwania i śpiewy. Jakbym znów w farbiarni robił!
Szlachcic skinął głową, lecz ukradkiem spozierał w bok, ku Bad Bidmone. Bogini uśmiechnęła się, a za jej plecami, w kłębach mułu, zaczęły się rysować inne postaci. Unosiły się z wolna, nabierały ludzkich kształtów. Kiedy były tuż przy powierzchni wody, pan Krzeszcz zobaczył wyraźnie twarze ofiar moru, obrzmiałe i przegniłe.
– I dlatego powiadam, ojciec, dość tego! – perorował dalej farbiarz. – Wystarczy. Teraz chcę dziewek, miodziku zacnego, porządnej strawy. A złotem, coście je w pańskich dworach, ojciec, zrabowali, jakoś się podzielimy – zawiesił głos. – Słuchasz mnie, ojciec? – ponaglił, gdy tamten wciąż nie odrywał oczu od tafli bajora.
– A jak nie? – zapytał powoli pan Krzeszcz.
Palce upiorów niecierpliwie przebiegały po wodzie, marszcząc ją w drobne fałdki. Szlachcic nie widział już bogini. Odeszła, choć upiory pozostały. Ale to nie były topielce, nie próbowały go pochwycić ani ściągnąć w głębinę. Spojrzał im prosto w oczy. I nabrał pewności.
