-->

Zb?jecki Go?ciniec

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Zb?jecki Go?ciniec, Brzezi?ska Anna-- . Жанр: Фэнтези. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Zb?jecki Go?ciniec
Название: Zb?jecki Go?ciniec
Автор: Brzezi?ska Anna
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 273
Читать онлайн

Zb?jecki Go?ciniec читать книгу онлайн

Zb?jecki Go?ciniec - читать бесплатно онлайн , автор Brzezi?ska Anna

Wi??ni?w trzymano pod ni?sz? ?wi?tyni?, w ?elaznych klatkach wpuszczonych w kana?y ?ciekowe. Stra?nicy ich nie torturowali, co to, to nie. Po prostu pozwalali im tkwi? ca?ymi dniami w kanale, rozmy?la? i przygl?da? si? wielkim jaszczurom, od kt?rych roi?o si? w ?ciekowisku. Zb?jc? otoczy?y trzy poka?ne, wyg?odzone sztuki. I tak siedzieli po przeciwnych stronach ?elaznej kraty, trzy bestie i Twardok?sek, dzie? za dniem gapi?c si? na siebie bezsilnie. Gdy wi?c pojawi? si? pierwszy stra?nik, zb?jca ochoczo wy?piewa? swoj? histori?… – by po latach zapisa? j? mog?a Anna Brzezi?ska, specjalistka od staropolskich obyczaj?w i magii na kr?lewskich dworach.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 33 34 35 36 37 38 39 40 41 ... 61 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Poganiacze spędzali woły na gościniec i w kotlince został jedynie Buk, kaprawy kuzyn Kuny, który flegmatycznie zasikiwał popioły ogniska. Zbójcy na ten widok flaki wywróciły się do góry nogami, choć bowiem nie modlił się zbyt gorliwie do Kii Krindara, wszakże kopiennickim zwyczajem ogień miał w wielkim poważaniu. Żeby ci się w supeł związał, zażyczył mściwie, kiedy Buk w spokoju ducha poprawiał portki.

Klacz znów tupnęła, stuliła uszy. Obejrzał się. Nic, zbite, ciemne krzaki. Uspokojony, miał wjechać na trakt, kiedy z najdalszej kępy tarniny dobiegł go zdumiony szept:

– Twardokęsek? Tyżeś to, Twardokęsek?

Drgnął i obejrzał się powoli, ze sztyletem w ręce, bo chociaż nie przypuszczał, aby szczuracy znali go z imienia, człek nigdy nie może być zbyt ostrożny. Jednak dwoje oczu, które otworzyły się w tarninie, nie mogło należeć do zwierzołaka. Mrugając, gapiły się na niego z wysokości rosłego chłopa, niebieskie i wytrzeszczone. Przypomniał sobie.

– Coś tak w ziemię wrósł, Derkacz? – upomniał go poganiacz. – Zimować zamierzasz?

Twardokęsek spojrzał szybko na oczy w tarninie i zdecydował się.

– Nie, jeno tej kartoflanki wczorajszej strzymać nie mogę.

– Jednych pędzi od kartoflanki, a drugich ze strachu – zarechotał Buk. – Pilnuj się tylko, by ci szczuracy czego w krzakach nie odgryźli.

Gdy poganiacz zjechał w dół gościńca, w chaszczach zatrzeszczało gwałtownie. Zbójca z namysłem przełożył sztylet do prawicy, wprawnie zmierzył odległość, ale rękę trzymał opuszczoną, ukrytą za łękiem.

– Wyłaź, Mroczek – syknął przez zaciśnięte zęby. – Wyłaź i gadaj, czego chcesz.

Dawny kupiec bławatny chyłkiem wysunął się z krzaków. Ubranie miał potargane, gębę zmiętą i nieszczęśliwą. Rohatynę zgubił albo w chaszczach zostawił, ale oczy błyszczały mu po dawnemu. Małe chytre oczka kramarza. Przebiegł nimi od góry do dołu przyodziewek Twardokęska, nie ominąwszy końskiego rzędu, oszacował jeźdźca wraz z kobyłą i spytał ze zdumieniem:

– Cóżeś to, Twardokęsek, do wolarzy przystał?

– A choćby, to tobie co do tego, Mroczek?

– Niby nic – przyznał Mroczek. – Może tyle, że jakbym ja czmychnął ze skarbczykiem, to bym po gościńcu bydła nie pędzał. Ech, jakby to Uchacz zobaczył…

– No, ale Uchacz sztywny jako kłoda – splunął mu pod nogi Twardokęsek – a i tobie na to samo rychło przyjść może. Czemu za mną się wleczesz?

– Nawet żem o tobie nie wiedział – żachnął się kupiec.

– Jak się te jatki u Trwogi zaczęły, to nie czekając, w wodę wskoczyłem, bo powiadają, że plugastwo wody się lęka. Takiegoć, lęka się! – parsknął. – Mało się nie udusiłem, a tu ledwo gębę na wierzch wystawiam, ono oczami świeci i, skurwysyństwo, piórem prawie po gębie wali. Tedy ja znów pod wodę i, widać, przetrzymałem. Jakem na drugi brzeg wylazł, już ścierwo żarło. Nic, podumałem i wyszło mi, że lepiej przez ziemię szczuraków iść, niż mu drogę zachodzić. Kobyłę ryżą znalazłem, wasza być musi, i na gościńcu nockę strawiłem. Potem mnie te niewiastki do – gnały. Pewnikiem plugastwo nażarłszy się, żywymi je ostawiło. Jenom tego nie wiedział, żeś do wolarzy na koniec przystał.

– Ano, zdarzyła się przygoda – mruknął Twardokęsek.

– A tobie, Mroczek, jeszcze gorsza się przytrafi. Widać, co komu pisane, to go nie minie. Plugastwo odpuściło, szczuracy przejście dali, aby na koniec, traf zły, znajomek się napatoczył. Trzeba było raczej w krzakach siedzieć.

– Jakbym cię chciał bydlęcym wydać – syknął Mroczek

– tedy otwarcie na gościniec bym wyszedł i do tej chwili należycie byś wisiał. Nie bądź głupi, Twardokęsek. Tu zwierzołaków ziemia, ludziom trza się pospołu trzymać. Posłuchaj, mam pod Spichrza folwarczek. Niby nic wielkiego, ale tam w obejściu srebro całe zakopane. Wszystko, com na Przełęczy zebrał. Pojedziem, srebro wybierzemy. Połowa twoja, Twardokęsek – dodał przymilnie.

– Cóżeś taki hojny? – skrzywił się zbójca, który bynajmniej kamratowi nie dowierzał. Sztylet w garści ściskał i rychło nim Mroczka zaszlachtować zamierzał, tyle że prędzej o szczuraków rozpytawszy. – Noc całą sam bieżałeś i żywyś, tedy skąd ta bojaźń nagła?

– Nockę całą ślepia przy sobie widziałem – schrypniętym głosem odparł Mroczek. – Wszędzie po krzakach ślepiska. To pyrgały przy ziemi, to znów się na mnie gapiły, żółte, świecące. Idą zwierzołaki za mną, idą bez ochyby, nie sztuka im samotnego człeka na gościńcu przydybać i sprawić. Ale z wami, w kompanii, inna będzie sprawa.

– Ano, bo do ostatniego nas utrupią – sarkastycznie odparł Twardokęsek.

– Gdzież tam, gromada was – skrzywił się Mroczek. – A my dwa zważać będziem, po krzakach na darmo się nie ostawać, nie mitrężyć z dala od innych. Jako teraz czynimy – dodał, nerwowo rozglądając się po tarninie. – Na co nam tyle po próżnicy gadać? Wydać cię nie wydam, na jednym haku by nas obwiesili. Jeszcze srebrem opłacę, bylebyś nic nie gadał.

– A niewiastka cię nie rozpozna? – upewnił się jeszcze Twardokęsek.

– Mrówka, świętej pamięci, pierwszy ją przydusił – dawny kupiec bławatny odsłonił w uśmiechu drobne, spróchniałe zęby – i spódnicę na łeb zadarł, coby się nie szarpała. Nie, widzieć to ona za bardzo nic nie widziała.

– Abyś się z czym nie wygadał – ostrzegł. – Bo ja tu za pachoła robię i zwą mnie Derkacz. A od dziewek trzymaj się w daleka, od tej ryżej najdalej.

– Nawet jakby sama chciała? – zarechotał Mroczek. – Grzech nie brać, jak dziewka prosi.

– Ta chcieć nie będzie – zbójca aż posiniał na wspomnienie, co mu onegdaj Szarka zapowiadała.

Coś w jego głosie widać ostrzegło Mroczka. W tejże samej chwili cofnął się głębiej w krzaki. Nie dość szybko. Coś tam chrupnęło, potoczyły się kamienie. Twardokęsek zawahał się. Nie kwapił się w krzaki leźć, kamrata dobijać. At, niech tam, pomyślał, albo go szczuracy dorżną, albo sam z siebie skapieje. Popędził kobyłkę.

* * *

– Piękną łaźnię nam zgotowaliście – potrząsnął głową Mroczek. – Uchacz, Mrówka, Olsza, Kulawiec, Vii, wszyscy pomordowani. Całą sławetną kompanię z Przełęczy Zdechłej Krowy jadziołek wydusił niczym pchły w kapocie… Jak ja cię wtedy w Górach Sowich między wolarza – mi dojrzałem, Twardokęsek, to pomyślałem sobie, pal licho ten zagrabiony skarbczyk, niechże ci na zdrowie idzie. Grunt, byśmy pospołu głowy bezpiecznie unieśli. Ale tobie mało było tych, co nad Trwogą od jadu legli. Tyś mnie podstępnie sztyletem po żebrach zmacał…

Ze słabości ledwiem co widział – przypominał sobie Mroczek – a rozum rwał mi się, mętniał powoli. Kobyłka, co ją miałem we krzach uwiązaną, zerwała się i uciekła, ale ocuciło mnie parskanie. Raźne, końskie parskanie. Wielgachny kary ogier stał nade mną, przytupując w błocku, rdzawym, ceglastym od posoki, co ze mnie wyciekła. Chłop na nim siedział i choć opończę miał przyszarzałą, przecie rozpoznałem świątynną kapicę. Brunatną, jaką same tylko sługi Zird Zekruna noszą. Ale o tym ci mówić nie będę, Twardokęsek. Ni o tym, jaka mnie groza zdjęła, kiedym mu w gębę zajrzał. Od tego, co mu w ślepiach świeciło. I znamienia. Znamienia skalnych robaków na czole.

Nawet mi rany nie przewiązał, tylko na siodło za sobą wsadził. Nie śmiałem pytać, czemu. Rychło zjechaliśmy z traktu. Ostro popędzał. Coś tam krzyczał, to się ze sobą wadził, to znów skamlał bezrozumnie. I coraz głębiej w góry wjeżdżał, coraz dalej od szlaku. Aż tam, gdzie się żleb otwiera, co do jaskiń pod Górami Sowimi wiedzie. Szczęście, żem się w krze zsunął, w szelinę miękką, miłosierną.

Wysoko już stał miesiączek, kiedym się wreszcie obudził. Ciężko mi na piersi było, jakoby mnie jaka zmora we śnie gniotła. Ale nie zmora to była, jeno szczurzysko wielkie, wypasione. Sierść miało lśniącą, tłustą, jak bobry w książęcych żeremiach. Z grozy dech mnie odszedł, a ono jeno zapiszczało, prawie że ludzkim śmiechem i w szczelinę smyrgnęło. Ale o tym też ci nie opowiem, Twardokęsek. Ani o dwóch dziewuszkach, które potem ze krzów wychynęły. Za ręce się trzymały, a żadna nie była większa niż na łokieć, tylko głowy miały ogromne jak dynie. I kiedy tak nade mną wydziwiały, to im się te łby w przód i w tył kołysały, jakby zaraz z karków spaść miały. A potem, Twardokęsek, zdarły ze mnie koszulę. Jedna poczęła mi ranę lizać, a druga…

* * *

Zbójca jechał posępnie, bez zapału. Z początku poranek był rześki, chłodny, jak to w górach. Potem jednak skwar nastał okrutny, a stado nie zwalniając, parło naprzód. Wreszcie, zmordowany, zrzucił koszulę i w samej tylko skórzanej kamizeli, z gębą obwiązaną grubą siną chustą, popuścił wodze i zdał się na rozsądek kasztanki.

Gdzieś w tumanie ciężkim od smrodu bydląt i czerwonego suchego pyłu mignęła zbójcy skurczona twarz wiedźmy. Ogromne nabrzmiałe ślepia nad grzbietami wołów.

Pod wieczór zwierzęta poczęły przyspieszać. Wodę bydlęta czują, zgadł Twardokęsek, tedy Modra blisko. Aby się tylko na koniec szczuracy nie wyroili.

Lecz – przynajmniej tym razem – złe miało go oszczędzić i nie naruszony dotarł do granicznej rzeczki; woda lśniła purpurowo od dopalającego się słońca.

– Ech, przejechalim! – wrzasnął Buk. – Przejechalim!

– W karczmie gardło zdałoby się przepłukać! – odkrzyknął Twardokęsek.

– Nie bójże się, jest i gospoda! – zaśmiał się poganiacz. – Popod Szczurakiem ją zowią, bo karczmarka podobno i zwierzołaków nie odpędza, jak zimową porą w okienko zastukają. Niech no latarnię nad bramą dziewka zapali, i stąd ją uwidzisz. A podpalanka tam – dodał z rozmarzeniem – że lepszej w Górach Żmijowych nie znajdziesz.

Kiedy podjechali bliżej, rozpalono nie jedną, ale trzy latarnie – nad dźwierzami i na rogach dachu, przy maszkarach wyrzeźbionych w cisowym drzewie, które ani chybi miały szczuraków wyobrażać. Gospodyni wybiegła im na spotkanie aż na skraj traktu, w obsadzoną wiśniami aleję.

– Bydlęta na pastewnik popędźcie – zarządziła – mocna jest zagroda. Sami do środka chodźcie co żywo. Balie dziewkom nagotować przykazałam, wyparzycie się we wrzątku. Jeno chyżo, bo prosiak skwierczy na rożnie, należycie już przypieczony.

1 ... 33 34 35 36 37 38 39 40 41 ... 61 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название