Zb?jecki Go?ciniec
Zb?jecki Go?ciniec читать книгу онлайн
Wi??ni?w trzymano pod ni?sz? ?wi?tyni?, w ?elaznych klatkach wpuszczonych w kana?y ?ciekowe. Stra?nicy ich nie torturowali, co to, to nie. Po prostu pozwalali im tkwi? ca?ymi dniami w kanale, rozmy?la? i przygl?da? si? wielkim jaszczurom, od kt?rych roi?o si? w ?ciekowisku. Zb?jc? otoczy?y trzy poka?ne, wyg?odzone sztuki. I tak siedzieli po przeciwnych stronach ?elaznej kraty, trzy bestie i Twardok?sek, dzie? za dniem gapi?c si? na siebie bezsilnie. Gdy wi?c pojawi? si? pierwszy stra?nik, zb?jca ochoczo wy?piewa? swoj? histori?… – by po latach zapisa? j? mog?a Anna Brzezi?ska, specjalistka od staropolskich obyczaj?w i magii na kr?lewskich dworach.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Na nic już furgon, nijak Morwa nie zmoże – osądził Kuna. – Dobrze, że choć my bezpieczni.
Dziwka też zrozumiała, że niczego nie dopnie. Zeskoczyła z kozła i zadzierając spódnicę, pognała co sił w nogach ku Trwodze. Olsza zabiegł jej drogę, pałką po łbie zdzielił. Morwa ani pisnęła, zwaliła się na ziemię jak gałgan.
Mrówka rozciął płótno z tyłu furgonu, wskoczył do środka, Mroczek za nim.
Wiedźma rozdarła się przeraźliwie, kiedy ją wywlekli i zarzucili spódnicę na łeb.
– A może tak skoczylibym, Kuna? – zbójca głośno przełknął ślinę. – Dwunastu ich i nas dwunastu, jeno my w siodle. Zmożem.
– Głupiś! – rzucił ze złością poganiacz. – U nas trzy baby, a oni zbóje są, z rabunku żyją. Furda furgon! Nic tam w worach nie znajdą prócz fasoli.
– Sprytniście – potrząsnął głową Twardokęsek. – Ani chybi, od początku ukartowane było, że wóz tyłem pójdzie, zbójom na przynętę.
– Dziewka wasza cała – zaczepnie odparł Kuna – tedy nie krzywdujcie, bo widzi mi się, że ta służka nie ze wszystkim jak należy była. Dalej jechać trza, nim się szczuracy zlecą. A jak komu nie w smak, niech się ostaje, ja go nie zatrzymuję.
Nieco z przodu, nad samym brzegiem, skrzydłoń niecierpliwie drobił w miejscu. Szarka przyglądała się rabusiom. Tej też nie wiadomo, co do łba strzeli, pomyślał z niepokojem Twardokęsek.
– Tedy jedźmy – zgodził się pośpiesznie.
– Teraz do rzeczy mówicie – błysnął zębami poganiacz. – A panna – upomniał Szarkę – niech się tak nie przypatruje, bo jeszcze się co złego przytrafi.
Odwróciła się nieznacznie.
– Tam – powiedziała, wskazując nad głowy rabusi.
Od zachodu, znad szczytów, rozległ się świst polującego jadziołka. Spadł na zbójów. Pierwsze pióro dosięgło Uchacza, prosto w twarz. Nim jeszcze inni zrozumieli, co się dzieje, złe zanurkowało niżej, wczepiło się w oczy Strzałki. Oszalałe ze strachu konie zakwiczały cienko, wyrwały mu z ręki sznur i runęły naprzód. Vii uniosła krótko ostrzyżoną, ciemną główkę, popatrzyła w niebo i pędem pomknęła z powrotem ku żlebowi.
Woły, widocznie zwietrzywszy niebezpieczeństwo, zaczęły ryczeć donośniej, ze strachem.
– Na żmijów! – wrzasnął Kuna. – Znarowiły się! Na przeciwnym brzegu trwała rzeź. Mrówka nie zdążył się nawet wyplątać ze spódnicy wiedźmy, zdechł z opuszczonymi portkami. Uchaczowi ciemna piana wystąpiła na gębę, rzucił się na Kulawca. Stary próbował uciekać, ale Uchacz zadusił go w szale i sam zmożony jadem, zwalił się na ścierwo kamrata.
– Ruszać się – wrzeszczał Kuna. – Ruszać się, skurwysyny, nie gapić!
Trzy setki oszalałych ze strachu zwierząt jednocześnie zerwało się do biegu na oślep, pociągając za sobą równie przerażonych wolarzy. Twardokęsek zdążył jeszcze dojrzeć, jak smagłoskóra Vii okręca się na krawędzi żlebu i z rozpostartymi ramionami wali się w dół.
Dopiero pod wieczór poskromili stado.
Przyczaili się w niewielkiej kotlince. Bez ognia, by nie ściągnąć szczuraków, choć wedle Twardokęska woły podniosły nad Trwogą taki rejwach, że słyszano je aż w Żalnikach. Poganiacze nie rozdziewając się, legli w kupie na ziemi, inni podrzemywali w kulbakach. Na Twardokęska wypadła kolejka, by czuwać. Siedzenie miał obtłuczone od jazdy po wertepach i kłuło go w krzyżu, a po prawdzie to i nieswojo mu nieco było. At, za jedno, pomyślał, wiedźma już teraz pewnikiem od jadu posiniała, a czy jej kto wcześniej wygodził, czy nie, też za jedno.
Szarka spała nieopodal, pod karłowatą jarzębiną, z dala od innych. Od Trwogi nie odezwała się ni słowem.
Przywołała go, pomyślał, dziwka nieczysta, przeklęta. Gorzej jeszcze niźli wiedźma, bo wiedźmę szał po świecie pędzi i krew czarna, zepsuta. A ta sama, sama z siebie jadziołka przywołała i może znów przywołać, kiedy bę – dziem spali. Albo zielem jakowymś nas napasie i jak wszy umorzy. No, raz kozie śmierć. Pewnikiem jadziołek jeszcze u Trwogi ścierwo żre, wiedźma na dobre przepadła, a i dziewka widać zmordowana, umęczona. Czas się zbierać, szyję unosić.
Noc była ciemna, że choć oko wykol, a jego buty ze świńskiej skóry ani skrzypnęły w trawie.
Złapała go za nadgarstek. Wykręciła, aż kwiknął, i przytrzymała przy ziemi, póki nie przestał się szamotać.
– Jakbym była dobrą, prostoduszną niewiastą – syknęła mu prosto w ucho, a ślepia jej się od wściekłości skrzyły jako żmijce – zaszlachtowałabym cię niczym wieprza. Tylko nie przeciągaj struny, Twardokęsek, bo nie zdzierżę.
– Puszczaj – sapnął zduszonym głosem.
– Po co? – warknęła mocniej jeszcze rękę przykręcając.
– Żebyś dokończył, w czym się kompanom nad Trwogą nie poszczęściło? Żeby do reszty wszystko zepsuć? Przykazałam ci strzec wiedźmy, zaufałam, kurwi synu, ale ty nogi za pas wziąłeś, tylko smród został! – aż zachłystywała się złością. – A ja przez ciebie plugastwo szczuć musiałam. Niech on się teraz rozhuka, rozswawoli, ni jeden żyw głowy stąd nie uniesie, pojmujesz? Zanadto ci, gównojadzie, pobłażałam. Bo mi się zdawało, że lepiej cichaczem się przekraść. Bo mnie bawiło byle pankowi czapkowanie i po chaszczach obozowiska, i chuda polewka, nawet jak mnie te kmioty po tyłku klepały, też mnie bawiło. Ale dosyć, Twardokęsek, skończyło się. Jak zdrów chcesz do Spichrzy dojechać, bacz lepiej, by wiedźmie więcej włos ze łba nie spadł. Nie moja sprawa, że się z nią po nocach pokładasz, tedy nie z sentymentu jej pilnuj, ale dlatego, że ja z ciebie pasy drzeć będę, jak jej się co złego przytrafi – odepchnęła go i zanurkowała w szelinie.
Dwie pary miodowych ślepi świeciły na brzozowej gałęzi, nisko nad ścieżką. Oliwkowe pióra wciąż połyskiwały od jadu. Odegnała go. Pobiegła dalej, aż odnalazła bajoro. Grząskie, cuchnące zgniłymi roślinami. Zanurkowała, odgarniając śliskie, splątane liście. Głęboko, aż na samo dno. Nim jeszcze napłynęły łzy.
Brązowa suka z rozszarpanym brzuchem, skowycząc, zdychała u moich stóp. Ostatnie, co zobaczyłam. Na mokrej posadzce, twarzą w dół, w kałuży wina i psiej posoki.
Za piecami był ogień – pamiętasz? – a ja miałam nie żyć. Noc, letni deszcz, krew, której nie umiałeś zatamować. Krzyczałeś, ty, nie ja, kiedy płynęła ci przez palce – jasna, spieniona.
Mokerna pobladła jak chusta, gdy wniosłeś mnie w próg.
Miałeś tego później żałować – pamiętasz?
Twój brat plunął mi w twarz i nie powiedział ani słowa. Jego oczy, szare, nade mną, obok mnie, szare. Na polu, na wysokim, gdzie krakały kruki. Patrzyłeś, ramię przy ramieniu, jego głowa na ostrzu piki.
Zabiję cię, jeśli kłamałaś. Tyle tylko rzekłeś.
Ale ja milczałam, a on też nie powiedział ni słowa.
Letni, letni deszcz. Spadający topór.
Pamiętasz?
Pojawiły się przed brzaskiem, oklepem na ryżej kobyle. Morwa w podartej spódnicy i zmarnowanym kubraku. Wiedźma poobijana i sina na gębie od zbójeckich zalotów, przytulona do pleców dziwki, rozmazana.
– Skurwysyny! – wrzasnęła z daleka dziwka. – Pomór na was i trąd, świńskie nasienie! Pieniędzy brać nie trza było, zapowietrzeńcy, jakeście zza strugi na zbójów spozierać zamyślali! Żebyście za moją krzywdę marną śmiercią zdechli!
Jaśminowa wiedźma zsunęła się z końskiego grzbietu. Na brodzie i dalej, na szyi, aż po kraj giezła miała ciemną strużkę zaschniętej krwi. Popatrzyła wkoło po gębach wolarzy. Na Twardokęska ani spojrzała, ale aż nim szarpnęło od jej oczu, wielkich, rozdętych, jak tamtej nocy, gdy znienacka pojawiła się obok Skalniaka, nad dogorywającą Szarką. Wiedźma chwilę jeszcze stała jak wrośnięta przy kobyle, a potem z bekiem runęła ku dziewczynie.
Morwa wyrwała najbliższemu poganiaczowi nadgryzioną pajdę razowca i zaczęła chciwie żreć. Twarz miała zaciętą, wrogą.
– Co ślipisz? – warknęła do Twardokęska. – Cycków babskich nie widziałeś, czy co? Koszulinę na mnie poszarpali, a jakem się ocknęła, złe tam takowe było, że o przyodziewku ze wszystkim zapomniałam. – Ze złością zebrała poły lawendowego kubraczka, pospiesznie, ale nie dość szybko, by Twardokęsek nie zobaczył błysku łańcucha.
Znał ten łańcuch, grubo kuty w czerwonym złocie, spięty z tyłu klamrą na kształt łba żmii o oczach z granatu. Nigdy go Vii nie zdejmowała, nawet wówczas, gdy przychodziła pośrodku nocy do jego posłania, smagłoskóra, milcząca, zwinna jak jaszczurka zarówno w miłości, jak i w zabijaniu na gościńcu. Coś zakłuło go głęboko w trzewiach. Dziwka trupy obdarła, pomyślał, tedy z kompanii nikt nie ostał.
– Nie będziem popasać aż za Modrą – Morda rzucił jej bukłaczek z podpalanką. – Zmożesz w siodle, Morwa?
– Cobym miała nie zmóc? – otarła wargi wierzchem dłoni. – Jeno ona – wskazała pochlipującą na piersi Szarki wiedźmę – ze szczętem osłabła.
– Nie czas mdleć i babskie żale piastować – ofuknął ją Kuna – kiedy szczuracy za plecami. Jechać trza co rychlej. Ludzie przy bydle potrzebni, ni na jednym nie zbywa. Chcesz, panna – odwrócił się do Szarki – to służkę na zwierza sadzaj, ale opóźniać nas wara, bo obu poniechamy.
– Twardy z ciebie człek, Kuna – odezwał się Twardokęsek.
– A twardy – bystro popatrzył mu w twarz poganiacz – ale w swoim prawie. Pomnij, jakeśmy się w opactwie uładzili. Ja się dla was na niańkę nie najmował, tedy teraz nie płaczcie.
– Nie twardy on, znaczy się – zakończyła złośliwie dziwka – ale skurwysyn nieużyty.
Wysoko, po szczytach rozjaśniało się nieznacznie, lecz w kotlince było mroczno i cicho, ani ptak nie zaćwierkał w krzakach, ani zwierz zaszurał po trawie. Gdy Twardo – kęsek zaciągał popręg, łagodna, kasztanowa klacz zarżała i trąciła go w rękę. Chrapy miała miękkie, aksamitne. Rozejrzał się wkoło, niespokojnie wyglądając szczuraków, ale zarośla przy trakcie były nieruchome, ciemne.
Czubkiem języka oblizał spierzchnięte wargi i niespokojnie namacał u boku miecz, co prawda nie oburęczny kopiennicki szarszun, do którego przywykł, ale też dobre, szerokie ostrze, wyszukane na rozkaz Szarki w zbrojowniach Traganki. Jak wcześniej, Kuna posłał Twardokęska na tył stada, do zaganiania opornych sztuk i zbójca podejrzewał, że nie bez przyczyny. Nie tylko robota była żmudna, ale i szczurakom łatwiej z tyłu urwać w pochodzie pojedynczego człowieka, niż zachodzić stado od czoła.