Kuzynki
Kuzynki читать книгу онлайн
Powie?? wyros?a z opowiadania nagrodzonego Zajdlem 2002.
Produkt literacki wolny od Jakuba W?drowycza.
"Kiedy? w budowaniu podobnego klimatu specjalizowa?a si? tzw. literatura m?odzie?owa – tak?e Nienacki w opowie?ciach o Panu Samochodziku, kt?rych kontynuacj? pisa? Andrzej Pilipiuk. Tak mog?a zaj?? osmoza.»Kuzynki«to lekka i b?aha, sympatyczna – nawet tysi?cletniej Pilipiuka nie da si? nie lubi?! – do ko?ci polska powie?? fantastyczna.
Tak rzadko znajduj? ksi??ki, zw?aszcza z rodzimej fantastyki, kt?re – cho? w godzin? ju? zapomniane, w trakcie lektury i przez t? godzin? po – pozwalaj? znowu poczu? dzieci?c? rado?? ?ycia, ?ycia jak wakacyjnej przygody, na kt?r? wybieramy si? z przyjaci??mi".
Jacek Dukaj, "Nowa Fantastyka"
"Dawno ju? nie czyta?am tak ciep?o i z wiar? w ludzi napisanej ksi??ki. Ksi??ki troch? bajkowej: bohaterom nigdy nie brakuje pieni?dzy (wszak kamie? filozoficzny opr?cz przed?u?ania ?ycia pozwala r?wnie? wyprodukowa? z?oto z o?owiu), rz?dowe zasoby danych stoj? otworem nawet przed by?? pracownic? (od czego hakerskie zdolno?ci?), ?li ludzie zostaj? ukarani, a ci dobrzy umiej? wobec siebie zachowywa? si? w spos?b lojalny i uczciwy".
Agnieszka Szady, "Esensja"
"Andrzej Pilipiuk w niezwykle frapuj?cej powie?ci odwo?uj?cej si? do mit?w s?owia?skich. Historyczne w?tki niepostrze?enie ??czy z wci?gaj?c? i ciekaw? fabu??. Doskona?a lekko?? pi?ra".
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Elity wpadły w szał. Dyszą żądzą odwetu. Na szczęście nikt nie domyśla się nawet, że „spisek” (jej całkowicie legalne i usprawiedliwione działania nazywają spiskiem i zdradą stanu!) narodził się tu – w zastawionych komputerami bunkrach pod siedzibą CBŚ. Na razie podejrzewają tych z UOP-u. I koszą, wywalając dziesiątkami na bruk… Specjalnych złudzeń nie ma. Wie za dużo. Otarła się o tajemnice właścicieli tego kraju, a oni nie puszczają takich rzeczy płazem. Generał obiecał ją chronić. Ale mimo to trzeba znikać… Wrzuca do spalarki pliki papieru. Lepiej nie zostawiać po sobie śladów.
Pora ruszać w drogę. Poszukać sobie gdzieś daleko mieszkania i nowej pracy, w miarę możliwości mniej stresującej. Przyczaić się i przeczekać aż burza ucichnie… Ma pewien pomysł. Jej kuzynka wspomniała nie dalej jak przedwczoraj o pewnej wakującej posadzie… Kilka tygodni temu zaczął się pierwszy semestr. Czemu więc nie zaczepić się w szkole?
Dyrektor prywatnego żeńskiego liceum spojrzał ciężko zza biurka. Niewysoka dziewczyna z grubym warkoczem siedziała skromnie na krześle. Kontemplował ją przez dłuższą chwilę. Wyglądała sympatycznie, ale czuł dziwną podświadomą niechęć. Fakt, że nazwisko nosiła identyczne jak niedawno zatrudniona lektorka, zrzucił na karb przypadku.
– Więc chce pani objąć stanowisko nauczycielki informatyki? – zaczął.
Jeśli ktoś pyta o rzeczy, które są mu doskonale znane, może to oznaczać tylko jedno. Pragnie stłamsić swoją ofiarę, pozbawić ją pewności siebie. Co z tym fantem zrobić? Można udawać potulną owieczkę albo, wręcz przeciwnie, obrócić pytanie przeciw pytającemu…
– O wszystkim napisałam w podaniu.
Dyrektor skończył je czytać pięć minut temu. Ta odpowiedź w pewien sposób sugeruje, że jest kretynem. Delikatnie, a jednak. Zajrzał pomiędzy kartki i wyłowił CV.
– Są tu pewne luki – zauważył. – Ukończyła pani studia w wieku dwudziestu lat…
– Udało mi się zrobić pięć lat w ciągu dwu – wyjaśniła spokojnie.
Potarł czoło kciukiem.
– Hmmm – mruknął. – Przez następny rok pracowała pani dla rządu. A co konkretnie pani robiła?
Kuzynka ostrzegała ją, że ten typ lubi się czepiać. Jak zatem wybrnąć? Można obrócić pytanie w żart. A jednocześnie odpowiedzieć tak, by zawrzeć ziarno prawdy.
– Jak pan będzie zadawał zbyt dużo pytań, trafi pan do nas.
– A konkretnie?
Żart nie udał się, więc trzeba wytoczyć ciężkie działa. Wyjęła z kieszeni wizytownik, spokojnym ruchem podała przyszłemu pracodawcy biały kartonik. Na nim wytłoczono godło, literki CBŚ oraz numer telefonu. I absolutnie nic więcej.
– Jeśli naprawdę jest pan ciekaw, proszę zadzwonić – spojrzała lekko, wyzywająco.
– Nie zatrudnię pani – oświadczył ze złością.
Złość to najczęściej oznaka lęku. A lęk to bardzo destruktywna siła. Strach jest najbardziej obrzydliwą ze słabości, a każdą słabość przeciwnika można obrócić na swoją korzyść. Oczy Katarzyny nieruchomieją, spojrzenie staje się twarde. Rysy twarzy tężeją zamieniając ją w maskę. Przemiana trwa kilka sekund. Długo ćwiczyła przed lustrem pod okiem psychologów. Dyrektor dostrzegł zmianę. Teraz boi się jeszcze bardziej.
Dziewczyna, która siedzi przed nim nadal jest tą samą, ale o ile wcześniej czuł do niej niechęć, teraz odczuwa niemal panikę.
– Panie dyrektorze – także jej głos stał się inny. Tembr obniżył się, słowa padają ciężko jak odlane z żelaza. – Niech mi pan uwierzy, nie ma już innej przyszłości.
Nie poddał się od razu. Spróbował osadzić ją wzrokiem, lecz oczy dziewczyny, które jeszcze przed chwilą wydawały się lekko maślane, teraz połyskują jak kawałki lodu. Nie chciała tego, nie lubi zmuszać ludzi, łamać cudzej woli, ale jeśli nie ma innego wyjścia…
– Przyjmijmy, że panią zatrudnię… – dyrektor stara się ratować resztki honoru.
Zmiana jest błyskawiczna. Znowu siedzi przed nim ta sama sympatyczna, młoda kandydatka na nauczycielkę, która weszła do jego gabinetu zaledwie kilka minut temu.
– Z pewnością pan nie pożałuje – uśmiecha się nieśmiało.
W tym momencie dyrektorowi świta myśl, że w sumie nieważne, skąd przyszła. Jest miła i kompetentna, będzie można z nią pracować…
Mężczyzna w płaszczu przechadza się uliczkami krakowskiego Kazimierza. Wspomina. Nie wszystko uległo zniszczeniu. Domy stoją nadal tam, gdzie stały, choć tu i ówdzie zieje straszliwa wyrwa. Dawno tu nie był, ale szybko dociera do celu swojej wędrówki. Synagoga Remuh, zbudowana w XVI wieku przez Izraela Isserlesa Auerbacha dla jego syna Mojżesza, znanego jako rabbi Moses Remuh… Przysadzista budowla otynkowana na biało, gościnnie otwarta brama w murze. Wędrowiec wchodzi w nią pewnym krokiem. Drzwi do wewnątrz kryją się w głębi podwórza. Zanurza się w półmrok i ciszę przybytku. Jego oczy szybko przywykają do ciemności. Pod ścianą pali się niewielka wieczna lampka. Oznacza miejsce, w którym zazwyczaj siadywał rabbi Remuh. Gdzieś z zakamarków, zza filaru, wyłania się niewysoki, kaprawy osobnik.
– Zwiedzanie płatne – informuje gościa.
Nieznajomy lustruje go zimnym spojrzeniem brązowych oczu. Strażnik czuje wzrok przenikający aż do kości.
– Przepraszam – bąka. – Myślałem, że pan jest turystą.
Przybysz spokojnie odwraca głowę i patrząc na lampkę popada w zadumę. Będzie tak stał przeszło godzinę. Rabbi Remuh, jedyny człowiek, który świadomie odrzucił dar… Mężczyzna wychodzi. Kroczy pewnie śmierdzącymi zaułkami. Kazimierscy żule patrzą ze swoich posterunków przed bramami. Facet jest obcy. Nie pamiętają jego twarzy. Ale jednocześnie widać, że czuje się tu jak u siebie w domu. Zagraniczny płaszcz, poznają to po dziwacznym kroju, złoty szwajcarski zegarek na przegubie, elegancka skórzana teczka pod pachą… Wygląda na nadzianego, a Kazimierz to miejsce, gdzie czerwone twarze polują na jeleni… Jednak jest w nim coś dziwnego. Wyczuwają, że to prawdziwy mężczyzna, jeden z ostatnich przedstawicieli wymierającego gatunku. Nie wiadomo, czy jest uzbrojony, ale i tak nie odważą się go zaczepić. Tacy nie muszą mieć broni. Zaatakować można kogoś, kto się przestraszy. Kogoś, w kim lęk stłumi natychmiast wolę oporu. Ale ten typek nie wygląda na takiego, który byłby w stanie odczuwać lęk. Nóż czy pistolet nie zrobią na nim wrażenia. Przyjmie walkę. I może wygrać. Za duże ryzyko. Lepiej poczekać na innego.
Człowiek w płaszczu wychodzi z zaułka na plac. Mieści się tu lokal o nazwie „Alchemia”. Przybysz czyta napis na szyldzie i parska krótkim, dźwięcznym śmiechem.
Szkoła. Poobijane ławki, brudne szyby w oknach. Dyrekcja zatrudniła sprzątaczkę, ale babie wyraźnie nie chce się pracować. Korytarz przetarła froterką tylko przez środek. Pod ścianami leży warstwa geologiczna nie ruszana od dziesięcioleci. Podłogę należało wypastować tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego, ale zrobiono to zaledwie wczoraj. Nikt nie pomyślał, by budynek nocą wywietrzyć. Smród pasty do parkietu walczy o lepsze z wonią lizolu.
Firanki teoretycznie wyprano w lecie, ale ekipa która się tym zajmowała, ukradła przy okazji połowę proszku. Ławki wymyto wodą z dodatkiem domestosu. To także wykonano w ostatniej chwili. Zapach chloru jest ciągle wyraźnie wyczuwalny.
Nauczycielka będąca wychowawczynią tej klasy, sprawia wrażenie kompletnie niekompetentnej. Przedłużyła sobie wakacje o dwa tygodnie, symulując chorobę. Czerwona opalenizna na jej nalanym obliczu świadczy, że wylegiwała się przez ten czas na plaży… Pierwsza lekcja to fizyka. Kobieta wyraźnie nie ma pojęcia, co zrobić z czasem i z uczniami. Przez trzydzieści minut dyktuje im regulamin pracowni. Pozostały kwadrans spędza na zapleczu, robiąc sobie herbatę. Nie szanuje czasu uczniów, zwisa jej totalnie wszystko. A ponoć w tym kraju jest dwudziestoprocentowe bezrobocie. Przecież można na jej miejsce zatrudnić kogoś, kto coś wie i potrafi to przekazać…
Monika Stiepankovic siedzi w pierwszej ławce, pod oknem. Czuje na sobie taksujące spojrzenia całej klasy. Pierwszy dzień w polskiej szkole. Miała rację by nie zakładać sukienki. Ubrała się w jeansy i wojskowego kroju bawełnianą koszulę. Uczniowie wykorzystując nieobecność nauczycielki gawędzą sobie. Słucha.
Przez ostatni miesiąc pracowała ciężko ucząc się polskiego po kilka – kilkanaście godzin dziennie. Jeden z żołnierzy polskiego batalionu KFOR zrobił studia pedagogiczne. Teoretycznie jego zadaniem miała być organizacja szkół dla mniejszości serbskiej w Kosowie. Z braku uczniów, dla zabicia czasu, zaczął uczyć ją swojego języka. Trzydzieści dni to nie za dużo, ale miała książki, kasety z filmami i kilkudziesięciu żołnierzy, dla których konwersacja z miłą szesnastolatką była przyjemnym urozmaiceniem ciężkiej służby daleko od domu.
Zna polski wystarczająco dobrze, by rozmawiać. Trochę trudniej wyłapać jej wypowiedzi nastolatków siedzących przy sąsiednich ławkach. To, co dociera do jej uszu, to głównie wulgaryzmy. Kręci głową ze zdumieniem. Przecież do liceów powinna uczęszczać młodzież pochodząca z klasy średniej. Tymczasem w całej grupie nie widzi nikogo sensownego. Zbieranina, hołota, dzicz – umysł podsuwa jej usłużnie stosowne epitety. Koszmarna banda. Farbowane włosy, kolczyki w nosach, debilne naszywki na plecakach. Trzy albo cztery osoby przyszły na lekcję naćpane… Kilku wygląda jak na ciężkim kacu. Chłopcy taksują ją spojrzeniami. Rozbierają w myślach. Czuje ich podniecenie. Co tak na nich działa? Jasne włosy? Fakt, jest jedyną naturalną blondynką w klasie… Dobrze, że koszula, o jeden numer za duża, zaciera skutecznie kształty jej sylwetki.
Korytarz wita ją kwaśnym zapachem potu – z braku odpowiednio pojemnej sali gimnastycznej odbywała się tu lekcja wychowania fizycznego. Następna jest chemia. Nauczycielka mówi przez dziesięć minut zupełnie od rzeczy, po czym znika na zapleczu. Robi sobie kawę…
Monika odwraca się i patrzy na klasę. Jej spojrzenie jest uważne, świdrujące. Szesnaście lat to najwyraźniej tutaj kompletnie cielęcy wiek. Dziewczyny chichocząc przeglądają jakieś kolorowe pisemko. Jeden chłopiec czyta komiks, pozostali gadają ze sobą jak nakręceni. Oni także marnują czas, a mogliby go wykorzystać z pożytkiem… Przecież widywała już ludzi w ich wieku, którzy odważnie brali karabiny i szli zginąć za swoją wioskę, za swoją dolinę, za swoją ojczyznę… Tamci młodzieńcy mieli oczy patrzące czysto i odważnie. Nawet jeśli się bali, wiedzieli na czym polega ich obowiązek. W wieku szesnastu lat, czasem wcześniej, byli już mężczyznami. Ci pozostaną rozpuszczonymi dzieciakami. Niektórzy na zawsze.