Letni deszcz. Kielich

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Letni deszcz. Kielich, Brzezi?ska Anna-- . Жанр: Фэнтези. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Letni deszcz. Kielich
Название: Letni deszcz. Kielich
Автор: Brzezi?ska Anna
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 395
Читать онлайн

Letni deszcz. Kielich читать книгу онлайн

Letni deszcz. Kielich - читать бесплатно онлайн , автор Brzezi?ska Anna

To mia?a by? po prostu grabie? jego ?ycia, kt?ra raz na zawsze zapewni Twardok?skowi dostatni? staro?? na po?udniowych wyspach, z dala od intryg bog?w i szlacheckiej rebelii. Niestety, zb?jca zd??y? zasmakowa? w kompanii szlacheckich pan?w braci i szczerze podziela ich zami?owanie do bitki, wypitki i ob?apki. Znaj?c zajad?o?? i dum? swoich nowych kamrat?w, wie te? doskonale, ?e zechc? pom?ci? zniewag? i na wie?? o zrabowaniu skarbca kap?an?w w ?lad za z?odziejem pu?ci si? kilka setek szabel. Waha si? wi?c i kr?ci, a? nieoczekiwanie z pomoc? przychodzi mu knia?, kt?ry akurat postanowi? zbrojnie zdusi? powstanie. Kiedy szlachta szykuje si? do wielkiej bitwy, zb?jca cichaczem wyrusza po wyt?sknione bogactwo. Nie przeczuwa jednak, ?e Ko?larz tak?e odrzuci? wszelkie powinno?ci, pozwalaj?c, aby poch?on??a go kohorta martwych w?adc?w. Teraz powraca w rodzinne strony na czele nieludzkich wojownik?w, kt?rzy za nic maj? zaszczyty i bogactwo, a ?akn? jedynie zniszczenia i mordu. Powstrzyma? mo?e go tylko Szarka, kt?ra – sp?tana moc? cudownej wody ze ?r?d?a ?mij?w – wci?? ?ni na dalekiej P??nocy, usi?uj?c pozna? przyczyn? swego przybycia do Krain Wewn?trznego Morza.

Zapewne jednak nie jest ni? ratowanie z opa??w zb?jcy Twardok?ska…

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

Перейти на страницу:

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Twardokęsek stanął pod murami Książęcych Wiergów w pięć dni po tym, jak Szydło uzdrowił go z oparzeń. Ale ku zdumieniu zbójcy, wrota nie otwarły się na wezwanie. Co więcej, spostrzegł, że na podmiejskich błoniach obozuje wielu podobnych mu nieszczęśników, którzy rozbili się obozem wokół rozmaitych furgonów, namiotów i fur. Lecz Twardokęsek nie zniechęcał się łatwo. Długo stał jak kołek u bramy, wykrzykując coraz bardziej plugawe klątwy i pogróżki na oczach gawiedzi, która obserwowała jego wysiłki z nieskrywanym ukontentowaniem acz bezczynnie. Zanim na wieżyczkę wylazł znudzony wartownik, Twardokęsek ochrypł ze szczętem. Drab popatrzał na niego z wysoka, po czym rzucił przyciszonym głosem kilka słów. Zbójca jeszcze nie ochłonął ze zdumienia, a ponad wierzejami pokazało się dwóch ludzi w krasnych kabatach. Pomachali do Twardokęska radośnie, gdy zaś rozdziawił gębę, by ich z kolei skląć za opieszałość, wylali mu na głowę wielką balię pomyj i oddalili się spokojnie do swoich zajęć.

– Aby nie krzyczcie więcej – poradził zbójcy szczerbaty dziadek, który, usadowiony na murawie obok swej dwukółki, przypatrywał się z ciekawością zajściu. – Bo jak ktoś hałasuje zanadto, wrzący olej leją albo rozgrzaną smołę. Onegdaj my pochowali kamrata, co miał narzeczoną w mieście i strasznie się napierał do środka.

– Ale kiedy ja muszę! – żachnął się Twardokęsek. – Sprawę mam ważną, niecierpiącą zwłoki.

– A kto nie ma? – prychnęła zażywna przekupka. Siedziała na koźle fury, po brzegi wyładowanej porami i kapustą. – Czas człowiek mitręży, towar mu się psuje. I wszystko przez te rajcowskie brewerie, bodajby ich nagła zaraza sparła!

Zbójca rzucił jeszcze smętne spojrzenie na bramę. Ale ponieważ znikąd nie widział pomocy, uznał, że roztropniej będzie zasięgnąć języka u nieszczęśników koczujących pod miastem. Uwiązał konika przy rachitycznej brzózce i ruszył ku jejmości na wozie z zieleniną.

– Powiadacie tedy, że rajcy miasto zamknęli? – zagaił, zaciągając mocno w chłopskim narzeczu Gór Żmijowych, bo nie chciał, aby w nim rozpoznano obcego. – Dla jakiej niby przyczyny?

– A kto by tam inny? – Niewiasta odęła wargi, jakby poczuła w gębie coś wielce paskudnego. – Przecie nie porządny człowiek, co się pracą trudzi i czasu nie ma na politykowanie. Bo kto teraz dojdzie, czy rajce spisek uknuły, coby burmistrza ubić, czy na odwrót zgoła? Obojętne zresztą. Nam, biednym, wciąż wiatr w oczy wieje.

– Burmistrz ubity? – Twardokęsek udał grozę, choć od dobrych pięciu dni wiedział o wiergowskim nieszczęściu i gryzł się nim okrutnie. – Przebóg, to co z nami będzie?

– Ubity, nie ubity – wzruszyła ramionami, okrytymi burą wełnianą chustą – i tak jednako. Towar nam zmarnieje i na żebry pójdziem.

– Przestańże wreszcie jęczeć, babo samolubna! – ofuknął ją dziadek. – Wróg na nas dybie okrutny, a ta jeno o kapuście gada i nad rzepą płacze. Prawda, że niewygoda, odkąd miasto zamknęli. Ale gdyby nie dobry burmistrz, już byśmy pod spichrzańskim jarzmem zginali grzbiety.

– Co też powiecie? – odezwał się zbójca widząc, że kobieta nabiera tchu, by wygłosić kolejną tyradę. – Spichrzański książę?

– A juści – przytaknął nie bez satysfakcji szczerbaty. – Rajca Kurdyban, ścierwo, takie plugastwo umyślił, że miasto chciał książęciu za złote floreny sprzedać.

– Nie może być! – wykrzyknął z przejęciem Twardokęsek. – A to psia jucha!

– Może, może – rzekła flegmatycznie jejmość na wozie z kapustą, w której niechęć do rajców widać przeważyła nad żałością w obliczu gnijącego dobytku. – Wszyscy oni jednacy.

Szczerbaty dziadek pogładził się po brzuchu, mile ujęty poparciem, i ciągnął dalej:

– Dobrego naszego burmistrza z łuczyska próbował ustrzelić, wykładacie sobie? I gdzie jeszcze? Na samych schodach świątyni, kiedy z nabożeństwa ludzie wychodzili, które post kończy. Ot, świętokradca plugawy! – Splunął z obrzydzeniem i przydeptał plwocinę tak energicznie, jakby to była głowa nieszczęsnego bluźniercy. – No, ale pokarała go świątobliwa panienka za zniewagę! Jego i resztę zdrajców pospołu. Dotknęła ich swoim palcem jeszcze tej samej nocy. Co do jednego zdechli, plugawcy.

– A Kurdyban to przed samym jej obrazem ducha wyzionął – wtrąciła znów przekupka. – Pewnikiem ze strachu, jak mu się błogosławiona panienka pokazała. I klejmo miał ponoć wypalone, co nim pod ratuszem zdrajców kaźnią.

– Znak, nieludzką ręką wybity! Księżniczki naszej kara! – wrzasnął dziadek, po czym nabożnie pokłonił się po trzykroć, bo tak w Książęcych Wiergach pospólstwo czciło swoją patronkę. Wyprostował się jednak szybko. Nie chciał, aby ktoś dokończył za niego opowieść. – Bo to, rozumiecie, drzwi były na skoble od środka zamknięte i cała kamienica pod strażą. Rodzina go chyłkiem pochować próbowała, ale hyr już po narodzie poszedł o zdradzie owej niecnej. Porwali się dobrzy ludkowie, bramę wyważyli i trupa na majdan wynieśli. I wnet się całe Kurdybana łajdactwo potwierdziło…

– Kto tedy w mieście władzę trzyma, skoro rajcy z woli świątobliwej panienki wyginęli? – spytał zbójca starannie ważąc słowa, aby tamci nie poznali, jak bardzo mu zależy na odpowiedzi.

– Ano, ostało się kilku zacnych panów. – Dziadek poskrobał się z namysłem po brodzie. – Na przykład stary Rybarz, co niegdyś radzie przewodził. On ninie klucze od miasta dzierży i pieczę nad porządkiem sprawuje, z pomocnikami kilkoma poczciwymi, co ich sobie spomiędzy mieszczan dobrał. Szlachetny jest starzec, tedy wzdragał się pono przed owym obowiązkiem, na głowę swą siwą wskazując, w wiergowskiej służbie steraną. Ale kiedy padła mu do nóg Złociszka, burmistrza naszego Kościeja córa jedyna, i ze łzami go prosić zaczęła, aby się nad jej sieroctwem ulitował i pod opiekę wziął, póki ojciec nie wydobrzeje…

– Tedy Kościej żyje?! – wrzasnął zadziwiony Twardokęsek i z uciechy aż uderzył się po udach. – A niech go czarci wezmą, starego łajdaka!

Mieszczanie popatrzyli na niego ze zdumieniem. Widać nie przywykli, aby równie otwarcie przyzywano złego.

– Wybaczcie, cni obywatele – jął się sumitować zbójca. – Z radości mi się wypsnęło. Bo jużem myślał, że naszego dobrego Kościeja dia… Znaczy, rzec chciałem, że zamordowali go rajcy.

– E, nie wiedzieć jeszcze, na czyje się obróci – oświadczyła z powątpiewaniem jejmość.

Dobyła z kobiałki kawałek zeschłego czarnego chleba i żuła go właśnie z ukontentowaniem, pogryzając przywiędłym porem. Zbójcy na ten widok donośnie zaburczało w brzuchu. Tak się do Wiergów spieszył, że nie popasał nawet w gospodach przy trakcie. Liczył, że w domostwie Kościeja nażre się wreszcie do woli.

– Burmistrz w gorętwie dziesiąty dzień leży – ciągnęła. – Z początku jeszcze pono większą nadzieję dawali medycy na jego ozdrowienie. Ale teraz coś wody w gęby nabrali. Jego dzierlatka, Złociszka, całe dnie w świątyni leży, o litość nad ojcem księżniczkę błagając.

Zbójca zmarszczył brwi. Za nic nie umiał sobie przypomnieć, aby Kościej miał córkę. Ale może był roztropny i w zamknięciu ją trzymał. Mieszczanie często tak czynili w obawie, by im ktoś dziewek przed zamążpójściem nie popsował.

– Co jest akuratnie ta rzecz, którą zacna córka czynić powinna – rzekł z namaszczeniem stary. – Sami zobaczycie, jak na was choroba przyjdzie. Zresztą może i wcześniej… Cały czas się dziwię, że sami z tą kapustą w szczerym polu stoicie. Syna nie macie, aby was w robocie wspomógł?

Trafił widać celnie, bo niewiasta posiniała na twarzy. Zbójca wtrącił się szybko, chcąc zażegnać sprzeczkę.

– Nie mogę wyjść z zadziwienia, jak dobrze wszystko wiecie, co się w mieście dzieje. Z pachołkami gadacie? Może gdzie u furtki trafiłby się i taki, który by zdrożonego wędrowca za mury wpuścił… – Znacząco potrząsnął sakiewką. – Grosza nie poskąpię temu, kto drogę wskaże.

Staruch i babina wybuchnęli zgodnym rechotem. Dobrą chwilę rżeli i pokładali się ze śmiechu. Zbójca z kwaśną miną czekał, aż się uspokoją.

– Wam się zdaje, że my tu od dziesięciu dni dupą kamienie grzejemy? – Przekupka zlitowała się pierwsza i otarła załzawione oczy. – Nie bądźcież durni. Zawsze koło południa otwierają bramę. Na krótko, tedy trzeba czekać, bo jak się kto nie dopcha, to nie wpuszczą, ścierwa.

– A tą sakiewką nie machajcie zbyt jawnie – doradził mu jeszcze dziadek – bo psubraty okrutne na bramie stoją. Nie poczciwi strażnicy, co ratuszowym służyli, ale nowy zaciąg. Podobnoż go sam Kościej sprowadził dla obrony przed Spichrzą. I może są w boju straszliwi, ale złodzieje też straszne. Wnet wam grosiwo zabiorą i jeszcze gnaty obiją.

Twardokęsek wymamrotał kilka słów podziękowania i odsunął się na bok, aby przeżuć wiergowskie nowiny. Grunt, że Kościej żył, choć zbójca lękał się trochę rozmowy z jego dziedziczką. Zbójeckie doświadczenia z młodymi mieszczankami były dość jednostronne. Przeważnie strasznie się darły, kiedy się je po napadzie obdarło z rozmaitych szmatek i próbowało obrócić na pospólny pożytek. Szlachcianki były rozsądniejsze – a w każdym razie mniej wrzaskliwe.

* * *

Jednak ta mieszczanka nie wrzeszczała. Wbrew zapewnieniom przekupni, koczujących pod bramami, nie leżała również przed figurą świątobliwej panienki. Kiedy Twardokęsek wreszcie zdołał się przedrzeć przez miasto i przekonać drabów na sieni, że jest z dawien oczekiwanym gościem, znalazł Złociszkę w tej samej małej komnacie, gdzie kiedyś Kościej wyłuszczył mu po raz pierwszy plan zagrabienia rdestnickiego skarbczyka. I jak wówczas siedziała przy niskim stoliczku z tamborkiem w ręku.

Twardokęsek aż zaniemówił na ten widok. Nagle wszystko stało się jasne. Zbyt jasne, jak na jego potrzeby.

– Siadajcie. – Bez żadnych wstępów dziewczyna pokazała na krzesło u stołu, suto zastawionego jadłem. – I jedzcie, jeśli wola.

Twardokęsek potrząsnął głową. Głód minął mu bez śladu.

– Jak Kościej? – spytał sucho.

Nie zamierzał czynić jej wyrzutów, choć pozwoliła mu klepać się po tyłku i wierzyć, że jest służącą. Zabawiła się jego kosztem, i starczy. Teraz były rzeczy ważniejsze od dziewczęcych igraszek.

Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название