-->

Wilk z Wall Street

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Wilk z Wall Street, Belfort Jordan-- . Жанр: Биографии и мемуары. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Wilk z Wall Street
Название: Wilk z Wall Street
Автор: Belfort Jordan
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 216
Читать онлайн

Wilk z Wall Street читать книгу онлайн

Wilk z Wall Street - читать бесплатно онлайн , автор Belfort Jordan
Satyryczna rekonstrukcja jednej z najbardziej zwariowanych karier w historii ?wiatowego biznesu W latach 90-tych XX wieku Jordan Belfort by? jednym z najbardziej znanych ludzi w Stanach Zjednoczonych. Za dnia zarabia? tysi?ce dolar?w na minut?. Noc? wydawa? je r?wnie b?yskawicznie na narkotyki, seks i zagraniczne podr??e. Prowadz?c interesy na kraw?dzi prawa b?d? je ?ami?c, zwr?ci? na siebie uwag? ameryka?skiego wymiaru sprawiedliwo?ci, lecz nawet wtedy nie zrezygnowa? z hulaszczego trybu ?ycia. W ten spos?b rozpocz??a si? emocjonuj?ca gra w kotka i myszk? z FBI oraz instytucjami nadzoruj?cymi nowojorsk? Wall Street.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 117 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Firmy handlujące takimi akcjami były bardzo zdecentralizowane, miały dziesiątki biur rozrzuconych po całym kraju. Tymczasem my mieliśmy tylko jedną siedzibę, dzięki czemu mogliśmy łatwo zneutralizować złe wrażenie, jakie wywołałby pozew sądowy SEC. Zwykle już samo to wystarczyło, żeby firma handlująca tanimi akcjami wyleciała z rynku. Docelową grupą odbiorczą takich firm byli niewyrobieni drobni inwestorzy, którym wciskano papiery wartości ledwie kilku tysięcy dolarów. Stratton Oakmont zaś polował na najbogatszych, namawiając ich do inwestowania milionów. Wskutek tego SEC nie mogła nam zarzucić, że wykorzystujemy klientów, narażając ich na ryzyko utraty pieniędzy na spekulacjach giełdowych.

Ale nic z tych rzeczy nie przyszło do głowy kontrolerom przed wniesieniem pozwu. Błędnie założyli, że już sama zła prasa usunie nas z rynku. My jednak mieliśmy tylko jedno biuro, jedną centralę, dlatego łatwo nam było zmotywować pracowników, dlatego żaden nie odszedł. Dopiero złożywszy pozew, kontrolerzy SEC zaczęli sprawdzać nasze papiery i dopiero wtedy uświadomili sobie, że wszyscy nasi klienci są milionerami.

Udało mi się po prostu odkryć złoty środek: zorganizowaną sprzedaż pięciodolarowych akcji najbogatszym z jednego procenta najzamożniejszych Amerykanów, w przeciwieństwie do sprzedawania śmieciowych akcji (tych wartości poniżej dolara) dziewięćdziesięciu dziewięciu procentom pozostałych, którzy nie mieli nic albo prawie nic. Była na Wall Street firma, która tańczyła wokół tego pomysłu przez ponad dwadzieścia lat, ale nigdy go nie zrealizowała. Mimo to jej właściciel J. Morton Davis, okrutny Żyd, zbił w tym czasie fortunę i w naszym światku był prawdziwą legendą.

Ale mnie się udało, ja trafiłem w dziesiątkę i miałem fart zrobić to w najbardziej odpowiednim momencie. Rynek odradzał się właśnie po wielkiej październikowej zapaści z 1987 roku i wciąż panował na nim chaotyczny kapitalizm. NASDAQ osiągnął pełnoletniość i nie uważano go już za rudego pasierba nowojorskiej giełdy. Na każdym biurku stanęły szybkie jak błyskawica komputery, które przesyłając od wybrzeża do wybrzeża zera i jedynki, wyeliminowały potrzebę fizycznej obecności na Wall Street. Nadchodziła pora zmian, pora wstrząsów. I podczas gdy wskaźniki NASDAQ szybowały w górę jak szalone, ja rozpoczynałem intensywne - trzy godziny zajęć dziennie - szkolenie moich młodych Strattonitów. Z dymiących popiołów wielkiego październikowego krachu narodził się dom maklerski Stratton Oakmont. I zanim kontrolerzy zdążyli się zorientować, rozorał Amerykę z siłą wybuchu bomby atomowej.

Właśnie wtedy przyszła mi do głowy ciekawa myśl.

- Co mówią dzisiaj ci idioci z SEC? - spytałem.

- Nic - odparł Danny. - Głównie milczą, a jak gadają, to jak zwykle o samochodach na naszym parkingu. - Wzruszył ramionami. - Mówię ci, oni nie mają o niczym pojęcia. Nie wiedzą nawet, że Madden wchodzi dzisiaj na giełdę. Wciąż przeglądają notowania z dziewięćdziesiątego pierwszego.

W zamyśleniu potarłem policzek. Odpowiedź Danny’ego wcale mnie nie zaskoczyła. Ostatecznie sala konferencyjna była od ponad miesiąca na podsłuchu, tak że codziennie docierały do mnie kontrwywiadowcze meldunki na temat moich wrogów. Jedną z pierwszych rzeczy, jakich się o nich dowiedziałem (nie licząc tego, że nie mają żadnej osobowości), było to, że jedni nie wiedzą, co robią drudzy. Bo podczas gdy przygłupy ze stolicy pilnie obserwowały pierwszą ofertę publiczną Steve’a Maddena, przygłupy z Nowego Jorku siedziały w mojej sali konferencyjnej, nie mając zielonego pojęcia, co ma się dzisiaj wydarzyć.

- Jaka tam teraz temperatura? - spytałem z zainteresowaniem.

- Coś koło czternastu stopni. Siedzą w kurtkach.

- Czternaście stopni? Dlaczego? Mówiłem ci: chcę tych sukinsynów zamrozić! Chcę, żeby wzięli dupę w garść i wynieśli się, kurwa, na Manhattan! Mam tu wezwać speca od lodówek, czy co? Chcę, żeby im gluty w nosie pozamarzały! Czy ty czegoś tu nie rozumiesz?

- Posłuchaj - odparł z uśmiechem Danny. - Możemy ich zamrozić, a nawet usmażyć. Mógłbym zainstalować w suficie te małe grzejniki naftowe, a wtedy zrobiłoby się tak gorąco, że musieliby łykać tabletki z solą, żeby przeżyć. Ale jeśli to zrobimy, odejdą, a wtedy jak będziemy ich podsłuchiwać?

Nabrałem powietrza i powoli je wypuściłem. Tak, Danny miał rację.

- Dobra, chuj z nimi. Niech zdechną ze starości. A z Maddenem zrobimy tak: chcę, aby podpisał oświadczenie, że udziały będą należały do nas bez względu na ich cenę i bez względu na to, co piszą w prospekcie emisyjnym. Chcę również, żeby złożył akcje na rachunku depozytowym, którego dysponentem będzie Wigwam. I nikt nie ma prawa o tym wiedzieć. Wszystko zostanie między przyjaciółmi. Omerta, brachu. Dopóki Steve nie spróbuje nas wykiwać, powinno być okej.

Danny kiwnął głową.

- Okej, ale nie rozumiem, jak ma nam to pomóc. Jeśli złamiemy umowę, wpadniemy w takie samo gówno jak on. Przecież kiedy Steve przetrzyma dla nas tyle udziałów... - Chociaż gabinet niedawno przeszukiwano, dokończył bezgłośnie, samym ruchem warg: „Złamiemy co najmniej siedemnaście tysięcy przepisów!”.

Podniosłem rękę i uśmiechnąłem się ciepło.

- Hej, hej, spokojnie! Po pierwsze, gabinet sprawdzano pół godziny temu i „pluskiew” tu nie ma, a jeśli przez ten czas udało im się ponownie je podłożyć, zasługujemy na to, żeby nas nakryli. Po drugie, nie złamiemy siedemnastu tysięcy przepisów. Najwyżej trzy czy cztery, maksymalnie pięć. Ale i tak nikt nie ma prawa o tym wiedzieć. - Wzruszyłem ramionami i zaskoczony dodałem: - Dziwię ci się, Dan. Umowa zabezpieczająca bardzo nam pomoże, nawet jeśli nie będziemy mogli jej wykorzystać. Z tak potężnym straszakiem Steve sto razy pomyśli, zanim spróbuje nas wykiwać.

Przez interkom odezwała się Janet.

- Twój ojciec tu idzie.

- Cholera jasna - warknąłem - powiedz mu, że mam ważne spotkanie!

- Spadaj! - odwarknęła. - Sam mu powiedz, ja nie zamierzam.

Co za bezczelność! Co za zuchwałość! Zamilkłem. A potem jęknąłem:

- Proszę cię, Janet. Nie możesz mu powiedzieć, że mam ważną naradę, konferencję telefoniczną albo coś takiego? Błagam!

- Nie, nie i jeszcze raz nie - odparła obojętnie.

- Wielkie dzięki. Jesteś wspaniałą sekretarką, prawdziwym skarbem. Przypomnij mi o tym za dwa tygodnie, kiedy będziemy wypłacali premię świąteczną.

Czekałem, aż coś powie. Ale się nie odezwała. Głośnik milczał. Kurwa mać, nie do wiary! Parłem więc naprzód.

- Daleko jest?

- Pięćdziesiąt metrów stąd i szybko się zbliża. Wyszły mu wszystkie żyły i pali... chyba nawet dwa papierosy naraz. Chryste, wygląda jak ziejący ogniem smok.

- Dzięki, że podtrzymałaś mnie na duchu. Możesz przynajmniej odwrócić jakoś jego uwagę? Włączyć alarm pożarowy albo coś? Ja spróbuję... - W tym momencie Danny zaczął wstawać z fotela, jakby chciał wyjść. Podniosłem rękę i stanowczym głosem spytałem: - A ty, kurwa, dokąd?! - Dźgnąłem palcem powietrze, wskazując fotel. - Siadaj i wyluzuj. - Odwróciłem głowę w stronę czarnego interkomu. - Chwileczkę, Janet, nie odchodź. - Przeniosłem wzrok z powrotem na Danny’ego. - Powiem ci coś, staruszku: co najmniej pięćdziesiąt tysięcy z tego rachunku to twoje dzieło, więc tobie też należy się ochrzan. Poza tym w ilości siła. - Spojrzałem na interkom. - Janet, powiedz Kenny’emu, żeby ruszył dupę i natychmiast tu przyszedł. Jak wszyscy, to wszyscy. I otwórz drzwi. Chcę tu mieć trochę hałasu.

Kenny Greene, mój drugi wspólnik, był zupełnym przeciwieństwem Danny’ego. Dwoje ludzi nie mogło się bardziej różnić. Danny był bystrzejszy i chociaż to nieprawdopodobne, zdecydowanie bardziej wytworny. Za to Kenny był ambitniejszy, obdarzony nienasyconym apetytem na wiedzę i mądrość, atrybuty, których wybitnie mu brakowało. Tak, Kenny był zwykłym tumanem. Smutne to, lecz prawdziwe. Miał niesamowity wprost talent do wygadywania największych głupot na spotkaniach biznesowych, zwłaszcza tych najważniejszych, na które zakazałem mu w końcu przychodzić. Danny delektował się tym ponad wszelką miarę i wykorzystywał niemal każdą okazję, żeby przypomnieć mi o jego niedostatkach. Tak więc miałem Kenny’ego Greene’a i niespokrewnionego z nim Andy’ego Greene’a - otaczali mnie sami Greene’owie.

1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 117 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название