Ultimatum Bournea
Ultimatum Bournea читать книгу онлайн
W Zwi?zku Radzieckim Jason Bourne staje do ostatecznej rozgrywki ze swoim najwi?kszym wrogiem – s?ynnym terroryst? Carlosem – i tajnym mi?dzynarodowym stowarzyszeniem. ?eby przeszkodzi? pot??nej Meduzie w zdobyciu w?adzy nad ?wiatem, raz jeszcze musi zrobi? to, czego mia? nadziej? nie robi? nigdy wi?cej. I zwabi? Carlosa w ?mierteln? pu?apk?, z kt?rej ?ywy wyjdzie tylko jeden z nich…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– A… Cześć, Lou- odpowiedział mu niepewnie delikatny falset z kosztownego apartamentu w Greenwich Village. – Mogę zadzwonić do ciebie za dwie minuty? Właśnie odprowadzam mamę do taksówki. Zaraz wrócę, zgoda?
– Oczywiście. Za dwie minuty.
Matka? Dziwka! Il pinguino! Louis podszedł do marmurowego, wyposażonego w lustro baru, nad którym unosiły się dwa różowe aniołki. Nalawszy niemal pełną szklankę, pociągnął kilka głębokich, uspokajających łyków. Po chwili zadzwonił wiszący przy barze telefon.
– Tak? – powiedział, ostrożnie trzymając w dłoni również delikatną, bo tym razem kryształową, słuchawkę.
– To ja, Lou. Już odprowadziłem mamę.
– Dobry z ciebie chłopiec, Frankie. Zawsze pamiętaj o mamie.
– Oczywiście, Lou. Ty mnie tego nauczyłeś. Powiedziałeś mi, że urządziłeś swojej mamie najwspanialszy pogrzeb, jaki widziano w East Hartford.
– Tak, bo kupiłem cały ten ich pieprzony kościół.
– To naprawdę miłe.
– A może zajęlibyśmy się czymś rzeczywiście miłym, co? Miałem okropny dzień, Frankie. Wiesz, o czym myślę?
– Jasne, Lou.
– Mam straszną ochotę. Muszę się odprężyć. Przyjedź do mnie, Frankie.
– Zaraz wsiadam do taksówki, Lou.
Prostituto! To będzie ostatnia usługa, jaką odda mu Frankie Duża Buźka.
Znalazłszy się na ulicy, starannie ubrany adwokat ruszył na południe, minął dwie przecznice, skręcił na wschód, minął jeszcze jedną i wreszcie dotarł do limuzyny czekającej na niego przed inną, równie wspaniałą rezydencją. Mocno zbudowany kierowca w średnim wieku pogrążony był w przyjacielskiej pogawędce z umundurowanym portierem, któremu wręczył najpierw suty napiwek. Ujrzawszy swojego pracodawcę, podszedł szybko do samochodu i otworzył tylne drzwi. Kilka minut później limuzyna sunęła w kolumnie pojazdów zmierzających w kierunku mostu.
Adwokat rozpiął pasek ze skóry aligatora, nacisnął w dwóch miejscach sprzączkę, wydostał spod niej mały, cienki prostokącik i zapiął z powrotem pasek. Uniósłszy prostokącik pod światło, przyglądał się przez chwilę zatopionemu w nim miniaturowemu urządzeniu rejestrującemu, tak nowoczesnemu, że uchodziło uwagi nawet najbardziej wyrafinowanych czujników, po czym nachylił się w stronę kierowcy.
– William…
– Tak, sir? – Szofer spojrzał we wsteczne lusterko i ujrzał wyciągniętą rękę swego pracodawcy. Sięgnął do tyłu.
– Zabierz to do domu i przegraj na kasetę, dobrze?
– Tak jest, panie majorze.
Adwokat z Park Avenue opadł z powrotem na siedzenie i uśmiechnął się do siebie. Od tej chwili miał Louisa w garści. Capo supremo nie powinien podejmować się roboty na boku, która mogła boleśnie ugodzić w interesy rodziny, nie mówiąc już o tym, że pewne seksualne upodobania były dla mafii nie do zaakceptowania…
Morris Panov siedział z zawiązanymi oczami obok kierowcy; capo subordinato skrępował mu ręce tak luźno, jakby zdawał sobie sprawę, że jest to zupełnie niepotrzebne. Strażnik przerwał milczenie po mniej więcej trzydziestu minutach jazdy.
– To ma być jakiś specjalny dentysta? – zapytał.
– Tak. Taki, który przeprowadza operacje we wnętrzu jamy ustnej i zajmuje się problemami związanymi z zębami i dziąsłami.
Cisza. Siedem minut później:
– Jakimi problemami?
– Różnymi. Od zwykłych infekcji i usuwania korzeni, do poważniejszych zabiegów, zwykle dokonywanych we współpracy z onkologiem.
Cisza. Cztery minuty później:
– A co to za amelo cośtam?
– Rak jamy ustnej. Jeśli zauważy się go w porę, można się go pozbyć, usuwając niewielki fragment tkanki, ale jeśli nie… można stracić nawet całą szczękę.
Panov poczuł, jak samochód zatańczył przez chwilę na drodze. Cisza. Półtorej minuty później:
– Myślisz, że ja mam coś takiego?
– Jestem lekarzem, nie dzwonkiem alarmowym. Zauważyłem pewne objawy, ale nie postawiłem diagnozy.
– Więc nie pieprz, tylko ją postaw!
– Nie mam odpowiednich kwalifikacji.
– Gówno prawda! Jesteś lekarzem, nie? Prawdziwym, a nie jakimś bubkiem, który wszystkim tak gada, a nie ma żadnego papierka, gdzie by to było napisane?
– Jeśli chodzi ci o to, czy skończyłem akademię, to owszem, skończyłem.
– Więc zbadaj mnie!
– Nie mogę. Mam zawiązane oczy.
Panov poczuł, jak grube paluchy strażnika ściągają mu z głowy chustkę. Półmrok, panujący we wnętrzu samochodu, udzielił Mo odpowiedzi na gnębiące go od kilkunastu minut pytanie: w jaki sposób można podróżować z pasażerem mającym zawiązane oczy i nie zwracać niczyjej uwagi? W tym samochodzie nie stanowiło to żadnego problemu; z wyjątkiem przedniej, wszystkie szyby były nawet nie przyćmione, ale niemal matowe, co oznaczało, że z zewnątrz naprawdę były matowe. Nikt nie mógł zobaczyć, co się dzieje we wnętrzu.
– No, patrz!
– Na co?
Capo subordinato przekręcił groteskowo głowę w kierunku Panova i starając się nie spuszczać wzroku z drogi, rozdziawił szeroko usta.
– Mów, co widzisz! – ponaglił go.
– Okropnie tu ciemno – odparł Mo, zobaczywszy przez przednią szybę właściwie już wszystko, co chciał. Jechali boczną drogą, tak krętą i wąską, że ledwo zasługiwała na miano prawdziwej drogi. Bez względu na to, dokąd go wieziono, z pewnością nie wybrano najkrótszej trasy.
– Więc otwórz to pieprzone okno! – ryknął strażnik, nie odwracając głowy i rzucając z ukosa rozpaczliwe spojrzenia na drogę. Z szeroko otwartymi ustami przypominał karykaturę wymiotującego wieloryba. – Tylko mów prawdę! Połamię temu sukinsynowi wszystkie palce! Będzie mógł operować łokciami… A mówiłem durnej siostrzyczce, że nic z niego nie będzie! Wciąż tylko siedział z nosem w książkach, nie chodził na żadne akcje ani nic w tym rodzaju…
– Gdybyś przestał choć na chwilę gadać, może mógłbym się dokładniej przyjrzeć – powiedział Panov. Przez opuszczoną boczną szybę widział tylko migające drzewa i gęste krzewy. Należało wątpić, czy droga, którą jechali, była w ogóle zaznaczona na mapach. – O, tak już lepiej – mruknął, unosząc luźno związane ręce do twarzy strażnika, lecz patrząc cały czas przed siebie. – O, mój Boże! – wykrzyknął nagle.
– Co?! – wrzasnął przeraźliwie capo.
– Ropa! Wszędzie ropne wrzody, szczególnie na migdałach. Najgorsze, co może być.
– Jezu! – Samochód zatańczył ponownie, reagując na nagły ruch roztrzęsionych, trzymających kierownicę dłoni.
Duże drzewo, z przodu, po lewej stronie pustej drogi! Morris Panov chwycił za kierownicę i naparł całym ciężarem ciała, skręcając ją w lewo, a na ułamek sekundy przed uderzeniem puścił ją i skulił się na siedzeniu jak embrion, zakrywając głowę rękami.
Uderzenie było potwornie silne. Kiedy przebrzmiał ogłuszający trzask pryskającego szkła i zgrzyt dartego metalu, rozległ się syk buchającej przez rozbite cylindry pary i szmer rozprzestrzeniającego się pod wrakiem ognia, który wkrótce powinien dotrzeć do zbiornika z benzyną. Nieprzytomny strażnik jęczał słabo, a z rozciętej skóry na jego twarzy sączyła się powoli krew. Panov wydobył go z rozbitego samochodu i odciągnął najdalej, jak mógł; w chwilę potem nastąpiła eksplozja paliwa.
Siedząc na wilgotnej trawie, Morris poczekał, aż jego oddech wróci do jakiej takiej normy, a następnie, czując w dalszym ciągu na karku ołowiany ciężar strachu, pozbył się więzów i usunął z twarzy nieprzytomnego capo większość ostrych fragmentów szkła. Uporawszy się z tym zadaniem, sprawdził, czy kości są całe – prawa ręka i lewa noga sprawiały wrażenie złamanych – po czym na znalezionym w kieszeni strażnika listowym papierze z nadrukiem jakiegoś zupełnie mu nie znanego hotelu napisał diagnozę. W kieszeni znajdował się także pistolet, ale był zbyt ciężki i nieporęczny, żeby brać go ze sobą.
Wystarczy. Wierność przysiędze Hipokratesa także powinna mieć granice.
Panov przeszukał pozostałe kieszenie strażnika, zdumiony ilością znalezionych pieniędzy – ponad sześć tysięcy dolarów – i praw jazdy – pięć sztuk, każde wystawione w innym stanie i na inne nazwisko. Zabrał pieniądze i dokumenty, żeby przekazać je Conklinowi, ale zostawił nietknięte wszystkie inne przedmioty, znajdujące się w portfelu. Były wśród nich fotografie dzieci, wnuków i rozmaitych kuzynów, w tym także zdjęcie młodego chirurga, który dzięki pomocy wuja zdobył medyczne wykształcenie. Ciao, amico, pomyślał Mo. Wypełzł na drogę, wstał i otrzepał ubranie, usiłując odzyskać wygląd szanowanego obywatela.
Zdrowy rozsądek nakazywał udać się na północ, w kierunku, w którym jechali. Powrót na południe był nie tylko bezsensowny, ale także wiązał się z poważnym niebezpieczeństwem. Nagle pewna myśl uderzyła go jak obuchem;
Dobry Boże! Czy ja naprawdę zrobiłem to, co zrobiłem?
Zaczął się trząść, a ta część mózgu, w której ulokowała się jego psychiatryczna wiedza, podszepnęła mu, że to reakcja powstrząsowa.
Przestań chrzanić, ty durniu! To nie byłeś ty!
Ruszył przed siebie, a potem szedł, szedł i szedł. Znajdował się chyba na najbardziej bocznej ze wszystkich bocznych dróg, bo nigdzie w zasięgu wzroku nie było ani śladu cywilizacji, żadnego samochodu, domu, ruin szałasu lub starej farmy, ani choćby kamiennego muru świadczącego o tym, że kiedyś ludzie dotarli jednak na te obszary. Mo walczył ze skutkami wyczerpania spowodowanego przedawkowaniem narkotyków, pokonując uparcie milę za milą. Jak długo już szedł? Zabrali mu zegarek, jego zegarek pokazujący datę tak małymi cyferkami, że trudno było je odczytać, więc nie miał najmniejszego pojęcia, jaki to może być dzień ani która godzina. Musi znaleźć telefon i zadzwonić do Aleksa Conklina! Coś musi się wkrótce wydarzyć!
Tak też się stało.
Usłyszał narastający warkot silnika i odwrócił się raptownie. Z południa nadjeżdżał drogą czerwony samochód… Nie, nie nadjeżdżał, tylko pędził z największą możliwą prędkością. Mo rozpaczliwie zamachał ramionami, ale nic to nie dało; samochód przemknął obok niego… po czym, ku jego nieopisanej radości, gwałtownie zahamował i stanął! Mo ruszył biegiem w jego stronę, ale okazało się to niepotrzebne, gdyż kierowca włączył wsteczny bieg i cofnął pojazd, wzbijając spod buksujących kół tumany kurzu. Przez umysł Mo przebiegła błyskawicznie rada, jaką powtarzała mu przy każdej okazji jego matka: "Zawsze mów prawdę, Morris. Prawda to tarcza, którą dał nam Bóg, byśmy mogli bronić się od złego".