-->

To?samo?? Bournea

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу To?samo?? Bournea, Ludlum Robert-- . Жанр: Триллеры. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
To?samo?? Bournea
Название: To?samo?? Bournea
Автор: Ludlum Robert
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 290
Читать онлайн

To?samo?? Bournea читать книгу онлайн

To?samo?? Bournea - читать бесплатно онлайн , автор Ludlum Robert

M??czyzna, kt?ry wypad? podczas sztormu za burt? ma?ego trawlera, nie pami?ta ?adnych fakt?w ze swojego ?ycia. Pewne okoliczno?ci sugeruj?, ?e nie by? on zwyczajnym cz?owiekiem – zbyt wiele os?b interesuje si? jego poczynaniami, zbyt wielu najemnych morderc?w usi?uje go zlikwidowa?. Sprawno??, z jak? sobie z nimi radzi, jednoznacznie wskazuje na specjalne przygotowanie, jakie przeszd?. Jego przeznaczeniem jest walka o prze?ycie i wyja?nienie tajemnic przesz?o?ci…

"To?samo?? Bourne'a" nale?y do najlepszych powie?ci Roberta Ludluma, pisarza przewy?szaj?cego popularno?ci? wszystkich znanych polskiemu czytelnikowi pisarzy gatunku sensacyjnego. Niekt?rzy twierdz?, ?e jest to jego najlepsze dzie?o, czego po?rednim dowodem kontynuacja w postaci nast?pnych dw?ch tom?w oraz doskona?y film i serial z Richardem Chamberlainem, ciesz?cy si? ogromnym powodzeniem na ca?ym ?wiecie.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 52 53 54 55 56 57 58 59 60 ... 116 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Bergeron rozplótł dłonie.

– Chwileczkę. Użyłeś sformułowania: „akcja, którą dowodził”. W „Meduzie” brali udział wojskowi; czy jesteś pewny, że on nie był amerykańskim oficerem?

– Amerykaninem oczywiście tak, ale na pewno nie wojskowym.

– Dlaczego tak sądzisz?

– Nienawidził wszystkiego, co wojskowe. Jego niezadowolenie z dowództwa w Sajgonie wyrażało się w każdej decyzji, jaką podejmował; uważał przedstawicieli armii za durniów i ludzi niekompetentnych. W którymś momencie, w Tam Quan, przekazywano nam przez radio rozkazy. On przerwał nadawanie i powiedział dowódcy pułku, żeby się odpieprzył; nie zamierzał się podporządkować. Oficer raczej by tego nie zrobił.

– Chyba że przygotował się do porzucenia tego zawodu – stwierdził projektant. – Tak jak Paryż ciebie porzucił, a ty starałeś się, jak mogłeś, okradając „Meduzę”, rozwijając własną, niezbyt patriotyczną działalność – wszędzie tam, gdzie mogłeś.

– Moja ojczyzna zdradziła mnie, zanim ja ją zdradziłem, René.

– Wróćmy do Kaina. Mówisz, że nie używał nazwiska Bourne. Jakiego więc?

– Nie pamiętam. Jak mówiłem, dla wielu z nas nazwiska nie były ważne. Ja go znałem po prostu jako „Deltę”.

– Mekongu?

– Nie, chyba w alfabecie.

– Alfa, Bravo, Charlie… Delta – powiedział zamyślony Bergeron. – Ale w wielu operacjach pseudonim „Charlie” był zastępowany pseudonimem… „Kain”, ponieważ „Charlie” stało się synonimem Wietkongu. „Charlie” stał się „Kainem”!

– Zgadza się. Tak więc Bourne przesunął się o kilka liter i przyjął pseudonim „Kain”. Mógł wybrać „Echo” albo „Fokstrot”, albo „Zulus”. Dwadzieścia kilka innych. Jaka różnica? Do czego zmierzasz?

– On wybrał rozmyślnie pseudonim „Kain”! To imię coś symbolizowało! Chciał, żeby od początku było to jasne.

– Żeby co było jasne?

– Że Kain zastąpi Carlosa. Pomyśl! Carlos to po hiszpańsku Charles – Charlie. „Kain” pojawił się zamiast pseudonimu „Charlie” – Carlos! Taka była od początku jego intencja. Kain miał zastąpić Carlosa, i chciał, żeby Carlos o tym wiedział.

– Czy Carlos wie?

– Oczywiście! Rozchodzą się słuchy, w Amsterdamie i Berlinie, w Genewie i Lizbonie, no i tutaj, w Paryżu. Kain jest do wzięcia; można z nim zawierać kontrakty; jego stawki są niższe od honorariów Carlosa. On podkopuje! On stale podkopuje pozycję Carlosa.

– Dwóch matadorów na tej samej arenie. A może być tylko jeden.

– Będzie nim Carlos. Tamten zarozumiały wróbel wpadł w naszą pułapkę. Znajduje się gdzieś tutaj, dwie godziny jazdy dzielą go od Saint-Honoré.

– Ale gdzie?!

– Nieważne. Znajdziemy go. W końcu on nas znalazł. On wróci; jego „ja” każe mu to zrobić. A wtedy orzeł szybko zleci i pochwyci wróbla. Carlos go zabije.

Starzec poprawił sobie kulę pod lewą pachą, rozsunął czarną zasłonę i wszedł do konfesjonału. Nie czuł się dobrze; na jego twarzy pojawiła się śmiertelna bladość, cieszył się więc, że tamta postać w sutannie, za przezroczystą firanką, nie widzi go wyraźnie. Ten morderca nie dałby mu następnego zlecenia, gdyby wyglądał na zbyt znużonego, by je wykonać; a pracy potrzebował teraz. Pozostało mu tylko parę tygodni i miał pewne zobowiązania. Odezwał się:

– Angelus Domini.

– Angelus Domini, dziecię Boże – dobiegł go szept. – Czy twoje dni upływają w dostatku?

– Zbliżają się do kresu, ale uczyniono je dostatnimi.

– Tak… To będzie chyba ostatnie zlecenie, jakie dla mnie wykonasz. Jest ono jednak tak ważne, że twoje honorarium będzie pięć razy większe niż zwykle. Mam nadzieję, że ci się przyda.

– Dziękuję, Carlosie. A więc wiesz.

– Wiem. Oto co musisz zrobić w zamian i ta informacja musi opuścić ten świat razem z tobą. Nie ma tu miejsca na pomyłkę.

– Zawsze jestem dokładny. Spotkam swoją śmierć będąc dokładnym i tym razem.

– Umrzyj spokojnie, stary przyjacielu. To łatwiejsze… Pójdziesz do ambasady wietnamskiej i zapytasz o pewnego attaché nazwiskiem Phan Loc. Kiedy będziecie sami, przekaż mu te oto słowa; „Koniec marca 1968 roku, Meduza, sektor Tam Quan. Kain tam był. I jeszcze ktoś.” Zapamiętałeś?

– „Koniec marca 1968 roku, Meduza, sektor Tam Quan. Kain tam był. I jeszcze ktoś.”

– On ci powie, kiedy masz przyjść ponownie. Nastąpi to kilka godzin później.

17

– Chyba już czas porozmawiać o une fiche plus confidentielle z Zurychu.

– Boże!

– Nie jestem człowiekiem, którego szukacie.

Bourne chwycił kobietę za rękę, przytrzymał na miejscu, żeby mu nie uciekła pomiędzy rzędy stolików tłocznej, eleganckiej restauracji w Argenteuil, trzydzieści kilometrów pod Paryżem. Kadryl się skończył, umilkł gawot. Byli sami. Obity aksamitem gabinet przypominał klatkę.

– Kim pan jest? – Twarz Madame Lavier wykrzywił skurcz. Próbowała wyszarpnąć rękę, na upudrowanej szyi wystąpiły jej żyły.

– Bogatym Amerykaninem, który mieszka na Wyspach Bahama. Nie wierzy mi pani?

– Powinnam się była domyślić – odparła. – Żadnych kredytów, żadnych czeków, wyłącznie gotówka. Nawet pan nie spojrzał na rachunek.

– Ani wcześniej na ceny. Właśnie to panią do mnie przekonało.

– Idiotka ze mnie. Bogaci zawsze patrzą na ceny, choćby dla przyjemności lekceważenia ich – mówiąc to Lavier rozglądała się ukradkiem; szukała wolnego miejsca między stolikami, kelnera, którego mogłaby zawołać. Żeby tylko stąd uciec.

– Nie radzę – odezwał się Jason patrząc jej w oczy. – To by nie było zbyt mądre. Lepiej dla nas obojga, jeśli porozmawiamy.

Kobieta wbiła w niego wzrok. Pomost wrogiego milczenia, tym wyraźniejszy pośród szmeru głosów w przestronnej, słabo oświetlonej kandelabrami sali i sporadycznych wybuchów stłumionego śmiechu od sąsiednich stolików.

– Zapytam jeszcze raz. Kim pan jest?

– Moje nazwisko nie ma żadnego znaczenia. Zostańmy przy tym, które podałem.

– Briggs? Jest fałszywe.

– Podobnie jak Larousse, a właśnie ono figuruje na karcie wypożyczonego samochodu, który zabrał trzech zabójców spod banku Valois. Tam chybili. Chybili też dziś po południu koło Pont Neuf. On uszedł cało.

– O Boże! – krzyknęła, usiłując wyrwać rękę.

– Powiedziałem: nie radzę! – Bourne trzymał ją mocno, przyciągnął z powrotem do siebie.

– A jeśli zacznę wrzeszczeć, monsieur? – Pocięta zmarszczkami, upudrowana maska przybrała teraz zjadliwy wyraz. Wściekły grymas ust, podkreślony jaskrawą czerwienią szminki, przywodził na myśl leciwego gryzonia schwytanego w potrzask.

– Wtedy ja wrzasnę jeszcze głośniej – odparował Jason. – Oboje nas stąd wyrzucą, a jak już będziemy na zewnątrz, nie sądzę, żebym nie potrafił sobie z panią poradzić. Lepiej porozmawiajmy. Dlaczego nie? Możemy się czegoś dowiedzieć od siebie nawzajem. W końcu jesteśmy obydwoje pracownikami, nie pracodawcami.

– Nie mam panu nic do powiedzenia.

– W takim razie ja zacznę. Może zmieni pani zdanie. – Ostrożnie zwolnił chwyt. Na białej, pokrytej warstwą pudru twarzy nadal malowało się napięcie, ale i ono zelżało wraz z naciskiem jego palców. Kobieta była gotowa go wysłuchać. – Zapłaciliście w Zurychu. My również. I najwyraźniej wyższą cenę od waszej. Ścigamy tego samego człowieka. My wiemy, dlaczego chcemy go dostać. – Puścił jej rękę. – A wy?

Nie odzywała się dobra chwilę, obserwując go w milczeniu. W oczach miała gniew, lecz także strach. Bourne wiedział, że celnie sformułował pytanie. Gdyby Jacqueline Lavier nie zdecydowała się z nim rozmawiać, popełniłaby niebezpieczny błąd. Mógłby ją kosztować życie, zważywszy na następstwa.

– Kto to taki „my”? – zapytała.

– Firma, która chce odzyskać swoje pieniądze. Mnóstwo pieniędzy. On je ma.

– Więc ich nie zarobił?

Jason zdawał sobie sprawę, że musi uważać. Ma przecież sprawiać wrażenie, że wie o wiele więcej, niż wiedział naprawdę.

– Powiedzmy, zdania są podzielone.

– Jak to? Albo zarobił, albo nie zarobił. Nie widzę możliwości pośredniej.

– Teraz moja kolej – rzucił Bourne. – Odpowiedziała pani pytaniem na pytanie. Ja nie próbowałem się wymigiwać. Wobec tego wróćmy do pierwszej kwestii. Dlaczego chcecie go dostać? Dlaczego numer telefonu jednego z lepszych sklepów na Saint-Honoré figuruje na fiche w Zurychu?

– Został udostępniony, monsieur. Przez grzeczność.

– Komu?

– Czy pan oszalał?!

– Dobrze, na razie to zostawmy. Chyba i tak wiemy.

– Niemożliwe!

– Może tak, może nie. Czyli że został udostępniony… Żeby zabić człowieka?

– Nie mam nic do powiedzenia.

– Ale mimo to ledwie chwilę temu, kiedy wspomniałem o samochodzie, próbowała pani uciekać. To o czymś świadczy.

– Zupełnie naturalna reakcja. – Jacqueline Lavier dotknęła nóżki kieliszka z winem. – To ja załatwiłam wynajęcie samochodu. Mogę to panu powiedzieć, bo nie ma żadnych dowodów. Poza tym nie wiem o niczym więcej. – Naraz chwyciła kieliszek; na jej wymalowanej twarzy wściekłość mieszała się z lękiem. – Kim wy jesteście?

– Już pani mówiłem. Firmą, która chce odzyskać swoje pieniądze.

– Tylko wchodzicie w drogę! Wynoście się z Paryża! Dajcie sobie z tym spokój!

– Niby czemu? Ponieśliśmy straty i chcemy poprawić bilans. Mamy do tego prawo.

– Do niczego nie macie prawa! – parsknęła Madame Lavier. – Popełniliście błąd i teraz za niego zapłacicie.

– Błąd? – Musiał bardzo uważać. To było gdzieś tutaj – tuż pod twardą skorupą – oczy prawdy wyzierały spod lodu. – Też coś! Kradzież trudno nazwać błędem popełnionym przez ofiarę.

– Błąd leżał w waszym wyborze, monsieur. Wybraliście niewłaściwego człowieka.

– Ukradł z Zurychu grube miliony – powiedział Jason. – Ale o tym pani wie. Wziął je sobie, a jeżeli sądzicie, że teraz wy mu te pieniądze odbierzecie… czyli że tym samym odbierzecie je nam… no to bardzo się mylicie.

– Nie chcemy żadnych pieniędzy!

– Miło mi to słyszeć. Kto to „my”?

– O ile się nie mylę, mówił pan, że wiecie.

1 ... 52 53 54 55 56 57 58 59 60 ... 116 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название