Bez pozegnania
Bez pozegnania читать книгу онлайн
"Trzy dni przed ?mierci? matka wyzna?a – to by?y niemal jej ostatnie s?owa – ?e m?j brat wci?? ?yje" – tak zaczyna si? najnowszy thriller Cobena. Od dnia, w kt?rym brat Willa Kleina, Ken, zamordowa? Juli?, jego by?? sympati?, min??o jedena?cie lat. ?cigany mi?dzynarodowymi listami go?czymi, dos?ownie zapad? si? pod ziemi?. Z czasem rodzina uzna?a go za zmar?ego. Przegl?daj?c dokumenty rodzic?w, Will natrafia na ?wie?o zrobione zdj?cie Kena. Wkr?tce potem znika Sheila, narzeczona Willa. Coraz wi?cej poszlak wskazuje, ?e nie by?a osob?, za kt?r? si? podawa?a. FBI poszukuje jej jako g??wnej podejrzanej w sprawie o podw?jne zab?jstwo. Co ??czy Sheil? z seri? morderstw i spraw? sprzed jedenastu lat? Czy ona tak?e pad?a ofiar? zab?jcy? Gdzie jest Ken? Will nie zazna spokoju, zanim nie dotrze do…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Pistillo ciężko dyszał.
– Co się zdarzyło potem? – zapytałem. Podniósł głowę.
– Nie domyślasz się?
– Nie.
– Dopisało nam szczęście. Jeden z naszych agentów spędzał urlop w Sztokholmie. Czysty przypadek.
– O czym ty mówisz?
– Ten nasz agent – rzekł – rozpoznał na ulicy twojego brata.
– Chwileczkę. Kiedy to było? Pistillo szybko policzył w myślach.
– Cztery miesiące temu. Wciąż nie rozumiałem.
– Ken znów uciekł?
– Do licha, nie. Nasz agent nie ryzykował. Natychmiast zgarnął twojego brata. – Pistillo założył ręce na piersi i nachylił się do mnie. – Złapaliśmy go – powiedział prawie szeptem.
– Złapaliśmy twojego brata i przywieźliśmy go z powrotem.
45
Philip McGuane rozlał brandy do szklaneczek.
Ciało młodego Cromwella już wyniesiono. Joshua Ford leżał rozciągnięty na podłodze niczym niedźwiedzia skóra. Był żywy i nawet przytomny, ale się nie ruszał.
McGuane podał Duchowi brandy. Usiedli razem. McGuane pociągnął łyk. Duch chwycił szklaneczkę w dłonie i uśmiechnął się.
– Dobra brandy.
– Tak – potwierdził McGuane.
– Właśnie przypomniałem sobie, jak przesiadywaliśmy w lesie za Riker Hill i piliśmy najtańsze piwo, Jakie zdołaliśmy kupić. Pamiętasz to, Philipie?
– Schlitz lub Old Milwaukee – powiedział McGuane.
– Taak.
– Ken miał znajomego w sklepie z tanimi alkoholami.
– Nigdy nie powiedział nam, kto to taki.
– Dobre czasy – mruknął Duch.
– To – rzekł McGuane, podnosząc szklankę – jest lepsze.
– Tak myślisz? – Duch upił łyk. – Czy znasz tę teorię filozoficzną, że każdy dokonany przez ciebie wybór rozszczepia świat na światy alternatywne?
– Owszem.
– Często zastanawiałem się, czy są takie, w których jesteśmy inni, czy wprost przeciwnie, w każdym z nich jesteśmy tacy sami?
McGuane uśmiechnął się drwiąco.
– Chyba nie zaczynasz się rozklejać, co, John?
– Skądże – odparł Duch. – Jednak w takich podniosłych chwilach mimo woli zastanawiam się, czy tak musiało być.
– Lubisz krzywdzić ludzi, John.
– Lubię.
– Zawsze cię to bawiło. Duch zastanowił się.
– Nie, nie zawsze, ale ważniejszym pytaniem jest: dlaczego?
– Dlaczego lubisz krzywdzić ludzi?
– Nie tylko krzywdzić. Lubię ich zabijać. Najchętniej przez uduszenie, ponieważ to bardzo bolesna śmierć. Nie szybka jak od kuli czy pchnięcia nożem. Człowiek czuje, jak zaczyna mu brakować życiodajnego tlenu, a ja obserwuję z bliska, jak bezskutecznie usiłuje nabrać tchu. McGuane odstawił szklaneczkę.
– Musisz być duszą towarzystwa, John.
– Rzeczywiście – przytaknął Asselta. Spoważniał i powiedział: – Tylko czemu mnie to bawi, Philipie? Co się ze mną stało, z moją moralną busolą, że czuję się żywy tylko wtedy, gdy pozbawiam kogoś życia?
– Chyba nie zamierzasz winić za to tatusia, co, John?
– Nie, to byłoby zbyt proste. – Odstawił szklaneczkę i spojrzał McGuane'owi w twarz. – Zabiłbyś mnie, Philipie?
– Gdybym na cmentarzu nie załatwił twoich ludzi, kazałbyś mnie zabić? McGuane wolał powiedzieć prawdę.
– Nie wiem – rzekł. – Zapewne.
– A jesteś moim najlepszym przyjacielem.
– A ty pewnie moim. Duch roześmiał się.
– Nie ma co, dobrana z nas para, no nie, Philipie? McGuane nie odpowiedział.
– Poznałem Kena, kiedy miałem cztery lata – ciągnął Duch. – Wszystkie dzieci z sąsiedztwa ostrzegano, żeby trzymały się z dala od naszego domu. Asseltowie wywierają zły wpływ, tak im mówiono. Wiesz, jak było.
– Wiem – przytaknął McGuane.
– Kena to przyciągało. Uwielbiał chodzić po naszym domu.
– Pamiętam, jak znaleźliśmy spluwę mojego starego. Mieliśmy wtedy chyba po sześć lat. Urzekło nas poczucie władzy.
– Wykorzystaliśmy spluwę, żeby sterroryzować Richarda Wernera. Chyba go nie znałeś, wyprowadzili się, gdy byliśmy w trzeciej klasie. Porwaliśmy go i przywiązali do drzewa.
– Płakał i się zmoczył.
– A wam się to spodobało. Duch powoli pokiwał głową.
– Być może.
– Mam pytanie – rzekł McGuane.
– Słucham.
– Skoro twój ojciec miał broń, to czemu załatwiłeś Skinnera nożem? Duch potrząsnął głową.
– Nie chcę o tym mówić.
– Nigdy nie mówisz.
– Zgadza się.
– Dlaczego?
Potraktował to pytanie dosłownie.
– Mój stary zorientował się, że bawimy się jego bronią.
– Porządnie mnie sprał.
– Często to robił?
– Tak.
– Próbowałeś się kiedyś na nim odegrać? – zapytał McGuane.
– Na moim ojcu? Nie. Był zbyt żałosną postacią. Nigdy nie pogodził się z tym, że matka nas zostawiła. Myślał, że ona wróci. Przygotowywał się na tę chwilę. Kiedy sobie wypił, siedział sam na ganku, rozmawiał z nią i śmiał się, a potem zaczynał płakać. Złamała mu serce. Raniłem ludzi, Philipie, i byłem świadkiem, jak błagali o śmierć. Chyba jednak nigdy nie widziałem tak smutnej postaci, jaką był mój ojciec, płaczący po odejściu matki.
Leżący na podłodze Joshua Ford cicho jęknął. Żaden z nich nie zwrócił na to uwagi.
– Gdzie teraz jest twój ojciec? – zapytał McGuane.
– W Cheyenne, w stanie Wyoming. Przestał pić, znalazł sobie dobrą kobietę. Stał się na odmianę dewotem. Zamienił alkohol na Boga – jeden nałóg na drugi.
– Rozmawiasz z nim czasem?
– Nie – odparł cicho Duch. Pili w milczeniu.
– A co z tobą, Philipie? Nie byłeś biedny ani bity. Miałeś normalną rodzinę.
– Zwyczajnych rodziców – przytaknął McGuane.
– Wiem, że twój wuj był w mafii. To on wciągnął cię do interesu. Jednak mogłeś wybrać inną drogę. Czemu tego nie zrobiłeś?
McGuane zachichotał.
– O co chodzi?
– Różnimy się bardziej, niż sądziłem.
– Jak to?
– Ty żałujesz – odparł McGuane. – Robisz to, sprawia ci to przyjemność i jesteś w tym dobry. Uważasz się jednak za złego człowieka. – Nagle wyprostował się. – Mój Boże.
– Jesteś niebezpieczniejszy, niż sądziłem, John.
– A to czemu?
– Nie wróciłeś tu z powodu Kena – rzekł McGuane i ściszywszy głos, dodał: – Wróciłeś z powodu tej małej, tak?
Duch pociągnął łyk brandy. Wolał nie odpowiadać.
– Te wybory i światy alternatywne, o których wspomniałeś – ciągnął McGuane. – Myślisz, że gdyby Ken umarł tamtej nocy, wszystko byłoby inaczej.
– Istotnie, świat byłby inny – zauważył Duch.
– Może jednak nie lepszy – odparował McGuane, a potem spytał: – I co teraz?
– Will musi z nami współpracować. Tylko on może wywabić Kena z kryjówki.
– On nam nie pomoże. Duch zmarszczył brwi.
– Kto jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć lepiej.
– Jego ojciec? – zapytał McGuane Nie.
– Siostra?
– Ona jest za daleko – odparł Duch.
– Masz jakiś pomysł?
– Zastanów się – zachęcił Duch.
McGuane zrobił to. A kiedy znalazł odpowiedź, uśmiechnął się szeroko.
– Katy Miller.