Platne Przed Gonitwa
Platne Przed Gonitwa читать книгу онлайн
Bert Checkov was a Fleet Street racing correspondent with a talent for tipping non-starters. But the advice he gave to James Tyrone a few minutes before he fell to his death, was of a completely different nature. James investigates, and soon finds his own life, and that of his wife, at risk.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Przemierzyłem z powrotem dzielącą mnie od telefonu odległość dwóch kroków i po zasięgnięciu języka w informacji, połączyłem się z Birmingham.
– Pan Boston?
– Tak.
– Mówi James Tyrone.
W słuchawce zaległa osłupiała cisza, przerywana ciężkim sapaniem.
– Jakie opłaty oferuje pan za Tomcia Palucha? – spytałem. Zamiast odpowiedzi usłyszałem coś pośredniego pomiędzy chrząknięciem a burknięciem.
– Koń wystartuje – oświadczyłem.
– Tak się panu zdaje – odparł. Miał ordynarny, złośliwy głos. Był ordynarnym, złośliwym człowiekiem.
– Niech pan nie liczy na Rossa i Vjoersteroda – powiedziałem nie zrażony. – Już się nie odezwą. Bidule obaj nie żyją.
Odłożyłem słuchawkę, nie czekając, jak na to zareaguje. Poczułem w sobie dość sił, żeby zdjąć marynarkę. Dobrnąłem do łóżka i przekonałem się, że wciąż tam na mnie czeka przyjazna przepaść. Nie kazałem jej dłużej czekać.
Po dłuższym czasie obudziłem się spragniony, czując, że język mam zapuchnięty i obłożony. Działanie nepenthe ustało. Ciążyły mi ramiona, sztywne, obolałe i dolegliwe. Było to nieznośne. Tak jak każdy ból. Panowały ciemności. Spojrzałem na fosforyzujący zegarek. Plus minus czwarta. Przespałem dwanaście godzin.
Ziewnąłem. Spostrzegłem, że mózg przestał mi reagować tak, jakby był posiniaczony, i z otrzeźwiającym przerażeniem przypomniałem sobie, że nie napisałem jeszcze artykułu dla „Famy”. Zapaliłem światło i pociągnąłem łyk mikstury Tonią, a kiedy poskutkowała, przyniosłem sobie notatnik, ołówek i filiżankę kawy. Poprawiłem poduszki, wsunąłem się pod koc i rozdmuchałem skandal dla Jana Łukasza.
– Radcy prawni wpadną w szał – powiedział.
– Tak jak zaznaczyłem, przywódca gangu zginął w tym tygodniu, a przepisy dotyczące zniesławień odnoszą się tylko do osób żyjących – odparłem. – Umarli nie mogą wnosić pozwu do sądu. Nie może zrobić tego nikt w ich imieniu. Nie można też oskarżyć i postawić przed sądem umarłych. Przynajmniej nie na tym świecie. A więc ich uczynków nie może objąć zatajenie dla dobra śledztwa. Tak czy nie?
– Nie cytuj mi tu maksym „Famy”, chłopcze. Stosowałem się do nich, kiedy ty jeszcze raczkowałeś – rzekł Jan Łukasz i wziął mój maszynopis, jakby go parzył.
– Skamieniali ze strachu właściciele koni mogą wreszcie wyjść z ukrycia – odczytał na głos. – Nadszedł kres rządów terroru i skandaliczna afera z wycofanymi faworytami wyjdzie na jaw ze wszystkimi szczegółami.
Przysłuchując się, Derry uniósł głowę, uśmiechnął się do mnie szelmowsko i powiedział:
– Nasz wolny strzelec znów wali z grubej rury?
– Inaczej życie staje się nudne – odparłem.
– Nie dla wszystkich.
Jan Łukasz otaksował mnie spojrzeniem.
– Wyglądasz tak, jakby to raczej w ciebie celowano. Domyślam się, że ten błędny wzrok to skutki dnia spędzonego na rozbijaniu samochodów. – Stuknął kciukiem w mój artykuł. – Czy tego nie wymienionego z nazwiska bandytę wyssałeś z palca, czy rzeczywiście był ktoś taki? A jeśli tak, to kto to?
Gdybym mu nie powiedział, to Mike de Jong z konkurencyjnej gazety mógłby się w tym wszystkim połapać i opublikować artykuł stawiający kropki nad „i”, a tego Jan Łukasz by mi nigdy nie darował. Poza tym znikł powód nakazujący mi utrzymanie znanych mi faktów w tajemnicy.
– Obywatel RPA nazwiskiem Vjoersterod, który zginął wczoraj wieczorem w drugiej z tych katastrof samochodowych – oznajmiłem.
Dosłownie szczęki im opadły.
– Bom… ba!!! – zawołał Derry.
Opowiedziałem im prawie o wszystkim. Nie wspomniałem ani słowa o Gail ani pałce Rossa, ale napomknąłem o groźbie wobec Elżbiety. Pominąłem jazdę po pijaku i zaciśnięcie rąk na oczach Rossa. Opisałem wydarzenia sucho i rzeczowo. Nie powiedziałem, ile mnie to kosztowało.
Jan Łukasz przemyślał to sobie i jeszcze raz przeczytał mój artykuł.
– Kiedy się wie, co pominąłeś, to co napisałeś, wypada blado. Ale myślę, że wystarczy. Zrobi swoje, wszyscy się dowiedzą, że koniec kłopotów i znów można bezpiecznie zawierać zakłady przedterminowe, wyłącznie dzięki „Famie”, która przeprowadziła śledztwo w tej sprawie.
– W końcu o to nam przecież chodziło.
– Kupujcie „Famę”, waszą mścicielkę – powiedział na wpół ironicznie Derry. – Specjalność: rozbijanie gangów.
Uznając ten dowcip za niesmaczny, Jan Łukasz spojrzał na niego kwaśno, jak zwykle traktując posłannictwo „Famy” z niewzruszoną powagą. Poprosiłem go, żeby zadzwonił do znajomego bukmachera i dowiedział się, jak wyglądają zakłady przed Pucharem Latarnika, na co, ze zdziwioną miną, ale bez słowa komentarza, wykręcił numer. Zadał pytanie, wysłuchał z rosnącą uwagą odpowiedzi i zanotował jakieś liczby. Po skończeniu rozmowy ściągnął usta, jakby chciał gwizdnąć, i potarł grdykę.
– Mówi, że od wczorajszego popołudnia Charlie Boston zabiega o postawienie na Tomcia Palucha około pięćdziesięciu tysięcy funtów u innych bukmacherów. Z powodu twoich artykułów i naszej akcji ochrony konia, wszyscy czują, że sprawa mocno śmierdzi, i są w kropce, czy przyjmować zakłady, czy nie. Przyjmuje je tylko kilka największych przedsiębiorstw totka.
– Jeżeli Boston nie zdoła postawić forsy u innych, a Tomcio Paluch wygra, to przepadnie z kretesem, ale jeżeli Tomcio Paluch przegra, to zgarnie do kieszeni zarówno działkę własną jak i Vjoersteroda, i wyjdzie na tym lepiej, gdybyśmy nic nie robili – powiedziałem. – Jeżeli uda mu się postawić tę forsę u innych, a Tomcio Paluch wygra, to będzie się cieszył, a jeżeli postawi i Tomcio Paluch przegra, to wyrzuci w błoto wszystkie pieniądze, dla których popełniono te przestępstwa.
– Trudny wybór – orzekł Derry. – Że tak powiem, na czworo babka wróżyła.
– Czy to możliwe, żeby wiedział o ataku kolki? – spytał Jan Łukasz.
Po rozważeniu tej kwestii doszli do wniosku, że skoro chce postawić na konia u innych, to nie wie. Jan Łukasz zadzwonił jeszcze raz do tego samego znajomego bukmachera i doradził mu, żeby przyjął od Bostona tyle pieniędzy, ile może.
– No, a potem okaże się, cholera, że wszystkie inne konie odpadły, a Tomcio Paluch wygrał – powiedział ponuro, odkładając słuchawkę.
Wraz z Derrym pojechałem specjalnym pociągiem na wyścigi do Heathbury Park. Niebiosa sprzyjały organizatorom i fundatorom Pucharu Latarnika. Mroźny poranek był słoneczny i bezwietrzny, wprost wymarzony. Derry powiedział, że tak piękna pogoda z pewnością ściągnie tłumy i że, jego zdaniem, wygra Zygzak. Zwrócił uwagę na mój chory wygląd. Odparłem, że i tak wyglądam lepiej niż wczoraj. Dojechaliśmy do celu jak zwykle w duchu wzajemnej życzliwości i pomyślałem bez związku, czemu nie przeistoczyła się ona dotąd w trwałą przyjaźń.
To pierwsze słusznie przewidział. Tor Heathbury Park pękał w szwach. Wstąpiłem najpierw do biura Ondroya, sąsiadującego z pokojem, w którym ważono dżokejów, i zastałem tam tłumek ludzi, czekających, żeby zamienić z nim słowo, ale zauważył mnie w ciżbie i przywołał zapraszającym gestem.
– Cześć – powiedział obracając się w fotelu, żeby pogadać ze mną na boku. – Znów miałem kłopoty przez twojego narowistego pupila… ten Roncey to istna zaraza.
– Co zrobił?
– Zjawił się dziś o dziesiątej gotów się wściec, gdyby koń przyjechał choć minutę po dwunastej, a kiedy się dowiedział, że już tu jest, to też się wściekł i miał pretensje, że go nie zawiadomiono.
– Nie ma łatwego charakteru – przyznałem.
– To jeszcze nie wszystko. Około ósmej rano zadzwonił do mnie strażnik, że kręci się tu facet i chce się dostać do środka. Zaproponował mu jedną łapówkę, potem drugą, większą, i próbował też wśliznąć się niepostrzeżenie, kiedy strażnik kłócił się z którymś ze stajennych. Wyskoczyłem więc z domu na zwiad i rzeczywiście, jakiś przysadzisty osobnik obchodził od tyłu zabudowania stajenne szukając nie strzeżonego wejścia. Zaprowadziłem go przed stajnię i strażnik poświadczył, że to ten sam gość, więc spytałem go, kim jest i czego chce. Nie odpowiedział. Twierdził, że nie popełnił żadnego przestępstwa. Puściłem go. Nic mu nie mogłem zrobić.