Dzie? ?mierci
Dzie? ?mierci читать книгу онлайн
Andrew Ryan, detektyw z Wydzia?u Zab?jstw, znowu mo?e pom?c w rozwik?aniu zagadki Tempe, a przy okazji i…sobie! Bo prywatnie samotno?? doskwiera przecie? obojgu…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
16
Stałam z tym przedmiotem w ręku, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Sam przemówił pierwszy.
– To jest ludzka szczęka.
– Zgadza się.
Po jego twarzy prześlizgiwały się rzucane przez liście cienie.
– Prawdopodobnie ze starego indiańskiego grobu.
– Indianie raczej nie mieli takiej opieki dentystycznej. – Obróciłam kość i słońce błysnęło na kawałku złota.
– A więc to wywołało zainteresowanie J-7 – stwierdził Sam, przyglądając się koronom.
– A to jest tkanka – dodałam, wskazując brązowy kawałek przyczepiony do stawu.
– Co to znaczy?
Powąchałam kość. Poczułam wilgotny, mdły odór śmierci.
– W tym klimacie, w zależności od tego, czy ciało zostało zakopane, czy leżało na powierzchni, powiedziałabym, że ta osoba zmarła najdalej rok temu.
– Jak to jest, do cholery, możliwe! – Na czoło wystąpiła mu żyła.
– Nie krzycz na mnie. Najwyraźniej nie każdy, kto przyjeżdża na wyspę, przechodzi przez twoje ręce!
Odwróciłam wzrok.
– Skąd on to, do diabła, wziął?
– To twoja małpa. Sam się dowiedz.
– Żebyś wiedziała, że tak zrobię.
Ruszył do stacji obozowej i, pokonując po dwa stopnie naraz, zniknął w środku. Przez otwarte okno usłyszałam, jak woła Jane.
Przez moment stałam, wsłuchując się w szum liści paproci i czując się bardzo dziwnie. Czy na moją wyspę spokoju zawitała śmierć?
Nie! – krzyczał głos w mojej głowie. – Tylko nie tutaj!
Usłyszałam skrzypnięcie sprężyny drzwi osłaniających, w których pojawili się Sam i Jane i zawołali mnie.
– Chodź z nami. Rozejrzymy się dookoła. Jane wie, gdzie jest grupa O, kiedy nie ma ich w obozie, więc będziemy mogli namierzyć J-7. Może ten mały skurwiel sam nas zaprowadzi…
Nie poruszyłam się.
– Och, przepraszam. To nerwy. Wiesz, że nie lubię, jak na mojej wyspie znajduje się części ciała. Znasz mnie.
Znałam go. Ale to nie jego zachowanie mnie powstrzymywało. Czułam zapach sosny i ciepły wiatr na policzkach. Wiedziałam, że to coś tam jest i nie chciałam tego znaleźć.
– No chodź.
Wzięłam głęboki oddech, tak zachwycona jak kobieta, która idzie na wizytę do onkologa,
– Poczekajcie.
Poszłam do kuchni i przeszukując ją znalazłam wreszcie plastikowy pojemnik. Włożyłam do niego szczękę, schowałam go w szafce w pokoju i zostawiłam wiadomość dla Katy.
Wybraliśmy ścieżkę za budynkiem i poszliśmy za Jane w kierunku środka wyspy. Zaprowadziła nas w miejsce, gdzie rosły ogromne drzewa, tworząc nad głowami baldachimy z liści. Stąpaliśmy po humusie i sosnowych igłach, a powietrze pełne było zapachu gnijącej roślinności i zwierzęcych odchodów. Poruszenie wśród gałęzi wskazywało na obecność małp.
– Ktoś tu jest – powiedziała Jane, włączając odbiornik.
Sam obejrzał drzewa przez lornetkę, próbując odczytać wytatuowane kody.
– To grupa A – zauważył.
– Ha! – Na gałęzi nade mną usiadł młody osobnik, opuścił ramiona, wzniósł ogon i patrzył mi w twarz. Ostre, gardłowe szczeknięcie miało znaczyć “odsuń się!”.
Spojrzałam na niego śmiało, a on usiadł i najpierw pochylił głowę, a potem gwałtownie ją uniósł. Zrobił tak kilka razy, okręcił się i skoczył na drugie drzewo.
Jane ustawiła pokrętło i zamknęła oczy, wsłuchując się; na jej twarzy malowała się koncentracja. Po chwili pokręciła głową i ruszyła dalej wzdłuż ścieżki.
Sam wzrokiem spenetrował wierzchołki drzew, kiedy Jane znowu się zatrzymała i obróciła zgodnie z ruchem wskazówek zegara, skoncentrowana na dźwiękach w słuchawkach. Wreszcie rzekła:
– Mam bardzo słaby sygnał.
Ruszyła w stronę, gdzie zniknął młody awanturnik, zatrzymała się i znowu obróciła.
– Chyba jest gdzieś koło Alcatraz. – Wskazała na dziesiątą godzinę.
Większość zagród na wyspie oznaczonych jest literami, ale kilka starszych ma nazwy, takie jak O.K Corral albo Alcatraz.
Ruszyliśmy w tamtym kierunku, ale na południe od zagrody Jane zeszła ze ścieżki i weszła między drzewa. Roślinność była tu bardziej gęsta, a ziemia pod nogami miękka. Sam obrócił się w moim kierunku.
– Uważaj w pobliżu stawu. Alice miała mnóstwo młodych ostatniego sezonu i chyba nie jest zbyt towarzyska.
Alice to był ponadczterometrowy aligator mieszkający na Murtry od wieków. Nikt nie pamiętał, kto ją tak nazwał. Ludzie szanowali jej prawo do bycia tutaj i zostawiali ją w spokoju.
Uniosłam kciuk. Chociaż nie boję się ich, nigdy nie szukałam towarzystwa aligatorów.
Byliśmy jakieś sześć metrów od ścieżki, kiedy poczułam go, najpierw słabo, jakby nieco inny organiczny zapach lasu. Najpierw nie byłam pewna, ale w miarę zbliżania się odór stawał się coraz silniejszy i robiło mi się coraz zimniej.
Jane skręciła na północ, dalej od stawu, Sam szedł za nią, wciąż przez lornetkę obserwując gałęzie. Trzymałam się z tyłu. Odór dochodził dokładnie z góry.
Okrążyłam zwalony syrakowiec i zatrzymałam się. Widziałam zarośla karłowate palmy rosnące dookoła stawu. Las ucichł, kiedy Jane i Sam odeszli, a szelest pod ich stopami cichł z każdym krokiem.
Odór gnijącego ciała nie da się porównać z niczym innym. Czułam go w tej szczęce, a teraz słodka, cuchnąca woń wypełniała popołudniowe powietrze wskazując, że moja zdobycz była już blisko. Prawie nie oddychając skręciłam z zamkniętymi oczami, mój zmysł węchu był maksymalnie wyostrzony. Jane szukała dźwięków, ja zapachów.
Woń dochodziła od stawu. Skierowałam się tam; nos szedł za zapachem, oczy wypatrywały gada. Gdzieś nad moją głową odezwała się małpa, a potem strumień moczu wylał się na ziemię. Gałęzie się poruszyły, a liście zaszumiały. Odór stawał się z każdym krokiem silniejszy.
Po przejściu trzech metrów zwolniłam, zatrzymałam się i przez lornetkę spojrzałam na grupę karłowatych palm i ostrokrzewu, która oddzielała mnie od stawu. Na krótką chwilę uniósł się nad nim opalizujący obłok.
Wolno ruszyłam naprzód, ostrożnie stawiając stopy. Tuż przy zaroślach otaczających staw woń gnicia była nie do zniesienia. Wsłuchałam się. Cisza. Przyjrzałam się zaroślom. Nic. Moje serce biło jak szalone, a pot płynął po twarzy.
Rusz tyłek, Brennan. Dla aligatorów to zbyt daleko od stawu.
Z kieszeni wyciągnęłam chustkę, zakryłam nią nos i usta i kucnęłam, by zobaczyć, czym zainteresował się rój much.
Wszystkie się nagle uniosły w powietrze, brzęcząc i latając wokół mnie. Odpędziłam je ręką, ale zaraz wracały. Machając jedną ręką, drugą owinęłam j chustką i uniosłam gałęzie ostrokrzewu. Wyraźnie oburzone owady obijały się o moją twarz i ręce.
Muchy zwabił płytki grób, ukryty przez grube liście. Patrzyła z niego ludzka twarz, rysy zmieniały ruchome cienie rzucane przez liście. Pochyliłam się, by popatrzeć z bliska, i aż cofnęłam się przerażona.
To już nie była twarz, ale czaszkę pozbawiły skóry owady. To, co wydawało się być oczami, nosem i ustami, było w rzeczywistości grupkami maleńkich krabów, poruszającą się masą, która pokrywała czaszkę i żerowała na tkance.
Kiedy się rozejrzałam, stwierdziłam, że byli też inni oportuniści. Po prawej stronie leżał zniekształcony fragment klatki piersiowej. Kości ręki, nadal połączone pasmami wyschniętych wiązadeł, wystawały z podszycia półtora metra dalej.
Puściłam krzaki i przysiadłam na piętach, unieruchomiona zimnym, okropnym uczuciem. Kątem oka dostrzegłam zbliżającego się Sama. Coś mówił, ale słowa do mnie nie docierały. Gdzieś milion kilometrów stąd ktoś włączył silnik, a potem go wyłączył.
Chciałam być gdzieś indziej. Być kimś innym. Kimś, kto nie spędził wielu lat wąchając woń śmierci i patrząc na ostateczne poniżenie, które jej towarzyszy. Kimś, kto nie spędza każdego dnia przywracając ludzkiemu ciału dawną postać, która została zniekształcona przez alfonsów, rozwścieczonych partnerów, nerwowych kokainistów i psychopatów. Przyjechałam na wyspę poszukując ucieczki od brutalności mojej pracy. Ale śmierć znalazła mnie i tutaj. Czułam się przytłoczona. Kolejny dzień. Kolejna śmierć. Kolejny dzień śmierci. Mój Boże, ile będzie jeszcze takich dni?
Poczułam rękę Sama na swoim ramieniu i uniosłam głowę. Drugą ręką zasłaniał nos i usta.
– Co jest?
Głową wskazałam zarośla, a on nogą je odchylił.
– Jasna cholera.
Zgodziłam się.
– Jak długo to tu jest?
Wzruszyłam ramionami.
– Kilka dni? Tygodni? Lat?
– Dla twojej wyspiarskiej fauny to była szczęśliwa passa, bo większa część ciała pozostała nienaruszona. Nie potrafię określić, w jakim jest stanie.
– Małpy tego nie odkopały. One nie ruszają mięsa. To te cholerne sępy.
– Sępy?
– Tak, sępy amerykańskie. One uwielbiają małpią padlinę.
– A może to szopy?
– Może. One uwielbiają ostrokrzew, ale nie sądzę, by jadały padlinę.
Spojrzałam na grób.
– Ciało leży na boku, prawe ramię tuż pod powierzchnią. Woń na pewno zwabiła padlinożerców. Sępy i szopy pewnie do spółki kopały i jadły. Wyciągnęły rękę i szczękę, kiedy rozkład osłabił stawy. – Wskazałam żebra. – Zjadły odcinek klatki piersiowej i to też wyciągnęły. Reszta ciała prawdopodobnie leżała zbyt głęboko, zbyt ciężko było się do niej dostać, więc ją zostawiły.
Kijem przyciągnęłam rękę. Chociaż łokieć nadal był w całości, brakowało końców kości długich; wzdłuż nierównych, sękatych brzegów widać było gąbczaste środki.
– Widzisz, jak odgryzły końce? To na pewno zwierzęta. A to? – Wskazałam mały, okrągły otwór. – To ślad zęba. Coś małego, pewnie szop.
– Skurczybyk.
– A resztę roboty wykonały robaki i kraby.
Podniósł się, wykonał półobrót i obcasem kopnął grudkę ziemi.
– Jezu Chryste. Co teraz?
– Teraz zadzwonisz do tutejszego koronera, a on albo ona, zadzwoni do swojego antropologa. – Podniosłam się i otrzepałam dżinsy z piasku. – A potem wszyscy porozmawiacie z szeryfem.
– To jakiś pieprzony koszmar. Nie pozwolę ludziom pałętać się po tej wyspie.
– Nie muszą pałętać się po całej wyspie, Sam. Muszą tylko przyjść tutaj, zabrać ciało, może puścić psa, żeby sprawdzić, czy nie ma tu innych zwłok.