-->

Chromosom 6

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Chromosom 6, Cook Robin-- . Жанр: Триллеры. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Chromosom 6
Название: Chromosom 6
Автор: Cook Robin
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 241
Читать онлайн

Chromosom 6 читать книгу онлайн

Chromosom 6 - читать бесплатно онлайн , автор Cook Robin

Z kostnicy znikaja zw?oki Carla Franconiego, znanej postaci ?wiata przest?pczego. Kilka dni p??niej trafiaj? one, mocno okaleczone, na st?? autopsyjny Jacka Stapletona. Poszukiwania odpowiedzi na nasuwajace si? pytania prowadz? a? do Gwinei R?wnikowej…

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 33 34 35 36 37 38 39 40 41 ... 101 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

W centrum, jak w warsztatach, pracowano na trzy zmiany, z tą różnicą, że tu zmiana nocna była najmniej liczna. Większość pracowników znajdowała się teraz w szpitalu weterynaryjnym. Melanie wykorzystała ten fakt i zajechała toyotą Kevina przed drzwi szpitala, aby ukryć samochód wśród innych stojących tam wozów.

Wyłączyła silnik i popatrzyła na wejście do szpitala. Bębniła lekko palcami w kierownicę.

– No? – odezwał się Kevin. – Jesteśmy na miejscu. Jaki mamy plan?

– Myślę. Nie mogę się zdecydować, co jest lepsze: czy powinniście tu poczekać, czy pójść ze mną.

– To wielki gmach – stwierdziła Candace. Pochyliła się do przodu i oglądała ogromny budynek stojący przed nimi. Od ulicy, którą podjechali, pawilon ciągnął się aż do ściany dżungli, w której niknął. – Tyle razy byłam w Cogo, ale tu nigdy nie zajrzałam. Nie miałam pojęcia, że to takie rozległe. Czy to, co mamy przed sobą, to szpital?

– Tak. Całe to skrzydło – potwierdziła Melanie.

– Chętnie bym obejrzała. Nigdy nie byłam w szpitalu dla zwierząt, tym bardziej takim wspaniałym.

– Jest supernowoczesny. Powinnaś zobaczyć sale operacyjne – powiedziała Melanie.

– O mój Boże – westchnął Kevin i wywrócił oczami. – Znalazłem się w szponach obłędu. Właśnie przeżyliśmy najbardziej wyczerpujące doświadczenia naszego życia, a wy planujecie ruszać na dalszą wycieczkę.

– To nie ma być wycieczka – stwierdziła Melanie, wychodząc z samochodu. – Chodź Candace. Twoja pomoc z pewnością się przyda. Ty, Kevin, możesz tutaj na nas poczekać.

– Tak będzie najlepiej – odparł, ale tylko przez kilka chwil mógł spokojnie przypatrywać się obu kobietom zmierzającym w stronę wejścia. Potem także wysiadł i ruszył za nimi. Zdecydował, że niepokój oczekiwania będzie gorszy niż to, co może go spotkać w środku.

– Poczekajcie! – zawołał i nawet podbiegł kilka kroków, żeby się z nimi zrównać.

– Tylko nie chcę wysłuchiwać żadnych narzekań – ostrzegła go Melanie.

– Nie bój się. – Poczuł się jak nastolatek, któremu matka natarła uszu.

– Nie przewiduję żadnych kłopotów. Biuro Bertrama Edwardsa znajduje się w części administracyjnej budynku, która o tej porze jest pusta. Ale żeby mieć pewność, że nie wzbudzimy żadnych podejrzeń, gdy znajdziemy się w środku, natychmiast idziemy do szatni. Macie się przebrać w fartuchy centrum. Jasne? To nie jest pora na składanie wizyt, więc lepiej wyglądać na pracowników.

– Według mnie brzmi to bardzo rozsądnie – zgodziła się Candace.

– W porządku – powiedział Bertram do słuchawki. Kątem oka dostrzegł podświetlaną tarczę budzika. Był kwadrans po północy. – Będę w twoim biurze za pięć minut.

Zwiesił nogi za krawędź łóżka, usiadł i rozchylił moskitierę.

– Jakieś problemy? – zapytała Trish, jego żona. Podniosła się i wsparła na łokciu.

– Jedynie drobna niedogodność. Spij spokojnie! Wrócę mniej więcej za pół godziny. – Zamknął drzwi sypialni i dopiero teraz włączył światło w pokoiku obok, pełniącym rolę szafy i przebieralni zarazem. Szybko się ubrał. Chociaż wobec Trish zlekceważył problem, odczuwał rosnące zaniepokojenie. Nie miał pojęcia, co się działo, ale czuł, że zbierają się ciemne chmury. Siegfried nigdy jeszcze nie dzwonił do niego o północy z prośbą o natychmiastowe spotkanie w jego biurze.

Na dworze było prawie tak jasno jak w dzień. To za sprawą wschodzącego księżyca w pełni. Niebo powoli zakrywały srebrzystoróżowe cumulusy. Nocne powietrze było ciężkie, wilgotne i całkowicie nieruchome. Odgłosy dżungli zamieniły się w jednostajną kakofonię bzyczenia, ćwierkania, szczebiotu przerywaną od czasu do czasu krótkim wrzaskiem. Bertram przez lata tak się z tym oswoił, że przestał zwracać uwagę na głosy natury.

Chociaż odległość do ratusza nie przekraczała pięciuset metrów, Bertram wsiadł do samochodu. Tak było szybciej, a z każdą minutą jego ciekawość rosła. Kiedy wjechał na parking, natychmiast się zorientował, że zwykle ospali żołnierze są dziwnie pobudzeni, chodzą wokół posterunków, trzymając broń w pogotowiu. Spoglądali na niego nerwowo, gdy wysiadał.

Podchodząc do budynku, Bertram zauważył słabe światło migające zza zamkniętych okiennic biura Siegfneda na piętrze. Wszedł po schodach, przeszedł przez pokój zajmowany normalnie przez Auriela i wszedł do biura Siegfrieda. Spallek siedział za biurkiem z nogami opartymi na krawędzi blatu. W zdrowej ręce trzymał kieliszek brandy. Taki sam kieliszek trzymał siedzący na trzcinowym krześle Cameron McIvers, szef ochrony. Jedyne oświetlenie pokoju stanowiła świeczka umocowana w czaszce. Przyćmione światło drgającego płomienia pogrążało część biura w głębokim cieniu, wywołując przy tym wrażenie, jakby myśliwskie trofea ożywały.

– Dziękuję za przyjście o tak niedogodnej porze – Siegfried Spallek przywitał Bertrama swym szorstkim, niemieckim akcentem. – Łyczek brandy?

– Będę go potrzebował? – zapytał Bertram, siadając na drugim trzcinowym krześle.

Siegfried roześmiał się.

– Zaszkodzić nie może.

Cameron nalał drinka. Szef ochrony był muskularnym mężczyzną z gęstą brodą i bulwiastym, czerwonym nosem. Miał silne skłonności do alkoholu wszelkiego rodzaju, chociaż szkocka brandy była ze zrozumiałych względów ulubionym napitkiem. Podlał koniakówkę Bertramowi i wrócił na swoje miejsce i do swojego kieliszka.

– Normalnie, kiedy jestem wzywany telefonicznie w śródku nocy, chodzi o natychmiastową pomoc medyczną dla zwierząt – powiedział Bertram. Spróbował brandy i głęboko odetchnął. – Tym razem jednak mam wrażenie, że chodzi o coś całkiem innego.

– W rzeczy samej – potwierdził Siegfried. – Przede wszystkim muszę cię pochwalić. Twoje dzisiejsze ostrzeżenie co do Kevina Marshalla okazało się trafne i w samą porę. Poprosiłem Camerona, żeby Marokańczycy mieli na niego oko. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Wieczorem on, Melanie Becket i jedna z pielęgniarek, które przyjeżdżają z pacjentami, pojechali na plażę łączącą ląd z Isla Francesca.

– O do cholery! – zaklął Bertram. – Dostali się na wyspę?

– Nie. Jedynie próbowali kombinować coś z tratwą. Po drodze zatrzymali się jeszcze w wiosce i rozmawiali z Alphonse'em Kimbą.

– To mnie już naprawdę wkurza! – wykrzyknął Bertram. – Nie ścierpię, żeby ktokolwiek zbliżał się do wyspy, i nie życzę sobie żadnych rozmów z tym Pigmejem.

– Ani ja – przytaknął Siegfried.

– Gdzie są teraz? – zapytał Bertram.

– Puściliśmy ich do domu. Ale przedtem porządnie nastraszyliśmy. Nie sądzę, aby chciało im się robić coś podobnego drugi raz, przynajmniej na razie.

– To nie jest sytuacja, której życzyłbym sobie najbardziej! – Bertram wyraził swe niezadowolenie. – Nie dość, że muszę się martwić o bonobo żyjące w dwóch grupach, to na dodatek oni.

– Oni są znacznie gorsi niż małpy podzielone na dwie grupy – stwierdził Siegfried.

– Obie sprawy są niebezpieczne. Obie mogą potencjalnie zagrozić realizacji programu, a niewykluczone, że przerwać go całkowicie. Sądzę, że mój pomysł z umieszczeniem wszystkich zwierząt w klatkach w centrum weterynaryjnym powinien zostać poważnie rozpatrzony. Mam odpowiednie klatki. Trudne by to nie było, a poza tym nie byłoby kłopotu z odławianiem potrzebnych osobników.

Od pierwszej chwili, kiedy Bertram zorientował się, że bonobo żyją w dwóch oddzielnych grupach, myślał, że najlepiej będzie zebrać zwierzęta i umieścić je w oddzielnych klatkach, gdzie łatwiej poddawałyby się obserwacji. Spotkał się jednak z twardym sprzeciwem Siegfrieda. Wówczas Bertram rozważał nawet możliwość skontaktowania się za plecami Siegfrieda z szefem w Cambridge, w Massachusetts, lecz ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu. Robiąc tak, mógł nieopatrznie wśród szefostwa GenSys wzbudzić obawy o bezpieczną realizację programu z bonobo.

– Nie dyskutujemy tej kwestii! – odparł dobitnie Siegfried. – Jeszcze nie zrezygnowaliśmy z utrzymywania ich w odosobnieniu na wyspie. Zdecydujemy inaczej, jeżeli okaże się, że tak będzie najlepiej. Ciągle się nad tym zastanawiam. Jednak w związku z tym epizodem z Kevinem Marshallem, martwi mnie most.

– Dlaczego? Jest zamknięty – zdziwił się Bertram.

– Gdzie są klucze?

– W moim biurze.

– Powinny być tutaj, w głównym sejfie. Większość twojego personelu ma dostęp do biura, w tym także Melanie Becket.

– Może masz rację – zgodził się Bertram.

– Cieszę się, że podzielasz moje zdanie. W takim razie chciałbym, żebyś je wziął. Ile ich jest?

– Dokładnie nie pamiętam. Cztery czy pięć.

– Chcę je tu mieć – powiedział Siegfried.

– Dobra – zgodził się Bertram. – Nie widzę problemu.

– Doskonale – odpowiedział Siegfried i spuścił nogi z biurka. Wstał. – Chodźmy. Pojadę z tobą.

– Chcesz jechać teraz? – zapytał z niedowierzaniem Bertram.

– Po co odkładać do jutra coś, co można zrobić dziś? – odpowiedział pytaniem Siegfried. – Czy to nie wy, Amerykanie, często powtarzacie to powiedzenie? Wiem, że jeśli zabezpieczymy klucze, lepiej będzie mi się spało w nocy.

– Chcesz, żebym także jechał z wami? – zapytał Cameron.

– Niekoniecznie. Jestem pewny, że sami doskonale sobie poradzimy.

Kevin spoglądał na własne odbicie w dużym lustrze wiszącym na końcu szeregu szafek w męskiej przebieralni.

Kłopot z przebraniem polegał na tym, że małe ubranie było zbyt małe, a średnie nieco za duże. Musiał podwinąć rękawy i wywinąć mankiety przy nogawkach.

– Co ty na miłość boską tu robisz tak długo? – zapytała Melanie, uchylając drzwi do męskiej szatni.

– Już idę – odparł Kevin. Zamknął szafkę, w której zostawił swoje ubranie, i szybko wyszedł na korytarz.

– A mi się wydawało, że to kobiety tracą mnóstwo czasu na przebieranie – rzuciła Melanie.

– Nie mogłem zdecydować, jaki rozmiar będzie najlepszy.

– Czy wchodził ktoś, kiedy byłeś w szatni? – zapytała.

– Ani żywej duszy – odparł.

– To dobrze. U nas też nikogo. Chodźmy!

Melanie skinęła ręką, aby poszli za nią na piętro.

1 ... 33 34 35 36 37 38 39 40 41 ... 101 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название