-->

Blikitne Zloto

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Blikitne Zloto, Cussler Clive-- . Жанр: Триллеры. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Blikitne Zloto
Название: Blikitne Zloto
Автор: Cussler Clive
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 164
Читать онлайн

Blikitne Zloto читать книгу онлайн

Blikitne Zloto - читать бесплатно онлайн , автор Cussler Clive

Tom 2 cyklu „Z archiw?w NUMA”.

Pradawna legenda, rewolucyjne odkrycie i najs?ynniejszy obok Dirka Pitta bohater Cusslera w pojedynku z szale?cem opanowanym ??dz? w?adzy.

Rok 1991. Brazylijska uczona dokonuje epokowego odkrycia. Ale jej samolot przepada gdzie? nad Ameryk? Po?udniow?…

Rok 2001. Kurt Austin i cz?onkowie NUMA napotykaj? u wybrze?y Kalifornii stado martwych wieloryb?w. Usi?uj?c odkry? przyczyn? ?mierci zwierz?t, docieraj? do tajnego podwodnego laboratorium, opuszczonej bazy lotniczej na Alasce, a wreszcie do serca wenezuelskiej d?ungli i tajemniczego plemienia – stra?nik?w niewyobra?alnego sekretu. I ujawniaj? zbrodniczy plan, kt?rego celem jest panowanie nad ?wiatem…

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 27 28 29 30 31 32 33 34 35 ... 77 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Paul podszedł do skraju skarpy.

– Owszem, jest zbyt prosta – odparł. – Wygląda, jakby ktoś łopatą i kilofem uregulował koryto.

– Otóż to. – Gamay ruszyła dalej. – Ci Chulo są fascynujący.

Wędrowali z trudem kilka godzin. Z liści palmowych zrobili sobie nakrycia głowy i często przystawali, by ugasić pragnienie wodą z rzeki. Raz przeczekali deszcz. Aż wreszcie ścieżka się rozszerzyła, i pojawiły się na niej odciski bosych stóp, co wzmogło ich czujność.

Po krótkiej dyskusji postanowili, że przejdą jeszcze kawałek brzegiem rzeki, a potem aż do zmierzchu ukryją się w lesie. Byli skonani i musieli odzyskać siły. Posuwając się dalej, dotarli do drogi wychodzącej z lasu. Wybrukowana tysiącami płaskich kamieni, skojarzyła się Gamay z drogami Inków i Majów. W niczym nie ustępowała rzymskiej Via Appia. Ulegając ciekawości, podążyli kamiennym gościńcem, a po pięciu minutach do dalszego marszu zachęcił ich prześwit między drzewami.

Droga doprowadziła do polany w kształcie idealnego koła o średnicy piętnastu metrów, również wybrukowanej kamieniami. Pośrodku stał duży przedmiot.

– A niech mnie! – wykrzyknęli jednocześnie Paul i Gamay.

Odrzutowiec składał się z dwóch części. Przednia była nietknięta, ale po kabinie pasażerskiej nic nie zostało. Zachowaną w niezłym stanie część ogonową dosunięto do kabiny pilotów, przez co samolot stał się krótki i przysadzisty. Pokrywająca go farba zestarzała się i spłowiała, ale, o dziwo, nie był porośnięty lianami ani mchami.

Zajrzeli przez rozbite okna kabiny pilotów, spodziewając się ujrzeć szkielety. Fotele były puste. Tuż przed kabiną, w płytkim zagłębieniu, czerniał popiół ogniska ze zwęglonymi kośćmi małych zwierząt. Wokół stały rzeźbione totemy rozmiarów człowieka. Figury różniły się między sobą. Wieńczyły je wyrzeźbione z ciemnego drewna posążki skrzydlatej kobiety z uniesionymi i złączonymi dłońmi. Takiej samej jak ta z medalionu znalezionego przy zabitym Indianinie.

– To jest jakaś świątynia – wyszeptała Gamay i podeszła do jamy z popiołami. – A tu palono ofiary. Przeważnie małe zwierzęta.

– Bardzo pocieszające. – Paul spojrzał na słońce, a potem na zegarek. – Ustawili samolot tak, żeby służył za zegar słoneczny. Przypomina to rozmieszczenie kamieni w Stonehenge, ułożonych w kręgi, spełniających rolę kalendarza.

– Rozpoznajesz te niebiesko-białe kolory? – spytała Gamay, kładąc dłoń na dziobie samolotu.

– To barwy plemienne Chulo.

Oczy patrzącej na ścianę lasu za plecami Paula Gamay rozszerzyły się.

– Tu jest więcej tych barw – powiedziała.

Paul odwrócił się i zobaczył, że zza drzew wyłania się około dwudziestu Indian z twarzami pomalowanymi na kolor nieba i kości. Chulo, zgodnie ze swoją sławą, otoczyli ich cicho niczym duchy. Troutowie nie mogli uciec. Byli osaczeni.

I wtedy zbliżający się do nich z wysoko uniesionymi włóczniami Indianie zrobili coś dziwnego – rozwarli krąg, a jeden z nich włócznią dał im znak, żeby tędy przeszli. Paul i Gamay w asyście milczących Indian opuścili świątynię i podążyli ścieżką nad brzegiem rzeki.

Niebawem ścieżka rozszerzyła się, tworząc drogę, którą doszli do ostrokołu z bramą na tyle szeroką, że zmieściłaby się w niej ciężarówka. Z daleka po obu jej stronach dostrzegli wysokie drewniane pale, na wzór masztów flagowych zwieńczone gałkami. Gdy zbliżyli się do wrót, Gamay mocno ścisnęła dłoń męża.

– Spójrz, Paul – powiedziała.

– O cholera! – zaklął, podążywszy za jej wzrokiem.

Gałki okazały się ludzkimi głowami. Twarze wprawdzie zbrązowiały na słońcu i napoczęły je już ptaki i robaki, ale i tak można było rozpoznać rysy Dietera, Arnauda i jego milczącego pomagiera Carla. Czwarta głowa należała do ich indiańskiego pachołka. Paul rozpoznał go po baseballówce New York Yankees.

Minęli tę makabryczną dekorację i przeszli przez bramę. Za palisadą ujrzeli nad rzeką kilkadziesiąt długich, krytych strzechami chat. Żadnych kobiet ani dzieci. Strażnicy opuścili włócznie i zdjęli strzały z cięciw, ale ich postawa zniechęcała do robienia głupstw.

– Spójrz na to koło wodne – powiedział Paul. – Mamy podobne w Nowej Anglii.

Koło obracała płynąca drewnianymi korytami woda, doprowadzona z rzeki. Paul i Gamay nie mogli mu się bliżej przyjrzeć, bo strażnicy powiedli ich ku budowli pośrodku osady. Była cztery razy większa od otaczających ją chat, a jej ściany wykonano nie z drzewa, lecz z gliny. Orszak zatrzymał się przed wejściem przypominającym wielkie, rozwarte usta, nad którym wisiał wirnik silnika turboodrzutowego. Indianie za plecami Troutów zwarli szeregi, odłożyli broń i uklękli, dotykając twarzami ziemi.

– I co teraz? – spytała Gamay, zdumiona nagłą uległością dzikich Indian.

– Odradzałbym ucieczkę – odparł Paul. – Dopadliby nas po trzech metrach. Widać oczekują, że wejdziemy do środka. Panie mają pierwszeństwo.

– Wejdziemy razem.

Ramię w ramię wkroczyli do ciemnego wnętrza. Po przejściu przez dwa mniejsze pokoje dotarli do większego pomieszczenia. Na samym jego końcu, w snopie światła wpadającego przez otwór w dachu, ktoś siedział. Postać uniosła rękę i skinęła na nich, by podeszli. Ruszyli wolno. Podłoga była tu z drewna, a nie z gliny, jak w znanych im chatach.

Postać siedziała na tronie zrobionym z samolotowego fotela. Jej ciało, z wyjątkiem dwóch kształtnych, opalonych nóg, skrywała owalna niebiesko-biała maska jak ze złego snu, z wymalowanymi wielkimi oczami i szerokimi ustami, pełnymi ostrych zębów rekina. Gdy Troutowie stanęli przed tym dziwolągiem, nie wiedząc, co począć, zza maski wyłoniły się dwie ręce i uniosły ją.

– Uf, ależ w niej gorąco – przemówiła po angielsku piękna kobieta, która się za nią kryła. Odstawiła wstrętną maskę na bok i skinęła głową Paulowi, a potem Gamay. – Doktorstwo Troutowie, jak mniemam?

– Skąd pani zna nasze nazwisko? – spytała Gamay, pierwsza otrząsając się ze zdziwienia.

– My, białe boginie, wszystko widzimy i wszystko wiemy – odparła nieznajoma ze śmiechem, widząc, że jeszcze bardziej zbiła ich z tropu. – Kiepska ze mnie gospodyni, bawię się kosztem gości.

Uśmiechnęła się i lekko klasnęła w dłonie. Na Troutów czekała jeszcze jedna niespodzianka. Wisząca za tronem zasłona z paciorków rozsunęła się z szelestem i wyszła zza niej żona Dietera, Tessa.

15

Kancelaria adwokacka Francisa Xaviera Hanleya mieściła się na jedenastym piętrze szklanego niebieskiego wieżowca z widokiem na zatokę San Diego. Austin i Zavala wysiedli z windy w holu i podali swoje nazwiska atrakcyjnej młodej recepcjonistce. Nacisnęła przycisk interkomu i po cichej wymianie zdań oznajmiła, z promiennym uśmiechem, że mogą wejść. Przy drzwiach powitał ich rumiany osobnik o posturze sflaczałego wykidajły z klubu nocnego. Przedstawił się jako Hanley i zaprosił ich, by usiedli w dwóch empirowych fotelach. Sam umościł cielsko w pluszowym obrotowym fotelu przy dużym mahoniowym biurku, złożył dłonie koniuszkami palców i wpatrzył się w gości z miną wilka, śliniącego się na widok dwóch kozłów ofiarnych.

Po powrocie z Tijuany Austin zadzwonił do jego kancelarii i poprosił o spotkanie. Kłamiąc jak z nut oświadczył, że wraz z partnerem “zarobili kilka melonów”, które chcą zainwestować. Zostali przyjęci bezzwłocznie. Drapieżny błysk w bladozielonych oczach prawnika świadczył o tym, że chwycił przynętę. Przeniósł wzrok z jednego gościa na drugiego.

– Mam zasadę od razu przystępować do interesów – mruknął. – Powiedzieliście przez telefon, że interesuje was inwestycja za granicą.

– Zwłaszcza w Meksyku – wyjaśnił Zavala.

Adwokat miał na sobie drogi szary garnitur ze sztucznego jedwabiu zwanego “skórą rekina”, a na mięsistych łapach dość złota i brylantów, by zatopić “Titanica”. Żaden krawiec na świecie nie był w stanie zamaskować jego figury ulicznego osiłka, żadne klejnoty nie zdołałyby ukryć prostactwa zakorzenionego w każdym jego ruchu i słowie. Zavala i Austin przyszli tu celowo ubrani niedbale – w dżinsach, koszulkach i wiatrówkach. Albowiem w Kalifornii jak milionerzy wyglądają tylko ci, którzy nimi nie są.

1 ... 27 28 29 30 31 32 33 34 35 ... 77 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название