Platne Przed Gonitwa
Platne Przed Gonitwa читать книгу онлайн
Bert Checkov was a Fleet Street racing correspondent with a talent for tipping non-starters. But the advice he gave to James Tyrone a few minutes before he fell to his death, was of a completely different nature. James investigates, and soon finds his own life, and that of his wife, at risk.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Tak – odparłem.
Tygrys usiadł i zamknął oczy. Jak by mi współczuł.
– Tak myślałem – rzekł. Ruszył do drzwi, zostawiając mnie. – Punktualnie o siódmej. Do widzenia panie Tyrone.
Pewny siebie, swobodny, wyprostowany, wyszedł z pawilonu drapieżników, skręcił za róg i zniknął. Moje stopy jakby odłączyły się od reszty ciała. Ogarnęło mnie uczucie, że płynę, unoszony prądem ku nieodwracalnej katastrofie. W niedowierzającym zakamarku mojego umysłu zrodziła się myśl, jeżeli nie ruszę się z miejsca, sytuacja, w jakiej się znalazłem, między młotem a kowadłem, rozpłynie się i zniknie.
Oczywiście tak się nie stało. Ale po jakimś czasie zacząłem myśleć normalnie, opanowując miotające mną uczucia. Przystąpiłem do szukania jakiegoś słabego ogniwa. Ruszyłem powoli, zostawiając tygrysa, wyszedłem na nieświeże powietrze i skierowałem się do bramy, rozmyślając w skupieniu. Kątem oka zauważyłem mimo woli mojego porywacza, który stał w bocznej alejce, spoglądając na najwyraźniej pusty, zadrutowany wybieg, a kiedy wyszedłem przez kołowrotek na ulicę, raptownie i nieoczekiwanie przypomniało mi się, gdzie go widziałem. To przypomnienie tyle wniosło nowego, że stanąłem jak wryty. Musiałem na gwałt wiele zrozumieć.
Widziałem go na stacji King’s Cross, kiedy czekałem na Gail. Stał w pobliżu mnie i obserwował ją przez cały czas, od chwili, kiedy wyszła z metra, aż do spotkania ze mną. Szukali, czym wywrzeć na mnie nacisk. I znaleźli.
Żeby mnie śledzić na King’s Cross, musiał iść za mną od redakcji „Famy”.
I dziś też dobrał się do mnie przed budynkiem gazety.
Poszedłem wolno, porządkując myśli. Rano odjechałem pociągiem z King’s Cross do Newcastle, ale nie wykorzystałem biletu powrotnego. Zamiast mnie wrócił Collie Gibbons. Wywnioskowałem, że wracając do domu nie przewidzianą, okrężną trasą, gdzieś, może na wyścigach w Newcastle, zgubiłem śledzącego.
Poza tym ktoś musiał również śledzić Gail albo też poszedł prosto do hotelu zobaczyć się z nią, kiedy wyszedłem. Odsuwałem od siebie myśl, że mogłaby mnie sprzedać zanim jeszcze ostygła po mnie nasza wspólna pościel. Ale może była do tego zdolna. Prawdopodobnie zależało to od tego, ile jej zaproponowali. Pięćset funtów byłoby pokusą, której nie oparłaby się jej interesowna dusza.
Tylko Gail mogła otrzymać rachunek z hotelu. Tylko ona wiedziała o tych dwóch niedzielnych popołudniach. Tylko ona myślała, że mam bogatą żonę. Na chłodno skonstatowałem, że mało dla niej znaczyłem. Niezmiernie mało. Zasłużyłem sobie na to solennie. Szukałem jej towarzystwa, ponieważ oddawała mi się bez zobowiązań. Postąpiła konsekwentnie. Nie była mi nic winna.
Wlokąc się noga za nogą doszedłem do rogu i odruchowo skręciłem w stronę domu. Dopiero po kilkunastu krokach uprzytomniłem sobie, że robię straszny błąd.
Gail nie wiedziała, gdzie mieszkam. Nie mogła im tego powiedzieć. Nie znali prawdy o Elżbiecie, myśleli że jest bogaczką, która by się ze mną rozwiodła. Przecież zgarnęli innie dziś rano sprzed budynku „Famy”!… Powłócząc wciąż nogami, skręciłem w pierwszą przecznicę na prawo.
Jeżeli człowiek w czarnym kapeluszu nie wiedział, gdzie mieszkam, w takim razie ten w prochowcu śledził mnie, żeby się o tym dowiedzieć. Za następnym rogiem zatrzymałem się, obejrzałem się za siebie, patrząc przez rozrośnięty krzak głogu i, jakżeby inaczej, zobaczyłem go idącego szybkim krokiem. Powlokłem się dalej, zataczając niepostrzeżenie koło w kierunku Fleet Street.
Elegant w kapeluszu blagował. Nie mógł powiedzieć Elżbiecie o Gail, ponieważ nie wiedział, gdzie jej szukać. Telefon miałem zastrzeżony. Adresu nie było w żadnym informatorze. Tylko czysty przypadek sprawił, że dwukrotnie nie zaprowadziłem ich prosto do drzwi swojego domu.
Nie mogło to w każdym razie trwać wiecznie. Nawet gdybym ich zwodził aż do zakończenia Pucharu Latarnika, to któregoś dnia tak czy owak powiedzieliby jej, co zrobiłem.
Najpierw cię kupują, potem szantażują, powiedział Bert. Kupili Gail, szantażowali mnie. Wszystko się zgadzało. W drodze powrotnej do redakcji, przez trzy długie mile, rozmyślałem o szantażu.
Mój powrót zaskoczył Jana Łukasza i Derry’ego. Nie wyrazili się ani słowem na temat zmiany w moim wyglądzie. Widocznie wewnętrzna rozterka nie odbijała się na mojej twarzy.
– Czy któryś z reporterów kryminalnych ma dobre chody w policji? – spytałem.
– Możliwe, że Jimmy Sienna – odparł Derry. – A bo co?
– Chciałem odszukać właściciela pewnego samochodu.
– Ktoś rozwalił ci tę starą furgonetkę? – spytał obojętnie Jan Łukasz…
– Stuknął i zbiegł – potwierdziłem, aczkolwiek nieściśle.
– Nigdy nie zaszkodzi spróbować – powiedział Derry z typową dla siebie ofiarnością. – Podaj mi numer, to pójdę go spytać.
Zapisałem na kartce numer rejestracyjny rollsa Silver Wraith, należącego do eleganta w kapeluszu, i podałem ją Derry’emu.
– Londyńska rejestracja – oznajmił. – Może się uda. Ruszył na drugi koniec sali, do działu kryminalnego, gdzie naradził się z niebotycznym młodym rudzielcem.
Niedbałym krokiem podszedłem do opuszczonego biurka redaktora działu wiadomości i, z bijącym sercem, pokrywając zdenerwowanie niefrasobliwością, wykręciłem numer, pod który elegant w kapeluszu kazał mi zadzwonić o siódmej. Była trzecia osiemnaście. Z sześciu darowanych mi godzin minęło ponad dwie.
Telefon odebrała kobieta.
– Pan na pewno wykręcił dobry numer? – spytała zaskoczona.
Odczytałem go jej.
– Tak, zgadza się. A to dziwne!
– Dlaczego dziwne?
– No, bo to budka telefoniczna. Właśnie zamknęłam drzwi i miałam telefonować, kiedy automat zadzwonił… Czy pan na pewno ma właściwy numer?
– Widocznie nie mam – odparłem. – A gdzie dokładnie jest ta budka?
– To jedna z budek na stacji metra Picadilly. Podziękowałem jej i odłożyłem słuchawkę. Niewiele się dowiedziałem.
Wrócił Derry z wiadomością, że Jimmy robi, co może, i dobrze, że to wtorek, bo mu się nudzi i szukał jakiegoś zajęcia.
Przypomniałem sobie, że zostawiłem egzemplarz „Lakmusa” i pudełko z szarlotką dla Elżbiety na podłodze rollsa. Biłem się z myślami, czy kupić ich duplikaty. Zdecydowałem, że nie zaszkodzi, więc wyszedłem i kupiłem je. Nie zobaczyłem porywacza w prochowcu, co jeszcze nie znaczyło, że znikł albo że nie zastąpili go kimś, kogo nie znałem.
Derry zawiadomił mnie, że znajomy policjant Jimmy’ego sprawdza numer rejestracyjny w kartotece, ale o tym, czy będzie mógł podać nazwisko właściciela do wiadomości redakcji, zadecyduje sam. Przysiadłem na biurku Derry’ego, obgryzając paznokcie.
Mgła za oknami, która wisiała w powietrzu cały dzień, powoli całkowicie ustąpiła. Takie moje szczęście. Zacząłem się zastanawiać, jakby tu wymknąć się niepostrzeżenie jasno oświetloną Fleet Street.
O piątej Jan Łukasz oznajmił, że jedzie do domu, a Derry, sumitując się, poszedł za jego przykładem. Przeniosłem się na biurko Jimmy’ego i tam obgryzałem dalej paznokcie. Kiedy i on wstał ciężko, szykując się do wyjścia, jego telefon wreszcie zadzwonił. Wysłuchał, podziękował, zapisał coś na kartce.
– Proszę – powiedział do mnie. – Życzę powodzenia u tych z ubezpieczeń. Nie pójdzie ci z nimi łatwo.
Odczytałem to, co zapisał. Numer rollsa Silver Wraith należał do firmy „Lucullus” wypożyczającej samochody.
Z redakcji wyszedłem przez dach. Egzemplarz „Lakmusa”, szarlotka i zrastające się żebra utrudniały mi tę wędrówkę, ale, po ostrożnym wyminięciu szybów wentylacyjnych i przegród, wszedłem spokojnie przez drzwi ewakuacyjne do budynku sąsiadującej z nami gazety, poczytnego dziennika, drukującego właśnie pełną parą nowy numer.
Nikt mnie nie spytał, co tu robię. Zjechałem windą do podziemi i wyszedłem na tyły, do ogromnego garażu, gdzie stały w rzędach jedna przy drugiej żółte furgonetki czekające na nie obeschłe z farby drukarskiej pliki gazet, żeby je rozwieźć do pociągów. Znałem z widzenia jednego z kierowców i poprosiłem go o podwiezienie.