Krucjata Bournea
Krucjata Bournea читать книгу онлайн
Jest to drugi tom powesci o agencie Jasonie Bournie. "Miedzynarodowy spisek oplata siecia intrygi caly swiat. Jej macki siegaja z Hongkongu do Waszyngtonu i Pekinu. Wplatany wbrew swojej woli w zagadkowa i bezwzgledna gre superagent Jason Bourne znow musi walczyc i zabijac. W miare jak zrywa kolejne zaslony falszu, przekonuje sie, ze stawka jest zycie ukochanej kobiety i utrzymanie niepewnej rownowagi miedzy mocarstwami…"
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Tongku, tongku! – Z tłumu rozległy się dzikie wrzaski żądające tortur. Do tych okrzyków dołączyły się jeszcze inne – fen hong gui! – w których domagano się, by strefę bólu ograniczyć jedynie do jąder Europejczyka.
– Jest stary, słaby i tak jak przedtem tylko straci przytomność – zaoponował rzekomy więzień. – Proponuję więc co innego, jeżeli nasz przywódca pozwoli.
– Jeśli istnieje szansa sukcesu, czyń, co uważasz za słuszne – odparł mówca.
– Ofiarowaliśmy mu wolność w zamian za informacje, ale nam nie dowierza. Zbyt długo miał do czynienia z komunistami. Proponuję zabrać naszego opornego sojusznika na lotnisko w Pekinie i wykorzystać moje stanowisko, by zapewnić mu przelot następnym samolotem na Kai Tak. Przeprowadzę go przez kontrolę paszportową, a przed wejściem na pokład samolotu będzie musiał mi przekazać tę informację. Czy może być większe świadectwo zaufania? Znajdziemy się pośród naszych wrogów i jeżeli uzna, że jego sumienie zostało narażone na szwank, wystarczy tylko, że podniesie głos. Widział i słyszał więcej niż ktokolwiek, komu kiedykolwiek darowaliśmy życie. Z biegiem czasu możemy stać się prawdziwymi sojusznikami, ale najpierw należy okazać sobie zaufanie.
Mówca wpatrywał się przez chwilę w twarz prowokatora, a następnie przeniósł spojrzenie na d'Anjou, który stał wyprostowany, patrzył przez szparki w opuchniętych powiekach i słuchał z nieporuszoną twarzą. Wreszcie mężczyzna z mieczem odwrócił się i odezwał do siwowłosego mężczyzny stojącego pod drzewem. Nagle okazało się, że mówi po angielsku. – Zaproponowaliśmy temu nic nie znaczącemu manipulantowi, że darujemy mu życie, jeżeli powie nam, gdzie znajdziemy jego towarzysza. Czy przystaje pan na to?
– Francuz was okłamie – odparł zabójca robiąc krok do przodu. Mówił z wyraźnym brytyjskim akcentem.
– W jakim celu? – zapytał mówca. – Ocali życie i odzyska wolność. Jego akta stanowią dowód, że nie troszczy się o innych.
– Nie jestem tego taki pewien – stwierdził Anglik. – Brali wspólnie udział w operacji o nazwie „Meduza”. Wciąż o tym opowiadał. Obowiązywały tam pewne reguły, może to pan również nazwać zasadami zachowania. Skłamie.
– Osławiona „Meduza” składała się z wyrzutków, ludzi, którzy zabiliby towarzysza walki, gdyby dzięki temu mogli ocalić swoje życie.
Morderca wzruszył ramionami. – Chciał pan, żebym wypowiedział swoją opinię – rzekł. – Zrobiłem to.
– Zapytajmy więc tego, komu jesteśmy gotowi okazać łaskę. – Mówca ponownie przeszedł na dialekt mandaryński i zaczął wydawać polecenia. Oszust wrócił pod drzewo i zapalił papierosa, d'Anjou zaś został wyprowadzony do przodu. – Rozwiążcie mu ręce. Nigdzie stąd nie odejdzie. I wyjmijcie mu knebel z ust. Usłyszmy, co ma nam do powiedzenia. Udowodnijmy mu, że potrafimy także okazać… zaufanie, a nie tylko mniej przyjemne aspekty naszej natury.
D'Anjou potrząsnął opuszczonymi wzdłuż ciała rękami, a potem podniósł prawą dłoń i rozmasował sobie usta. – Wasze zaufanie jest równie litościwe i przekonywające, jak wasz sposób postępowania z więźniami – powiedział po angielsku.
– Zapomniałem. – Mówca uniósł brwi. – Pan nas rozumie.
– Niekiedy lepiej, niż pan sobie wyobraża – odparł Echo.
– Dobrze. Ale wolę mówić po angielsku. W pewnym sensie jest to sprawa między nami, nieprawdaż?
– Nie ma niczego między nami. Staram się unikać szaleńców, ich poczynania są tak trudne do przewidzenia. – D'Anjou spojrzał na stojącego pod drzewem sobowtóra. – Oczywiście, zdarzało mi się popełniać błędy. Ale myślę, że w jakiś sposób da się ten błąd naprawić.
– Będzie pan żył – oznajmił mówca.
– Jak długo?
– Dłużej niż do końca tej nocy. Wszystko inne zależeć będzie tylko od pana, pańskiego zdrowia i zdolności.
– Nie, to nieprawda. Wszystko skończy się, gdy wysiądę z samolotu na lotnisku Kai Tak. Nie chybicie tak jak wczoraj wieczorem. Nie będzie sił bezpieczeństwa, kuloodpornych limuzyn, ale pojedynczy człowiek wychodzący z dworca lotniczego i drugi – z pistoletem zaopatrzonym w tłumik albo z nożem. Jak stwierdził to już pański raczej niezbyt przekonywający „współwięzień”, byłem tu dzisiejszej nocy. Widziałem. Słyszałem. A to, co widziałem i słyszałem, jest moim wyrokiem śmierci… A przy okazji, jeżeli on zastanawia się, dlaczego mu się nie zwierzyłem, to proszę mu powiedzieć, że zdecydowanie za bardzo się narzucał, był zbyt podniecony – i potem ten nagle obluzowany knebel. Mój Boże. Nigdy nie mógłby zostać moim uczniem. Był obłudny podobnie jak pan, ale poza tym jest jeszcze beznadziejnie głupi.
– Podobnie jak ja?
– Tak, ale w pańskim przypadku nie ma na to żadnego usprawiedliwienia. Jest pan wykształconym człowiekiem, człowiekiem, który wiele podróżował po świecie – to widać z pańskiego sposobu mówienia. Gdzie pan studiował? W Oksfordzie? A może w Cambridge?
– W Londyńskiej Wyższej Szkole Ekonomii – rzekł Sheng Chouyang, nie mogąc się powstrzymać.
– Nieźle. Widzę, że jest pan wciąż dumny ze starej budy, jak powiadają Anglicy. Mimo to jest pan z gruntu fałszywy. Błazen. Nie jest pan uczonym ani nawet studentem, lecz jedynie fanatykiem bez wyczucia rzeczywistości. Jest pan głupcem.
– Śmie mi pan to mówić?
– Kai sai zuan – rzekł Echo zwracając się do tłumu. – Shenjingbing! – dodał ze śmiechem. Wyjaśnił właśnie wszystkim zebranym, że rozmawia z wariatem.
– Dość tego!
– Weishenme? Dlaczego? – ciągnął dalej osłabiony Francuz po chińsku, włączając w ten sposób do rozmowy całe zgromadzenie. – Prowadzisz tych ludzi do zagłady z powodu twoich szaleńczych teorii o możliwości przemiany ołowiu w złoto! Sików w wino! Ale jak powiedziała ta nieszczęsna kobieta – czyje złoto, czyje wino? Wasze czy jego? – D'Anjou machnął ręką w stronę tłumu.
– Ostrzegam pana! – krzyknął Sheng po angielsku.
– Widzicie! – zawołał ochrypłym głosem Echo w dialekcie mandaryńskim. – Nie chce mówić ze mną w waszym języku! Ukrywa coś przed wami. Ten człowieczek o krzywych nogach i z wielkim mieczem – czy dlatego go ma, bo brak mu wszystkiego innego? Czy dlatego tnie kobiety jego ostrzem, bo nie ma innego urządzenia i nie może z nimi robić nic innego? Spójrzcie na tę głowę jak dynia, o śmiesznym, płaskim czubku…
– Dosyć!
– …i ma oczy rozwrzeszczanego, nieposłusznego, brzydkiego dziecka! Jak już powiedziałem, jest to tylko wariat. Po co poświęcacie mu swój czas? Da wam w zamian tylko siki, wcale nie wino!
– Na pańskim miejscu przestałbym – powiedział Sheng robiąc krok do przodu. W ręku wciąż trzymał miecz. – Zabiją pana, zanim ja to zrobię.
– Nieco w to wątpię – odparł d'Anjou po angielsku. – Gniew przytępia pański słuch, Monsieur Puste Miejsce. Czy nie dosłyszał pan paru chichotów? Bo ja tak.
– Gou le! – ryknął Sheng Chouyang, każąc Echu umilknąć. – Udzieli nam pan informacji, których potrzebujemy – ciągnął dalej po chińsku przenikliwym, szczekającym głosem kogoś przywykłego do posłuchu. – Zabawy się skończyły i nie ścierpimy pana dłużej! Gdzie jest zabójca, którego sprowadził pan z Makau?
– Tutaj – odparł d'Anjou lekceważąco, kiwając głową w stronę sobowtóra.
– Nie o niego chodzi. O tego, który przybył tu wcześniej. Tego szaleńca, którego pan wskrzesił, żeby pana pomścił. Gdzie mieliście się spotkać? Gdzie jest wasz punkt kontaktowy? Gdzie jest wasza baza tu, w Pekinie?
– Nie ma punktu kontaktowego – odparł Echo przechodząc znowu na angielski. – Nie ma bazy operacyjnej ani planów spotkania.
– Musiały być jakieś plany! Wy zawsze zwracacie uwagę na awaryjne rozwiązania, zabezpieczenia. W taki sposób udaje się panu przeżyć!
– Udawało. Obawiam się, że to już czas przeszły. Sheng uniósł miecz. – Niech pan mówi, bo inaczej pan zginie – i to w nieprzyjemny sposób, monsieur.
– Powiem tylko tyle. Gdyby mógł słyszeć mój głos, wytłumaczyłbym mu, że to pana musi zabić. Ponieważ to pan jest człowiekiem, który rzuci całą Azję na kolana i utopi miliony ludzi w oceanach krwi ich braci. Musi oczywiście dbać o swój własny interes, rozumiem to, ale wydając ostatnie tchnienie powiedziałbym mu, że zabicie pana leży także w jego interesie! Powiedziałbym mu: Ruszaj! Szybko!
Zafascynowany spektaklem w wykonaniu d'Anjou, Bourne drgnął jak uderzony. Echo dawał mu ostateczny sygnał! Ruszaj! Już! Jason sięgnął do lewej przedniej kieszeni i wyciągał z niej zawartość czołgając się między drzewami z dala od areny okrutnych rytuałów. Znalazł wielką skałę, wysoką na półtora metra. Powietrze za nią stało nieruchomo, a jej rozmiary doskonale osłaniały jego działania. Pracując słyszał nadal głos d'Anjou. Był słaby i drżący, ale mimo to słychać w nim było wyzwanie. Echo odnajdywał w sobie wewnętrzne siły, by nie tylko godnie przeżyć ostatnie chwile życia, ale również zyskać kilka minut tak rozpaczliwie potrzebnych Delcie.
– …Nie spiesz się tak, mon general Czyngis-chanie, czy kimkolwiek pan jest. Jestem starym człowiekiem i pańscy pomocnicy dobrze wykonali swoją robotę. Jak pan zauważył, nigdzie stąd nie odejdę. Z drugiej jednak strony nie mam pewności, czy pragnąłbym udać się tam, dokąd chce pan mnie wysłać… Nie byliśmy wystarczająco sprytni, by przewidzieć pułapkę, którą na nas zastawiliście. Gdybyśmy ją przewidzieli, nigdy byśmy w nią nie wpadli, dlaczego więc pan uważa, że byliśmy na tyle sprytni, żeby ustalić punkt kontaktowy?
– Dlatego, że pan w nią wpadł – powiedział spokojnie Sheng Chouyang. – Wszedł pan… on wszedł… do mauzoleum za człowiekiem z Makau. Ten szaleniec miał nadzieję wyjść stamtąd. Wasz plan, na wypadek nieprzewidzianej sytuacji, musiał więc zawierać zarówno sposób wywołania chaosu, jak i ustalony punkt spotkania.
– Pozornie pańska logika wydaje się nienaganna…
– Gdzie? – wrzasnął Sheng.
– Co mi pan proponuje?
– Życie!
– Ach tak, już pan wspomniał.
– Pański czas ucieka.
– Będę wiedział, kiedy przyjdzie mój czas, monsieur! – Ostatnia wiadomość. Delta zrozumiał.
Bourne potarł zapałkę o pudełko i zasłonił płomień dłońmi. Następnie zapalił cienką, woskową świecę, w której w odległości kilku milimetrów od czubka zatopiony był detonator. Odczołgał się szybko w las, rozwijając po drodze szpagat przywiązany do podwójnego zwoju petard. Gdy sznur się skończył, Jason ponownie skierował się w stronę drzewa.
