W slusznej sprawie
W slusznej sprawie читать книгу онлайн
Miami. Znany reporter Matthew Cowart dostaje list z wi?zienia stanowego. Robert Fergusson czeka w celi ?mierci na wykonanie wyroku, twierdzi jednak, ?e nie pope?ni? morderstwa, za kt?re zosta? skazany. Cowart postanawia zaj?? si? t? spraw?. Nie przypuszcza, ?e jego sensacyjny reporta? uruchomi pot??ny mechanizm mistyfikacji i zbrodni…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Głos Fergusona był gładki i odległy.
– Ale…
– Ale gdybym nie miał tego samochodu, nigdy nie dobraliby się do mnie ludzie szeryfa przeprowadzający śledztwo.
– Niech mi pan o tym opowie.
– Nie za bardzo jest o czym opowiadać. Tego popołudnia, gdy dokonano zabójstwa, siedziałem w domu z babcią. Zeznałaby to, gdyby komukolwiek przyszło do głowy ją zapytać…
– Czy jeszcze ktoś pana widział? Ktoś spoza rodziny?
– Hm, nikogo sobie nie przypominam. Byliśmy tylko we dwójkę. Jak pan ją odwiedzi, to zrozumie pan dlaczego. Jej dom to stara lepianka, oddalona od innych ruder. Potwornie uboga.
– Niech pan mówi dalej.
– Wkrótce po tym, jak znaleźli ciało, do domu przyjechało dwóch detektywów, którzy chcieli się ze mną zobaczyć. Byłem przed domem, myłem samochód. Kurczę, tak lubiłem, żeby się błyszczał. Był środek dnia. Przyjechali i pytali mnie, co robiłem dwa dni wcześniej. Zaczęli przyglądać się mnie i samochodowi nie słuchając za bardzo, co mówię.
– Jacy detektywi?
– Brown i Wilcox. Znam obydwu tych skurwieli. Wiedziałem, że mnie nienawidzą. Powinienem był wiedzieć, że nie należy im ufać.
– Skąd pan to wie? Dlaczego pana nienawidzili?
– Pachoula to mała miejscowość. Niektórzy chcieliby, żeby tak trwała bez zmian. Wiedzieli, że mam przed sobą przyszłość. Wiedzieli, że zostanę kimś. To im się nie podobało. Chyba nie podobała im się moja postawa.
– Niech pan mówi dalej.
– Jak im opowiedziałem, stwierdzili, że muszą spisać zeznanie w mieście, więc pojechałem bez słowa sprzeciwu. Chryste! Gdybym wtedy wiedział tyle co teraz… Ale rozumie pan, panie Cowart, nie sądziłem, że powinienem się czegokolwiek obawiać. Do diabła, nawet za bardzo nie wiedziałem, po co mam składać to zeznanie. Powiedzieli, że chodzi o zaginioną osobę. Nie o zabójstwo.
– I co?
– Jak napisałem panu w liście, przez następne trzydzieści sześć godzin nie ujrzałem światła dziennego. Wprowadzili mnie do małej salki jak ta, posadzili i spytali, czy chcę adwokata. Wciąż nie wiedziałem, co się dzieje, więc powiedziałem, że nie. Wręczyli mi formułkę z prawami konstytucyjnymi i kazali ją podpisać. Ależ byłem głupi! Powinienem był wiedzieć, że gdy sadzają czarnucha na krześle w takiej salce, to jedyny sposób, żeby z niego ponownie wstać, to powiedzieć im to, co chcą usłyszeć, niezależnie od tego, czy się to zrobiło, czy nie.
Z głosu Fergusona zniknęła cała żartobliwość, a jej miejsce zajęło metaliczne ostrze gniewu, powstrzymywane z wielkim wysiłkiem. Cowart czuł, jak to opowiadanie go porwało, jakby zmiotła go fala słów.
– Brown był dobrym gliniarzem. Wilcox złym. Najstarsze przedstawienie świata. – Ferguson niemal splunął z pogardą.
– I co?
– Usiadłem i zaczęli pytać mnie o to i owo; o dziewczynkę, która zniknęła. Wciąż im powtarzałem, że nic nie wiem. A oni swoje. Cały dzień. Aż do wieczora. Bez wytchnienia. Bez przerwy te same pytania, jakby moja odpowiedź „Nie” nic nie znaczyła. Nie przestawali. Żadnych wycieczek do łazienki. Żadnego jedzenia. Żadnego picia. Tylko bez końca te pytania. Wreszcie, nie wiem po ilu godzinach, zdenerwowali się. Zaczęli na mnie ostro wrzeszczeć, a następnie pamiętam, jak Wilcox uderzył mnie w policzek. Plask! Potem przybliżył swoją twarz od mojej i powiedział: „Może teraz mnie w końcu posłuchasz, chłopcze?”
Ferguson spojrzał na Cowarta, jakby chciał sprawdzić, jakie wrażenie wywołują jego słowa, i mówił dalej, głosem wypełnionym goryczą.
– Oczywiście posłuchałem. Dalej na mnie wrzeszczał. Pamiętam, myślałem, że dostanie ataku serca albo zawału czy czegoś podobnego; taką miał czerwoną twarz, jakby go coś opętało. „Chcę się dowiedzieć, co zrobiłeś tej dziewczynce!” Wrzeszczał. „Powiedz mi, co jej zrobiłeś!” Krzyczał cały czas, a Brown wyszedł z pokoju, więc zostałem sam z tym szaleńcem. „Powiedz mi, czy najpierw ją pieprzyłeś, a potem zabiłeś, czy odwrotnie?” Ciągnął to godzinami. Ciągle powtarzałem: „Nie, nie, nie; co to znaczy? O czym mówisz?” Pokazał mi zdjęcia dziewczynki i dalej pytał: „Dobrze było? Podobało ci się, jak walczy? Podobało ci się, jak piszczy? Podobało ci się, jak ją po raz pierwszy przejechałeś nożem? A jak ją przejechałeś po raz dwudziesty, podobało ci się?” I od nowa, i od nowa, całymi godzinami.
Ferguson wziął głęboki oddech.
– Co jakiś czas robił sobie przerwę, zostawiał mnie samego w tym pokoiku, przykutego do krzesła. Może wychodził się zdrzemnąć, zjeść coś. Najpierw wychodził na pięć minut, potem na pół godziny albo więcej. Zostawił mnie raz na kilka godzin. Siedziałem tam zbyt przerażony i zbyt głupi, żeby próbować się ratować. W końcu chyba rozzłościły go moje odmowy przyznania się, bo zaczął mnie bić. Zaczął od coraz częstszych uderzeń w głowę i w plecy. Raz mnie postawił i zadał cios w brzuch. Cały się trząsłem. Nie pozwolili mi nawet iść do kibla i się zmoczyłem. Nie wiedziałem, co robi, gdy wziął książkę telefoniczną i skręcił ją w rolkę. Boże, jakby ktoś mnie okładał kijem baseballowym. Upadłem na podłogę.
Cowart przytaknął. Słyszał o takiej metodzie. Hawkins opowiedział mu o niej pewnego wieczora. Książka telefoniczna miała siłę skórzanej pałki, ale papier nie rozcinał skóry ani nie zostawiał siniaków.
– Wciąż nic nie chciałem powiedzieć, więc w końcu wyszedł. Wszedł Brown. Nie widziałem go od wielu godzin. Trząsłem się, jęczałem i myślałem, że umrę w tym pokoju. Brown popatrzył na mnie. Podniósł mnie z podłogi. Słodki jak cukierek. Boże, powiedział, że przeprasza za wszystko, co zrobił Wilcox. Powiedział, że wie, jak to boli; że mi pomoże; że przyniesie mi coś do jedzenia; że przyniesie mi colę; że przyniesie mi czyste ubranie i pozwoli iść do łazienki; wystarczy tylko, że mu zaufam. Zaufam i powiem, co zrobiłem tej dziewczynce. Nic mu nie powiedziałem, ale on wciąż swoje. Powiedział: „Bobby Earl, chyba bardzo cię boli. Chyba będziesz miał krwotok. Chyba niezwłocznie potrzebujesz lekarza. Powiedz mi tylko, co zrobiłeś, i zabierzemy cię prosto do szpitala”. Powiedziałem, że nic nie zrobiłem, i rozzłościł się. Wrzeszczał na mnie: „Wiemy, co zrobiłeś, tylko musisz nam to opowiedzieć!” Potem wyjął broń. Nie był to jego służbowy rewolwer noszony na biodrze, tylko mała trzydziestkaósemka, którą miał ukrytą w kaburze na kostce. Wtedy wszedł Wilcox, skuł mi ręce za plecami, złapał za głowę i przytrzymał tak, że patrzyłem prosto w lufę tego małego rewolweru. Brown powiedział: „Zacznij mówić”. Ja mu na to: „Nic nie zrobiłem!”, a on pociągnął za spust. Boże! Wciąż widzę ten palec opleciony wokół spustu i pociągający go wolno. Wydawało mi się, że serce przestało mi bić. Kurek uderzył w pustą komorę. Zacząłem płakać jak dziecko, mazać się. Powiedział: „Bobby Earl, tym razem miałeś dużo szczęścia. Sądzisz, że dzisiaj jest twój szczęśliwy dzień? Ile jest tutaj pustych spłonek?” Znowu pociągnął za spust i znowu rozległ się suchy trzask. Zaklął: „Cholera! Chyba niewypał” i otworzył rewolwer, wytrząsnął bębenek i wyjął mały pocisk. Przyjrzał mu się uważnie i powiedział: „Do licha, popatrz tylko. Niewypał. Może tym razem zadziała”. I zobaczyłem, jak wkłada go z powrotem do rewolweru. Wycelował broń prosto we mnie i uprzedził: „Ostatnia szansa, czarnuchu”. Tym razem mu uwierzyłem i powiedziałem: „Zrobiłem to, zrobiłem to, zrobiłem, co tylko chcecie”. I to było przyznanie się do winy.
Matthew Cowart wziął głęboki oddech i starał się jakoś przeanalizować to opowiadanie. Nagle poczuł, że w małej salce widzeń brakuje powietrza, jakby ściany się rozgrzały i zaczęły go dusić; jakby się piekł w nagłej spiekocie.
– I co? – spytał.
– I teraz jestem tutaj – odparł Ferguson.
– Opowiedział pan to swojemu adwokatowi?
– Oczywiście. Zwrócił mi uwagę na sprawę oczywistą: było dwóch funkcjonariuszy policji, a ja jeden. I była śliczna, mała biała dziewczynka, którą ktoś zamordował. Jak pan myśli, komu uwierzą?
Cowart przytaknął.
– A dlaczego ja teraz miałbym panu wierzyć?
– Nie wiem – odparł Ferguson ze złością w głosie. Przez chwilę gniewnym wzrokiem patrzył na Cowarta. – Może ponieważ mówię prawdę.