Dzuma W Breslau
Dzuma W Breslau читать книгу онлайн
Eberhard Mock powraca. Bohater kultowego ju? cyklu krymina??w Marka Krajewskiego jeszcze raz zmierzy si? z mrocznymi tajemnicami dawnego Breslau.
Wroc?aw, lata 20. ubieg?ego wieku. Dwie prostytutki przyjmuj? nietypow? ofert?. Wkr?tce potem policja znajduje ich zw?oki – podczas schadzki dziewczyny zosta?y uduszone, a oprawca wy?ama? im przednie z?by. Spraw? pr?buje rozwik?a? nadwachmistrz Mock, znany ze swojej sympatii do kobiet lekkich obyczaj?w. Niespodziewanie role si? odwracaj? i ?cigaj?cy staje si? ?ciganym.
W tym samym czasie pewien m??czyzna o mi?towym oddechu, daj?c do gazety og?oszenie z kondolencjami dla rodzin ofiar, usi?uje nawi?za? kontakt z pot??nym tajnym bractwem. Warunkiem przyst?pienia do grupy jest zamordowanie "cz?owieka-?miecia" i udowodnienie swojej winy…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Dlaczego zrobiły lewatywę?
– W celach higienicznych. Pewnie morderca chciał z nimi odbyć stosunek, jak to pisze bodaj Boccaccio, przez tylną bramę. Per anum.
– Nie żałuję, że pana tu wezwałem. – Mühlhaus był bardzo poważny. – Co pan mi jeszcze powie o tej świni?
– Nikt ich nie ruszał?
– Jedynie Ehlers odchylił ich głowy przy fotografowaniu. To wszystko.
Mock podszedł do zwłok. Nachylił się nad nimi i wzdrygnął z obrzydzeniem. Nie lubił owłosionych pach i nóg. I wtedy ogarnął go wstręt do samego siebie. Patrzysz na nie jak ich klient, głupi skurwysynu? – zapytał sam siebie. Dwie kobiety zostały uduszone, może zostawiły jakieś dzieci, a ty zastanawiasz się nad depilacją ich pach? Ty zwyrodnialcu, burdele cię zniszczyły, wymuszona miłość cię zdegenerowała, krętki blade są w twoim mózgu. Czy jest jakiś arsen lub bizmut na mózgowy syfilis? Zamknął oczy, aby powstrzymać piekące łzy.
– Nie znam ich – powiedział po chwili głuchym głosem – nigdy ich nie widziałem. Nie pracowały na pewno w żadnym burdelu. Poznałbym je wtedy.
– Jakie pan wnioski wyciąga na podstawie pobieżnych oględzin ich ciał?
– Leżą tak, jakby były trybadami.
– Czym?
– Trybadami. Lesbijkami – Mock ożywił się na chwilę. – Udawanymi lub autentycznymi. Wyraz „trybada” pochodzi od greckiego czasownika tribein, co znaczy „trzeć”, „pocierać”. One pocierały się…
– Wystarczy – westchnął Mühlhaus i pociągnął fajkę tak mocno, że coś w niej zatrzeszczało. – Darujcie sobie te szczegóły, Mock. Mam oczy i widzę, co one mogły robić. A teraz niech mi pan powie, kim był ten bydlak. Zboczeńcem?
– Niekoniecznie. Na pewno sprawy płciowe odgrywają dużą rolę w jego życiu. Ale to tak jak u wielu. Przecież niejeden wcale niezboczony chłop lubi robić fiku-miku z trybadami. To dość drogo kosztuje i dla tego większość dziewczyn godzi się na takie zabawy. – Świetnie udają, że to lubią. Autentycznych trybad nie jest zbyt dużo. Za to dobrych aktorek całe mnóstwo.
– Co pan mi jeszcze o nim powie?
– Ważne jest, by ustalić, czy je posiadł i czy zostawił ślad swojej chuci.
– Nie było śladów nasienia.
– A zatem mógł to być zboczeniec, który poprzestaje na gapieniu się. Trzeba by się przejść po burdelach i popytać o klientów, którzy lubią się przypatrywać. Trzeba by przycisnąć tych, którzy rozpowszechniają bezwstydne filmy. Ten bydlak musiał mieć w ich oglądaniu duże upodobanie. Mam się tym zająć?
– Opiekował się nimi jakiś alfons? – Mühlhaus udał, że nie słyszy pytania Mocka, i patrzył, jak Ehlers odbija na szklanych płytkach odciski palców denatek.
– Złe słowo. Oni się nikim nie opiekują. Założę się, że ich alfons już czmychnął z Breslau. – Krew napłynęła Mockowi do twarzy. – Te kanalie nikim się nie opiekują, nie prowadzą swych dziewczyn do lekarza, nie sprawdzają, z jakim klientem się umówiły, nawet kiedy pytają podopieczne: „jak leci?”, chcą usłyszeć, ilu klientów obsłużyły. Alfons to pasożyt, rakowata narośl, syfilityczny wrzód.
– Lubi pan prostytutki, co, Mock? – Mühlhaus schylił się i otworzył drzwiczki pieca, aby wystukać tam fajkę. – Pan ma do nich ciepły stosunek, a nawet rzekłbym, że je pan szanuje. Przytula je pan, głaszcze po głowie, co, Mock?
– Skąd pan to wie?
– Mam swoje informatorki – odpowiedział Mühlhaus, a potem ton protekcjonalny zmienił na spokojny i opanowany. – Nie ma pan zimnego spojrzenia badacza kryminologa. Gdyby pan spotkał tego zboczeńca, rozerwałby go pan na strzępy. A ja nie potrzebuję u siebie drapieżnika – Mühlhaus westchnął i otworzył drzwi od pokoju. – Szkoda. Dziękuję panu, panie nadwachmistrzu, za przyjście i za sugestie co do sprawcy. Teraz ich pan nie zidentyfikował. Trudno. Nie było to łatwe, wiem. Nie mają żadnych znaków szczególnych, blizn, tatuaży i tak dalej. Dzisiaj wieczorem zdjęcia odcisków palców będą leżeć na pańskim biurku. Proszę je w poniedziałek porównać z archiwum wydziału obyczajowego. Proszę zidentyfikować te kobiety, Mock. Są w policji i rządzie śląskim ludzie, którzy stwierdzą, że spotkało je to, na co zasłużyły. Ja nie należę do tych ludzi. Dla mnie one są tak samo ważne jak zamordowana cesarzowa. A dla pana? Dziękuję. Do widzenia, Mock.
Mock nie odpowiedział. Stał i przypatrywał się poczynaniom Ehlersa. Fotograf zbliżył się do jednej z kobiet i przesunął palcem po jej górnej wardze. Gest ten był prawie pieszczotliwy. Mockowi zrobiło się niedobrze.
– Dziękuję panu, Mock! – Mühlhaus podniósł głos. – Do widzenia!
– Idźże stąd, Ebi! – powiedział spokojnie Ehlers. – Teraz będzie coś nie na twoje nerwy. Dzisiaj chyba jesteś nadwrażliwy.
– Rób swoje, Helmut – zimny ton Mocka był tak sugestywny, że fotograf nawet nie zareagował gniewem, kiedy usłyszał ten rozkaz od policjanta równego mu stopniem. – A ja zobaczę, czy dobrze sobie radzisz.
Ehlers spojrzał na Mühlhausa, a ten po krótkim wahaniu skinął głową. Fotograf uniósł górną wargę jednej z dziewczyn. Oczom policjantów ukazało się mocno zaczerwienione dziąsło. Nie było ono jednak – jak pomyślał Mock przez ułamek sekundy – zaczerwienione od częstego wcierania kokainy. Było pokryte zakrzepniętą krwią. Pośród niej błyszczała biała kość o poszarpanych brzegach, otoczona czerwonym miąższem. Mock poczuł, że rozmywa mu się obraz przed oczami. Zmrużył powieki i pochylił się nad twarzą zabitej. Ehlers wolną ręką zwolnił wężyk spustowy i błysnęła magnezja. Teraz w jej blasku Mock stwierdził, że nic mu się nie przywidziało. Dziewczyna miała ułamane dwa zęby. Dwie jedynki.
Mock odepchnął fotografa i podskoczył do drugiej zamordowanej. Odsłonił jej dziąsła. Jedna z górnych jedynek była ułamana blisko dziąsła. Druga była tylko lekko ukruszona. Wtedy dostrzegł leżące na stole kombinerki posypane proszkiem daktyloskopijnym. Duże, ostre, pokryte krwią obcęgi, którymi można było przeciąć gruby drut. Albo ułamać ząb.
Mock usłyszał trzask łamanych kości, ujrzał krew zalewającą dziąsła, zobaczył ból i rozpacz w oczach kobiet. W oczach, które niedawno były błyszczące, prowokujące, zamglone od rozkoszy. Teraz opadały na nie opuchnięte powieki. Odwrócił się wolno w stronę wyjścia, zdecydowanym ruchem odsunął Ehlersa i nagle rzucił się do drzwi. Natrafił tam na przeszkodę. Stał w nich potężny rewirowy, który był poprzednio w przedpokoju i wskazywał Mockowi drogę do gabinetu radcy Scholza.
– Proszę się odsunąć – powiedział Mock przez zaciśnięte zęby.
– Niech się pan uspokoi, Mock, i zostawi nas samych! – Mühlhaus znów podniósł głos. – Rewirowy Diestelmann was odprowadzi. Rewirowy, dajcie jakiś płaszcz lub fartuch panu nadwachmistrzowi! Podarły mu się spodnie.
– Puść mnie! – Pod napiętą skórą twarzy Mocka poruszyły się węzły szczęk.
Rewirowy Diestelmann stał bez ruchu. Nie dlatego jednak, że chciał posłusznie wykonać polecenie radcy kryminalnego i nadal blokować drzwi. Rewirowemu nic się po prostu nie chciało. Nie miał ochoty szukać płaszcza ani fartucha, nie miał ochoty powstrzymywać gapiów, którzy cisnęli się na korytarzu, nie miał ochoty używać swych mięśni, by odepchnąć od siebie rozwścieczonego, zionącego alkoholem i nieogolonego nadwachmistrza, który miał spodnie podarte na tyłku. Był pewien, że wystarczy jedynie spojrzeć, aby zatrzymać zadziornego funkcjonariusza. Diestelmann zrozumiał, że się pomylił, kiedy stracił równowagę, zamachał rękami i usiadł ciężko na podłodze, a jego czako potoczyło się daleko. Pośpiesznie wstał i zobaczył, jak podarte portki znikają w gabinecie radcy Scholza.
Zadudniły w przedpokoju kroki trzech mężczyzn, którzy rzucili się za Mockiem. Po kilku sekundach wszyscy stali w drzwiach i patrzyli w przerażeniu, jak emeryt wrzeszczy, że nie ma najmniejszej ochoty być przesłuchiwanym. Usłyszeli, że ubliża Mockowi, żądając pozwolenia na umycie się. Widzieli, jak podnosi laskę i bije Mocka w twarz, a potem pluje na niego. Widzieli czerwoną pręgę na twarzy Mocka, a potem nie wierzyli własnym oczom. Oto Mock wyrzuca inwalidę z wózka, zdziera z niego szlafrok i chce wytrzeć nim kałużę moczu. Wtedy ruszyli do akcji. Rewirowy, wściekły z powodu doznanego upokorzenia, wziął zamach i wymierzył w kark Mocka. Uderzył. Trochę za mocno.