Dzuma W Breslau
Dzuma W Breslau читать книгу онлайн
Eberhard Mock powraca. Bohater kultowego ju? cyklu krymina??w Marka Krajewskiego jeszcze raz zmierzy si? z mrocznymi tajemnicami dawnego Breslau.
Wroc?aw, lata 20. ubieg?ego wieku. Dwie prostytutki przyjmuj? nietypow? ofert?. Wkr?tce potem policja znajduje ich zw?oki – podczas schadzki dziewczyny zosta?y uduszone, a oprawca wy?ama? im przednie z?by. Spraw? pr?buje rozwik?a? nadwachmistrz Mock, znany ze swojej sympatii do kobiet lekkich obyczaj?w. Niespodziewanie role si? odwracaj? i ?cigaj?cy staje si? ?ciganym.
W tym samym czasie pewien m??czyzna o mi?towym oddechu, daj?c do gazety og?oszenie z kondolencjami dla rodzin ofiar, usi?uje nawi?za? kontakt z pot??nym tajnym bractwem. Warunkiem przyst?pienia do grupy jest zamordowanie "cz?owieka-?miecia" i udowodnienie swojej winy…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Cieszcie się, dziewczyny! – krzyknął Niegsch. – Co z tego, że codziennie macie klientów? Codziennie wstaje dzień i z tego też się należy cieszyć! Dla mnie lampka koniaku, mój mały – powiedział do kelnera, który stał przy nich już dłuższą chwilę. – A dla moich pań dwa razy szarlotka z bitą śmietaną i dwa puchary lodów.
– A mogę zamówić coś innego? – zapytała Emma z niewinnym uśmiechem. – Nie lubię szarlotki.
– No jasne – mruknął Niegsch bez entuzjazmu i pomachał nogami, które nie dotykały podłogi.
– Poproszę sękacza od Mikscha – zażyczyła sobie Emma. – Również dla Klary.
– Aż tyle dzisiejsze zlecenie nie jest warte! – warknął Niegsch i zwrócił się do kelnera: – Podaj, kochany, tym paniom to, co wcześniej zamówiłem.
– Tak jest – odpowiedział kelner i odpłynął ku barowi.
– To zlecenie jest bardzo dobre – uśmiechnął się krzywo Niegsch, jakby chciał zatuszować grubiaństwo. – Ale nie tak drogie jak sękacz od Mikscha. Szarlotka wystarczy.
– Za ile, kiedy, gdzie i kto? – zapytała obojętnie Klara, stopniując pytania wedle ich ważności.
– Coś takiego jak z tymi młodzikami? – w głosie Emmy zadrżał niepokój.
Zanim Niegsch zdążył odpowiedzieć na te fundamentalne pytania, zjawił się kelner z tacą i wykrochmaloną na sztywno serwetą. Klara i Emma, nie czekając na odpowiedź swojego opiekuna, wbiły łyżeczki w lodowe kule, żłobiąc w nich kaniony i kratery. Już dawno nie jadły tak dobrych lodów. To musiało być rzeczywiście wyjątkowe zlecenie. Od trzech lat, czyli od momentu, kiedy Mały Maksio roztoczył nad nimi opiekę, tylko dwa razy był dla nich tak hojny. Po raz pierwszy, kiedy ponad rok temu w jeden wieczór umożliwiły dwudziestu maturzystom z gimnazjum Świętego Jana zaliczenie prawdziwego egzaminu dojrzałości. Wtedy właśnie postawił im sękacz od Mikscha. Emmie, kiedy przypomniała sobie tych szorstkich, niedomytych i nieświadomie brutalnych maturzystów, zrobiło się niedobrze i odłożyła łyżeczkę. Nie mogła zapomnieć zapłakanej i rozwścieczonej twarzy jednego z nich, kiedy wyśmiewała jego skurczoną męskość. Inni nie płakali. Byli zdecydowani i nie wahali się zadawać bólu. Pamiętała ich determinację i pogardę. Wyobraziła sobie, że jutro – tak jak wtedy – będzie schodzić po schodach z czwartego piętra na szeroko rozstawionych nogach.
– Mów, Max. – Klara doskonale wyczuła niepokój przyjaciółki.
– Odpowiadam na twoje pytania, pączuszku. – Niegsch wypił pół lampki koniaku. – Za dziesięć milionów marek, z czego tylko dwadzieścia procent dla mnie, a nie połowa jak zwykle. Kiedy? Za godzinę. Gdzie? Gartenstrasse 77. Z kim? Jeden facet. Napalony jak osioł. Mówi, że was zna, że byłyście kiedyś bardzo dobre…
– Nie powiedziałeś jeszcze, co mamy robić za tak dużą sumę. – Emma wciąż była niespokojna. – Mamy włożyć pikielhauby?
– To by było ciekawe! – Niegsch roześmiał się głośno. – Ależ nic takiego! To drobiazg. Macie pobawić się w Safonę. I tyle. To drobiazg dla was. Przecież wszyscy was nazywają „papużkami nierozłączkami”. Na pewno nieraz to robiłyście ze sobą. U siebie, tam na poddaszu. Tak dla zabawy, z nudów… A teraz zrobicie to za dużą forsę. Facet najpierw będzie patrzył, a potem się do was przyłączy. Już mi zapłacił. Chcecie zobaczyć tę forsę? – Mówiąc to, wyjął z ogromnego pugilaresu plik banknotów i położył je na stole. – Macie, oto wasza część. Daję wam z góry, z własnej kieszeni. Ja sam odbiorę swoją później. Widzicie, jak wam ufam, widzicie, jak was lubię?
Klara i Emma nawet nie spojrzały na pieniądze. Choć nie kończyły gimnazjum klasycznego, doskonale wiedziały o skłonnościach seksualnych starożytnej poetki z Lesbos i jej młodych wychowanek. Poznały również w praktyce te zachowania, kiedy kilka lat temu za sowite honorarium zostały zaproszone na pewne damskie przyjęcie. Okazało się ono jakimś nabożeństwem, pełnym recytacji i obcojęzycznych śpiewów, a uczestniczące w nim damy – zamroczone i ukryte pod kapturami – stały się wyuzdane i agresywne. Klara i Emma uciekły z tego przyjęcia ciemną nocą i długo leczyły siniaki i oparzenia na swych ciałach.
– Nie – odpowiedziała twardo Emma – wsadź sobie w dupę te pieniądze. Nie bierzemy tego.
– Ostrzegam cię – wysyczał Mały Maksio, wstając gwałtownie od stolika. – Jeśli nie przyjmiesz ode mnie tego zlecenia, przekażę cię pod opiekę Georgowi Nożownikowi. A wiesz, co robi Georg nieposłusznym dziewczynkom? Wiesz, dlaczego ma pseudo „Nożownik”, no wiesz, głupia krowo, czy nie?
– Nie boimy się ani ciebie, ani Nożownika – odrzekła zuchwale Emma. – Kiedy zaczynałyśmy dla ciebie pracować, nie było mowy o żadnych zboczeniach. Miało być normalne fiku-miku kobiety i mężczyzny. Ewentualnie „dmuchanie balonika” i „wejście od kuchni”. To robią wszystkie dziewczyny.
Max Niegsch długo patrzył w oczy Klarze i Emmie. W końcu zrozumiał. To była kwestia szacunku, przyjaźni i zaufania. Powinien okazać im szacunek, ciepłe uczucia i hojność. Zwłaszcza hojność.
– Mój śliczny! – krzyknął do kelnera. – Przynieś, proszę, tym paniom to, co zamawiały na początku! I trzy lampki likieru katedralnego od Galewskiego! Najdroższego! A teraz jeszcze raz porozmawiajmy – zwrócił się do swoich podopiecznych. – Po przyjacielsku i spokojnie.
Breslau, sobota 30 czerwca 1923 roku,
trzy kwadranse na pierwszą po południu
Kurt Abendt, dziesięcioletni syn dozorcy z Gartenstrasse 77, był coraz bardziej zaniepokojony i nie mógł uporządkować sprzecznych uczuć, które nim targały. Ściskał w ręku dzisiejszą „Illustrierte Woche”, tygodniowy dodatek do „Breslauer Neueste Nachrichten”, i zastanawiał się, co powinien zrobić. Bardzo korciło go, aby przeczytać wiadomości sportowe i dowiedzieć się, kto zwyciężył w rozegranym wczoraj w Sztokholmie meczu Niemcy-Szwecja. Wiedział jednak, że radca kolejowy, doktor Paul Scholz, mieszkający samotnie w dużym frontowym mieszkaniu numer 18 na ostatnim piętrze, nie znosi, aby gazeta miała ślady czytania. „Za co ci płacę, mały łobuzie? – nakrzyczał niegdyś na Abendta. – Za to, abyś w soboty, kiedy ten niedołęga, mój służący, ma wolne, wstawał wcześnie rano i przynosił mi do śniadania BNN z dodatkiem ilustrowanym. Gazeta ma być sztywna i pachnąca farbą, a nie pogięta i wyobracana jak stara dziwka!” Chłopiec o starych i młodych dziwkach miał wyobrażenie bardzo niejasne, wiedział o nich tylko tyle, ile wyjawił mu czternastoletni Ernst Frankę, a mianowicie, że nie noszą majtek. Miał jednak całkowitą pewność, że emerytowany radca kolejowy o niewyparzonym języku płaci mu pięćset marek za dostarczenie przed śniadaniem niepogiętej gazety. Kłopot chłopca polegał jednak na tym, że była prawie pora obiadu, a w mieszkaniu radcy nikt nie odpowiadał na jego czterdzieste już chyba dzisiaj energiczne stukanie i równie uporczywe dzwonienie.
Abendt usiadł na stołeczku przed drzwiami radcy Scholza i najdelikatniej, jak mógł, ograniczając do minimum szelest dużej płachty papieru, przeglądał gazetę. Ku swojej rozpaczy dowiedział się, że narodowa reprezentacja Niemiec przegrała ze Szwecją 1:2. Kiedy chciał poznać więcej szczegółów tej strasznej piłkarskiej porażki, usłyszał nieco zniekształcony, lecz potężny jak zawsze głos radcy kolejowego.
– Połóż gazetę pod drzwiami, Kurt – zadudnił głos radcy spoza drzwi. – Źle się dzisiaj czuję.
– A moje pięćset marek? – zapiszczał Abendt.
Zaległa cisza. Chłopiec podszedł do drzwi i przyłożył do nich ucho. Usłyszał jakby szmer cichej rozmowy. Z lekkim zgrzytem podniosła się mała klapka z napisem „Listy” i spod niej wypadł banknot pięćsetmarkowy. Abendtowi wydawało się, że banknot został wypchnięty przez dłoń w rękawiczce. Radca Scholz, mimo iż był ekstrawagancki, nigdy nie włożyłby rękawiczek w domu. Czując się jak łobuziaki Max czy Moryc z historyjki Wilhelma Buscha, Abendt położył gazetę pod drzwiami, schował banknot do środkowej kieszeni krótkich spodenek, poprawił szelki przypięte guzikami do nich i zbiegł na półpiętro, głośno tupiąc. Po sekundzie wspiął się na poręcz i z małpią zręcznością przeskoczył na schody, które wznosiły się nad wejściem do mieszkania radcy Scholza i prowadziły prosto na strych. Stamtąd obserwował, jak uchylają się drzwi i dłoń w rękawiczce wciąga gazetę do przedpokoju. Siedział przez chwilę bez ruchu i zastanawiał się, co powinien zrobić. Doszedł do prostego wniosku, że o wszystkim musi niezwłocznie zawiadomić swojego ojca, który siedział teraz w gospodzie Laugnera obok sklepu z płytami i wraz z okolicznymi fiakrami prowadził przy piwie wielką politykę europejską. Hausmeister Abendt w letnie miesiące zawsze około południa robił sobie przerwę w pracy, na odpowiedzialny odcinek pilnowania kamienicy wysyłał syna. Pan Abendt o trzeciej wracał do domu, zjadał spóźniony obfity obiad, drzemał do piątej, po czym znów podejmował swoje obowiązki.